Przejdź do zawartości

Kazan/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZEW Z SUN ROCK‘U

Ze spuszczonemi uszami, z podwiniętym pod siebie ogonem, przypadłszy zadem ku ziemi, jak wilk, gdy wystraszony ucieka przed niebezpieczeństwem, — biegł Kazan z całych sił, a za nim leciało przedśmiertne chrapanie konającego Mac Triggera. Przystanął dopiero ubiegłszy dobrą milę.
Wówczas po raz pierwszy od szeregu tygodni przysiadł na zadzie i zawył długo, przeciągle, aż echo przywtórzyło mu z oddali.
Odpowiedziała mu jednak nie Szara Wilczyca, lecz wielki duńczyk. Paweł Weyman, pochylony nad nieruchomym już trupem Mac Triggera, posłyszał wycie mieszańca. Nastawił uszu i nasłuchiwał, czy wycie się nie powtórzy. Ale Kazan ruszył już był w dalszą drogę.
Świeże powietrze o mroźnych podmuchach, nadciągających z nad oceanu Lodowatego, mirjady gwiazd, lśniących nad głową, bezmiar szczęścia na myśl o odzyskanej swobodzie, wszystko to dodawało mu pewności siebie i przydawało energji mięśniom.
Biegł tak wprost przed siebie, jak pies za śladem swego pana, którego nic z tropu nie zbije.
Ominąwszy zdala Red Gold City i zostawiwszy za sobą Wielkie jezioro Niewolnicze, ruszył naprzełaj przez lasy i zagaje,równiny, moczary i złomy skalne, wprost przed siebie ku rzece Mac Farlane. Gdy się już znalazł nad jej brzegiem, zwrócił się w górę rzeki, nie wątpiąc, że o czterdzieści mil stamtąd Szara Wilczyca, która wyczekiwała już nań niejednokrotnie, czeka go i teraz w miejscu, gdzie został schwytany.
O świcie był u celu, pełen nadziei i ufności. Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu towarzyszki, zaskowytał zcicha i machał ogonem. Ale Szarej Wilczycy nie było nigdzie.
Siadł więc na zadzie i ozwał się samczem, przywołującem wyciem. Ale żaden głos nie ozwał się w odpowiedzi. Zaczął więc węszyć i szukać wszędzie.
Tysiąc rozlicznych śladów krzyżowało się ze sobą; biegał za niemi i węszył, ale napróżno. Równie bezowocnie nawoływał też towarzyszkę wyciem.
Wreszcie dokonało się w jego umyśle to samo rozumowanie, jakie poprzednio błysnęło w myślach Szarej Wilczycy. Tę, co mu zaginęła, tę, której poszukiwał, odnajdzie niewątpliwie tam, gdzie przez dłuższy czas byli ze sobą razem.
W myśli stanęło mu naprzód wypróchniałe drzewo na gościnnym moczarze, gdzie przebył z Szarą Wilczycą poprzednią zimę. Tam więc ruszył, skoro noc spowinęła niebo w granatowe mroki. O-se-ki, Wielki Duch, pochylił się nad nim i kierował jego krokami[1].
Dniem i nocą, w świetle jesiennego słońca, w jarzeniu migotliwych gwiazd, biegł bez przerwy przez góry i doliny. Niekiedy, opadając z sił, chwytał królika i zjadał parę kęsów, przesypiał się godzinę lub dwie, by się znów porwać i biec w dalszym ciągu.
Czwartej nocy stanął na dolinie, ciągnącej się ku moczarowi.
Biegł więc dalej brzegiem strumienia i minął pierwszą osadę bobrów, nie zwróciwszy nawet na nią uwagi. Dopiero gdy przybył do drugiej kolonji, założonej pod wodzą Złamanego Zęba, stropił się nagle. O tem zapomniał był zupełnie.
Złamany Ząb i jego pracownicy dokończyli i udoskonalili swe dzieło. Sztuczny staw, zalewający moczar, rozlał się jeszcze szerzej, a wypróchniałe drzewo z ciepłem, zabezpieczonem od wiatrów gniazdem znikło gdzieś zupełnie. Trudno było nawet rozeznać się w okolicy.
Kazan przystanął i, osłupiały, wpatrzył się w wodę, węsząc w powietrzu, przesyconem ckliwą wonią zaborców.
Podział się gdzieś cały jego zapał i wytrwałość. Łapy miał obolałe od długiego, uporczywego biegu. Żebra mu sterczały od niedostatecznego pożywienia. W ciągu całego dnia krążył dokoła stawu, poszukując ciągle wszyscy. Z nastroszoną siercią na grzbiecie, z zapadłemi bokami, z biegającem, niespokojnem wejrzeniem miał wygląd wystraszonego, ściganego zwierzęcia. I tu również nie było wiernej towarzyszki.
A przecież i ona tu była, przeszła tędy. Kręcąc się i węsząc przy biegu strumienia, nieco powyżej stawu, Kazan natrafił na kupkę pogryzionych mięczaków rzecznych. Były to resztki posiłku ślepej wilczycy.
Kazan poczuł woń prawie już zupelnie zwietrzałą swej towarzyszki, poczem rzucił się na ziemię pod jakimś nisko zwisającym konarem i zasnął ze ślepiami, wilgotnemi od łez. We śnie smutek przejmował go coraz dotkliwszy, aż skomlił, jak małe dziecko. Uspokoił się nieco następnie, a potem nagle inna wizja przemknęła mu przez myśl i gdy się świt ledwie uczynił, zerwał się i znów pędem puścił się wprost przed siebie.
W tym samym czasie mniej więcej w złotych blaskach jesiennego słońca troje ludzi, mężczyzna, kobieta i dziecko, płynęło pirogą w stronę Sun Rock‘u. Niebawem ujrzeli też, jak poza zakrętem rzeki ponad wierzchołkami jodeł błysnął szczyt tak dobrze im znanej, urwistej, nasępionej krzewami skały.
Kobieta była nieco wybladła i wychudła; policzki jej, utraciwszy poprzednią świeżość, teraz dopiero pod wpływem dobroczynnego powietrza, poczynały się zwolna malować lekkim rumieńcem. Wycieńczył ją tak sześciomiesięczny pobyt w mieście i zetknięcie ze światem cywilizacyjnym.
— Mam wrażenie, Janko, — mówił do niej mężczyzna, — że lekarze mieli jednak słuszność, radząc mi, bym cię zabrał z sobą na nowy sezon łowów na łono tej pięknej dzikiej przyrody, gdzie spędziłaś całą swą młodość pod okiem ojca, a bez której zdaje się żyćbyś nie mogła! A czy teraz jesteś szczęśliwa?
Kobieta się uśmiechnęła.
Piroga mijała właśnie długi, piasczysty półwysep, wrzynający się głęboko w koryto rzeki.
— To tu, pamiętasz, nasz dawny druh, wilk, rozstał się z nami. Poznaję dokładnie to miejsce. Jego opuszczona towarzyszka, ślepa wilczyca, siedziała tu na piasku i wyła za nim. Aż się zerwał i skoczył do wody... Chciałabym wiedzieć, co się teraz z niemi dzieje... My już wkrótce będziemy na miejscu.
Istotnie dawna ich chata stała tam wciąż, tylko dzikie wino i inne pnącze pokryły ją niemal zupełnie. Drzwi i okna zabite były w dalszym ciągu żerdziami. Dokoła pleniły się bujne trawy i chwasty.
Otwarto ją nie bez wzruszenia. I gdy mąż wyładowywał z pirogi bagaż i całe stosy potrzasków, Janina porządkowała w izbie, a mała Janeczka, wyrosła już na śliczną dziewczynkę, bawiła się, szczebiocząc jak ptaszę.
Zmierzch wkrótce zapadł, a gdy zmęczone podróżą dziecko położyło się i zasnęło, Janina wraz z mężem siadła na progu chaty, by się nacieszyć jeszcze czarem ostatnich, jesiennych dni, po których nadejdzie wkrótce mroźna, bezlitosna zima.
Nagle drgnęli oboje.
— Słyszałaś? — rzekł mężczyzna głaszcząc dłonią bujne jedwabiste włosy żony.
— Słyszałam... — odpowiedziała.
Jakby lekkie drżenie wzruszenia zabrzmiało w jej głosie.
— To nie on. To, zdaje się, raczej to samo wycie jakiem go z piasczystej ławy nawoływała ślepa wilczyca.
Mężczyzna skinął głową potakująco.
Janina pochwyciła go nerwowo za rękę.
— Są tu niewątpliwie w dalszym ciągu, albo powróciły tu, jak i my.
A potem, po chwili milczenia dodała:
— Słuchaj, mój drogi! Przyrzekasz mi, że w ciągu tej zimy nie będziesz polował na wilki ani ich chwytał w potrzaski! Gdyby tym dwojgu miało się stać coś złego, byłabym doprawdy niepocieszona.
— I ja też tak sądzę... Dobrze, przyrzekam ci, moja droga.
Noc zapadała powoli, malowała niebo granatem; gwiazdy błyskały coraz jedna za drugą.
I znów po raz wtóry rozległ się jękliwy zew. Nie sposób było wątpić. Wycie dochodziło wprost z Sun Rock‘u.
— A on? — szepnęła Janina z lekkim niepokojem w głosie. — Co się też z nim dzieje?
W tejże chwili jakiś cień poskoczył ku nim z mroku.
— To on! — krzyknęła kobieta. — To on, mój wilk kochany!
Istotnie Kazan przypadł do niej, skacząc, naszczekując, wywijając puszystym ogonem.
— Poznał cię, daje słowo, — ozwał się mąż ze śmiechem. — I lubi cię, jak dawniej.
Uszczęśliwiona Janina głaskała zwichrzone kudły i brała w ręce z pieszczotą mocny, włochaty łeb.
Nagle znów gdzieś od Sun Rock‘u ozwało się rzewne, skarżące się wycie. Kazan, jakby zacięty biczem, poskoczył i wyrwawszy się pieszczącej go Janinie, w mgnieniu oka znikł w mroku.
Kobietą ogarnęło wzruszenie. Ze drżeniem niemal zwróciła się do zamyślonego głęboko męża.
— Widzisz, — rzekła doń — że jest Bóg Wildu, Bóg, co tchnął duszę nawet w dzikie zwierzęta. Na tym bezbrzeżnym odludnym obszarze Wielkiej Białej Pustyni zwierzęta stają się nam braćmi. I dlatego to jest powiedziane: „nie zabijaj...“
— Wierzę w to i ja, moja droga, kochana Janino, — szepnął mężczyzna. — Powinniśmy szanować cudze życie... prócz chyba wypadków, gdy się broni własnego lub gdy głód nas do tego zmusza. Tu, gdzie się człowiek tak bezpośrednio styka z przyrodą, sprawy te wyglądają zupełnie inaczej, niż tam, po miastach.
Noc już tymczasem zapadła. Jarzenie gwiazd odbijało się w oczach Janiny, która wsparła głowę pieszczotliwym ruchem na piersi męża.
— Jaki ten dziki świat jest cudny! — mówiła.— Nasz stary druh nas nie zapomniał, a i jej też pozostał wierny. Jestem pewna, że znów od czasu do czasu będzie przychodził do nas w odwiedziny, jak dawniej.
Powieki jej opadały zwolna na oczy. Z oddali dochodziło coraz krótkie, urywane naszczekiwanie, po którem następowała znów słodka, kojąca cisza.
To Kazan polował wespół z Szarą Wilczycą, skąpany w opalowem świetle księżyca, który wzeszedł właśnie i zalewał swem łagodnem, roztęsknionem jarzeniem doliny i lasy.

KONIEC






  1. Jak wiadomo, pies równie jak wilk przebiegać może znaczne przestrzenie, nie błądząc i dążąc ściśle do wytkniętego celu. Stwierdzone są wypadki, że psy, które poszły za armją napoleońską do Moskwy, wróciły stamtąd po stracie poległego pana do swych dawnych domów we Francji lub we Włoszech.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.