Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
MIŁOŚĆ

Maurycy po upływie niejakiego czasu, był rzeczywiście bardzo szczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy. Taki to zwykle początek silnych namiętności.
Nie taił przed sobą, że widując codziennie Genowefę, wychylał pełnym kielichem miłość bez nadziei.
Genowefa należała do rzędu kobiet bojaźliwych, do kobiet, które szczerze podają rękę przyjacielowi, i jak pełne zaufania lub nieświadomości dziewice, zbliżają czoło swe ku jego ustom, lecz dla których słówko miłosne zdaje się być przekleństwem, a żądza materjalna świętokradztwem.
Jednego wieczoru siedzieli oboje jak zwykle przy oknie, przez które owej pamiętnej nocy Maurycy wpadł był z takim hałasem i tak niespodzianie. Woń kwitnących lilij spływały po miłym wiaterku towarzyszącym zachodowi słońca. Maurycy po długiem milczeniu w czasie którego śledził bystre i bogobojne spojrzenia Genowefy, wpatrującej się w gwiazdkę, błyszczącą na czystem tle nieba, ośmielił się zapytać jej, skąd pochodzi, że tak młoda, ma męża, będącego już w drugiej połowie średnich lat mężczyzny; że tak jest pełna wyższości, gdy w małżonku jej wszystko zapowiada ród gminny i niskie wykształcenie; że tyle jest nakoniec poetyczna, kiedy przeciwnie, Dixmer oddany jest cały jedynie ważeniu, rozwieszaniu i farbowaniu skór w swojej pracowni?
— Dlaczego wreszcie u garbarza widzę tę arfę, ten fortepian, te farby, któremi zajmujesz się pani, jak to z własnych jej ust słyszałem?... spytał Maurycy. Pocóż arystokracja, której u innych tyle nienawidzę, a którą tutaj tak uwielbiam?
Genowefa rzuciła na Maurycego pełne słodyczy spojrzenie.
— Dziękuję... rzekła, za to zapytanie, dowodzi mi ono, że pan jesteś człowiekiem wyrozumiałym, i żeś nigdy nikogo nie wypytywał o mnie.
— Nigdy pani... odpowiedział Maurycy; mam przywiązanego przyjaciela, który dla mnie gotów życie własne poświęcić, mam stu towarzyszy, którzy pójdą za mną wszędzie, gdzie ich poprowadzę; ale skoro chodzi o kobietę, a zwłaszcza taką, jak Genowefa, jedno znam tylko serce, któremu wierzę, a tem jest serce moje.
— Dziękuję ci, Maurycy... odrzekła młoda kobieta. Powiem ci więc sama wszystko, o czem wiedzieć pragniesz.
— Najprzód kto pani jesteś z domu?... spytał Maurycy; bo znam cię tylko z nazwiska męża.
Genowefa zrozumiała egoizm miłosny tego zapytania i uśmiechnęła się zalotnie.
— Nazywam się Genowefa de Treilly... rzekła.
— Genowefa de Treilly?...
— Wojna amerykańska... mówiła dalej Genowefa, wojna, w której mój ojciec i starszy brat udział brali, przyprowadziła rodzinę moją do upadku.
— Obaj więc byli szlachcicami... rzekł Maurycy.
— Nie, nie... odparła, płonąc Genowefa.
— Mówiłaś mi pani, jednak, że się nazywasz z domu Genowefa de Treilly.
— Bez przyimka, panie Maurycy; rodzina moja była bogata, lecz bynajmniej nie dbała o szlachectwo.
— Pani mi niedowierzasz:... rzekł z uśmiechem młodzieniec.
— O! nie, nie... przerwała Genowefa. W Ameryce ojciec mój wszedł w stosunki z ojcem pana Morand, a pan Dixmer był pełnomocnikiem pana Morand. Wiedział, żeśmy podupadli i że pan Dixmer posiada znaczny majątek, pan Morand przedstawił go memu ojcu, a ten mnie z nim zapoznał. Domyśliłam się, że zgóry już ułożyli małżeństwo, pojęłam, że żąda go moja rodzina, a że nigdy nikogo nie kochałam, więc je przyjęłam. Od lat trzech jestem żoną Dixmera i wyznać winnam, że przez cały ten czas mąż mój był dla mnie zawsze tyle dobry, tyle wyrozumiały, iż mimo owej różnicy gustu i wieku, które pana tak uderzyły, ani na chwilę nawet postępku tego nie po żałowałam.
— Teraz, mój przyjacielu... rzekła, cofając rękę, wiesz, jakim sposobem zostałam żoną pana Dixmer.
— Wiem... zaczął znowu Maurycy, mocno wpatrując się w Genowefę; ale nie mówisz mi pani, jakim sposobem pan Morand został wspólnikiem pana Dixmer?
— Bardzo prostymi... odpowiedziała Genowefa. Pan Dixmer, jak już wspomniałam, miał sporo pieniędzy, ale nie tyle znowu, iżby na własne ryzyko odważył się otwierać zakład tak ogromny. Syn pana Morand, jego protektora, o czem już także wspomniałam, syn przyjaciela mojego ojca, dał połowę funduszu; a ponieważ jest to zawołany chemik, poświęcał się więc dociekaniom z wytrwałością i pracą, które naocznie widziałeś i dzięki którym przemysł pana Dixmera ogromnie się rozgałęził.
— Pan Morand zatem, należy także do rzędu dobrych przyjaciół pani, nieprawdaż?
— Pan Morand jest to człowiek pełen najwznioślejszych i najszlachetniejszych uczuć... poważnie odpowiedziała Genowefa.
— Jeżeli oprócz podzielania z panem Dixmer kosztów zakładu i wynalazku nowego sposobu farbowania safjanu, nie dał państwu innych tego dowodów... rzekł Maurycy, urażony nieco wysokiem uznaniem, jakie młoda kobieta składała wspólnikowi swego męża, pozwól mi pani uczynić sobie uwagę, że zbyt mu pompatyczne oddajesz pochwały.
— Dał mi inne tego dowody mój panie — odrzekła Genowefa. Ale to jeszcze człowiek młody, nieprawdaż, jakkolwiek dzięki zielonym okularom, trudno wiek jego oznaczyć.
— Ma lat trzydzieści pięć.
— Oddawna znacie się z sobą?
— Od dzieciństwa.
Maurycy przygryzł usta. Miał w podejrzeniu Moranda, że kocha Genowefę.
— A!... powiedział, to więc jest przyczyną jego poufałości z panią.
— Zawartej zawsze w granicach, które pan widziałeśłeś... przerwała z uśmiechem Genowefa; sądzę, że ta zaledwie przyjacielska poufałość nie potrzebowała tłumaczenia.
— O! przebacz mi pani... zawołał Maurycy, każde silne uczucie mieści w sobie zazdrość, moja więc przyjaźń zazdrościła tej, jaką zdawałaś się panu Morand okazywać.
Zamilkł. Genowefa nie odzywała się także. Tego dnia nie mówiono już więcej o Morandzie. Maurycy pożegnał Genowefę, bardziej niż kiedykolwiek rozkochany, bo zazdrosny.
Zaślepiony, wzruszony swą namiętnością, młodzieniec nasz ani czuł, ani dostrzegał w opowiadaniu Genowefy wielu przerw, wielu cofań, wielu powtarzań, ale później wszystko to na myśl mu przyszło i dziwnie go dręczyło. Nie mogła też go uspokoić ani nieograniczona swoboda, jakiej mu Dixmer w rozmowie z Genowefą dozwalał, ani owa samotność w pośród której oboje każdy wieczór przepędzali. Co większa, Maurycy, gdy został stołownikiem Dixmerow, nietyllko cieszył się zupełnem bezpieczeństwem obok Genowefy, ale nadto towarzyszył jej w małych wycieczkach, które niekiedy po cyrkule swoim czynić musiała.
Wśród takiej zażyłości w domu Dixmera, dziwiła Maurycego niepomału jedna okoliczność, mianowicie, że im bardziej starał się poznać Moranda, dla dokładniejszego wyśledzenia w nim uczuć, które jak mniemał, żywił tenże dla Genowefy, im ściślejsze pragnął nawiązać stosunki z tym człowiekiem, którego rozsądek i szlachetne obejście coraz go bardziej ujarzmiały, tembardziej Morand zdawał się usuwać od niego. Uskarżał się z tego powodu przed Genowefą, bo nie wątpił, że Morand odgadł w nim swego rywala, i że unika go z powodu zazdrości jedynie.
— Obywatel Morand nienawidzi mnie... powiedział pewnego dnia do Genowefy.
— I dlaczegożby to?...
— Czy pozwoli pani, abym jej wyznał prawdę?... zawołał Maurycy.
— Bardzo proszę... odpowiedziała Genowefa.
Zawahał się, a chciał powiedzieć: bo ja cię kocham. pani.
Genowefa uśmiechnęła się znacząco.
— Bo... dodała, nie macie sympatji ku sobie. Pan masz charakter zapalczywy, a umysł świetny — jesteś człowiekiem wykształconym, a Morand... to kupiec zaszczepiony na chemiku — bojażliwy on, skromny... i nie śmie uczynić pierwszego kroku do pana.
— Któż żąda, aby pierwszy szukał zbliżenia się ze mną? Ja owszem, nie raz się już o to starałem, ale widzę, że mnie unika. Nie, nie, dodał Maurycy, zwieszając głowę, inna jest zupełnie tej niechęci przyczyna...
Nazajutrz przybył o godzinie drugiej z południa i zastał Genowefę na wychodnem.
— A to doskonale się złożyło, zawołała przy powitaniu; będziesz mi pan służył za towarzysza podróży...
— Dokąd pani wychodzi?... zapytał młody człowiek.
— Do Auteuil. Pogoda taka prześliczna, że pragnę z niej skorzystać i użyć nieco przechadzki, dojedziemy powozem naszym za rogatki, stamtąd pójdziemy pieszo do Auteuil, a gdy załatwię tam mój interes, wrócimy tutaj.
— O!... rzekł Maurycy zachwycony, to znaczy, że rozkosznie przepędzę dzień z łaski pani.
Wyjechali. W Auteuil Genowefa zatrzymała się.
— Zaczekaj pan na mnie w końcu parku, rzekła, wrócę, skoro się tylko załatwię.
— Do kogo się pani udaje?... spytał Maurycy.
— Do przyjaciółki mojej.
— Nie mogę pani do niej towarzyszyć?
Genowefa z uśmiechem poruszyła przecząco głową.
Maurycy przygryzł wargi.
— Dobrze... powiedział, zaczekam.
Maurycy czekał, ścinając laską łebki trawkom, kwiatkom i ostom na drodze napotykanym.
Coby on dał zato, żeby się dowiedzieć, czy Genowefa kocha go, czy nie kocha. Traktowała go jak siostra i przyjaciółka, ale czuł, że mu to nie wystarcza. Wypełniała ona wszystkie jego myśli, objawiała mu się w marzeniach jego nocnych. Dawniej pragnął patrzeć na nią tylko, teraz już mu było tego zamało; teraz pragnął, aby go kochała.
Bawiła w Auteuil całą godzinę, co dla Maurycego zdawało się wiekiem całym; nareszcie spostrzegł, że wraca, że idzie ku niemu z uśmiechem na ustach. Poszedł naprzeciw niej z brwią zmarszczoną, bo biedne serce nasze, nawet na łonie szczęścia lubi się pogrążać w boleści.
Genowefa uśmiechając się ujęła rękę młodzieńca.
— Otóż jestem... powiedziała; przebacz mi, żeś czekał tak długo.
Odpowiedział skinieniem głowy i udali się czarującą, rozkoszną, cienistą, gęstą, aleją z której manowcami wyjść mieli na gościniec.
Maurycy milczał: Genowefa szła zamyślona i wyrywała kwiatki z bukietu, który trzymała w ręce lewej, wspartej na ramieniu Maurycego.
— Co pani jest?... zapytał nagle Maurycy, dlaczego pani taka dziś smutna?
Genowefa rzuciła nań słodkie swoje i poetyczne spojrzenie i odpowiedziała.
— Czy pan sam nie jesteś także smutniejszy dziś, niż zwykle?
— Ja?... odpowiedział Maurycy, ja mam powód do smutku, jam nieszczęśliwy, ale pani...
— Pan, nieszczęśliwy?
— Czy czasem choćby po drżeniu mego głosu nie domyślasz się pani, że cierpię? Czyż nieraz w ciągu rozmowy z panią, lub jej mężem, nie zrywam się nagle, zmuszony potrzebą zachwycenia świeżego powietrza, gdy mniemam, że pierś mi pęknie?
— Ależ... spytała zakłopotana Genowefa, czemu pan przypisujesz to cierpienie?
— Gdybym był małą pieszczoszką... odrzekł z bolesnym uśmiechem Maurycy, powiedziałbym, że mam słabe nerwy.
— A w tej chwili, czy cierpisz pan także?
— O! i jak jeszcze... odrzekł Maurycy.
— Więc wracajmy.
— Ah! prawda... szepnął młody człowiek, zapomniałem, że pan Morand ma wrócić wieczorem z Rambauilet i że to już właśnie i wieczór.
— Jesteś dziś okrutnie niesprawiedliwy, panie Maurycy; czyliż ie przepędziłam z tobą połowy dnia?
— To prawda... w istocie zbyt jestem wymagający... powiedział Maurycy, puszczając wodze swej porywczości. No, chodźmy, bo tam pan Morand czeka... chodźmy.
Genowefa uczuła się dotknięta.
— Tak jest... rzekła, chodźmy obaczyć pana Morand. On jest prawdziwym moim przyjacielem, on mi nigdy jeszcze nie sprawił żadnej przykrości.
— Nieoszacowany przyjaciel... rzekł Maurycy, dusząc się z zazdrości.
— Dlaczego sprawisz mi pan tyle cierpienia? spytała.
— A!... odrzekł Maurycy, dlatego, żem mniej zręczny niż drudzy, niż inni moi znajomi; dlatego, że nie umiem rozbudzić miłości ku mej osobie.
— Maurycy!... powiedziała serjo Genowefa.
— On dlatego taki ciągle dobry, taki ciągle jednaki, bo on tak, jak ja, nie cierpi...
Wsparła znowu swą białą rękę na jego silnem ramieniu.
— Proszę cię... rzekła wzruszonym głosem, nie mów już nic a nic więcej.
— Wszystko się więc pani we mnie nie podoba, nawet mój głos ją razi...
— Milcz, zaklinam cię.
— Dobrze... odpowiedział rozgorączkowany młody człowiek, przesuwając rękę po wilgotnym od potu czole.
Genowefa zauważyła, że jej towarzysz cierpi w rzeczy samej.
— Jesteś przyjacielem moim, Maurycy... rzekła patrząc nań z niebiańskim wyrazem, przyjacielem bardzo drogim — spraw więc, abym cię nie postradała.
— Genowefo! Genowefo!... zawołał Maurycy, miejże litość nade mną.
Zadrżała.
Maurycy, po raz pierwszy z takim czuciem imię jej wymówił.
— Dobrze więc, zaczął w dalszym ciągu, dobrze, kiedyś mnie odgadła, pozwólże niech ci wyznam wszystko, bo chociażbyś zabić mnie miała swym wzrokiem... i tak już zazbyt długo milczę.
— Panie, odezwała się młoda kobieta, zaklinam clę na przyjaźń naszą, abyś milczał; błagam clę; uczyń to dla mnie, jeżeli już nie dla siebie samego. Na miłość Boską, ani słowa więcej!... Ani słowa!
— Przyjaźń! przyjaźń!... A jeżeli taką samą, jak dla mnie, żywisz ją pani i dla pana Moranda?... Ja gardzę taką przyjaźnią Genowefo, ja więcej wymagam niż inni.
— Dosyć, powiedziała z dumą pani Dixmer, dosyć panie Lindey; oto nasz pojazd, racz mnie pan odwieźć do mego męża.
Maurycy drżał z febry i wzruszenia; a gdy Genowefa, idąc do powozu stojącego o kilka kroków, wsparła znów rękę na jego ramieniu, zdawało mu się, że ta ręka była w płomieniach. Wsiedli. Genowefa umieściła się w głębi, Maurycy na przodzie. Przebyli cały Paryż, nie wymówiwszy ani jednego słowa do siebie.
Pani Dixmer przez całą drogę trzymała chustkę przy oczach.
Gdy przybyli do domu, mąż jej zajęty był w czeladnej swojej izbie; Morand dopiero co wrócił z Rambouillet i właśnie się przebierał. Genowefa, wchodząc do swego pokoju podała rękę Maurycemu i powiedziała:
— Żegnam cię Maurycy; bo sam tego pragnąłeś.
Nie odpowiedział nic, tylko zbliżył się do kominka, nad którym wisiała jej minjatura, ucałował ją z zapałem, przycisnął do serca, zawiesił na swojem miejscu i wyszedł.
Wrócił do siebie, sam nie wiedząc jak się to stało; przebiegł Paryż, nic nie widząc ani słysząc. Wszystko, co zaszło, upłynęło dlań niby we śnie. Nie był w stanie zdać sobie sprawy, ani ze swych czynów, ani ze słów, ani z uczucia, co je natchnęło. Są dwie chwile, w których najpogodniejsza, najsilniej umiejąca panować nad sobą dusza, zapomina się zupełnie.
Położył się o dziesiątej, czyniąc to równie machinalnie, jak wszystko, co czynił od czasu rozstania się z Genowefą.
Maurycy doświadczył tego, co zawsze ma miejsce w podobnych razach: ogłuszony doznanym ciosem, usnął natychmiast skoro się poczuł w łóżku.
Obudził go szmer drzwi otwieranych przez służącego. Pytał się sam siebie, dlaczego w takim był wczoraj złym humorze, ale nie mógł znaleźć na to odpowiedzi. Pamiętał, że zazdrościł Morandowi, ale poznał, że niewczesną obrał chwilę do zazdrości, gdyż człowiek ten był w Rambouillet. Zostawał sam na sam z kobietą ukochaną i mógł cieszyć się tem sam na sam z całą słodyczą, jaką wkoło siebie rozlewa przyroda w pierwszych dniach wiosny. Nie zazdrość więc była powodem tego złego humoru.
Nie było to także niedowierzanie temu, co miało miejsce w Auteuil, dokąd towarzyszył Genowefie i gdzie bawiła całą godzinę. Nie dręczyła go nieustannie myśl, że Morand kocha Genowefę, jak niemniej szczególnie urojenia, szczególna kombinacja kaprysu, dlaczego wspólnik Dixmera ani gestem, ani spojrzeniem, ani słowem nie nadał nawet pozoru rzeczywistości takiemu przypuszczeniu!
Głos służącego wyrwał go z zadumy.
— Obywatelu, rzekł tenże, pokazując Maurycemu listy, leżące na stole; czy do schowania, czy do spełnienia przeznaczone.
Maurycy wziął podaną sobie paczkę, uczuł lak pod palcami i wydało mu się, że go jakaś woń przyjazna owionęła.
Wpośród listów znalazł jeden z pieczątką i nadpisem, na widok których zadrżał.
Mężczyzna, tyle silny wobec wszelkiego niebezpieczeństwa, zbladł, poczuwszy zapach papieru.
Służący, widząc tę nagłą zmianę, zbliżył się i zapytał: Co ci jest obywatelu?... Ale Maurycy zamiast odpowiedzieć, drzwi mu pokazał.
Potem, obracając ów list na wszystkie strony, bo przeczuwał, że mu nieszczęście zwiastuje, zadrżał znowu, jakby na widok nieznajomej osoby.
Uzbroił się jednak w całą swoją odwagę, i przeczytał co następuje:

„Obywatelu Maurycy!...

„Musimy zerwać węzły nasze, bo one ze strony twojej, zagrażają przekroczeniem granic przyjaźni. Jesteś, obywatelu, człowiekiem honoru, kiedy więc noc cała przedzieliła zaszłe między nami wczoraj wypadki, sądzę, że pojmujesz, iż odtąd bytność twoja w domu naszym — stała się niepodobieństwem. Liczę na ciebie, że znajdziesz jakikolwiek sposób usprawiedliwienia się z tego przed mężem moim. List do pana Dixmer, który zapewne dziś jeszcze przysłać zechcesz, przekona mnie, że winnam żałować zbłąkanego przyjaciela, że jednak dla przyzwoitościtości towarzyskiej — więcej widywać go nie mogę.

Żegnam na zawsze,
Genowefa“.

„P. S. Oddawca czeka na odpowiedź“.
Maurycy przywołał służącego.
— Kto przyniósł ten list?... zapytał.
— Jakiś obywatel komisant.
— Czy czeka?...
— Tak jest.
Maurycy ani westchnął, ani się namyślał. Wyskoczył z łóżka, ogarnął się trochę, siadł przy biurku i wziąwszy arkusz papieru napisał:

„Obywatelu Dixmer!...

„Kochałem cię i kocham, ale widywać cię nie mogę“.
„Chodzą wieści, że zbyt jesteś obojętny dla sprawy publicznej. Nie chcę cię oskarżać, a nie upoważniłeś mnie do tego, iżbym był twoim obrońcą. Wierz, iż mocno nad tem ubolewam i bądź przekonany, że wszystkie tajemnice twoje zagrzebię na zawsze w mojem sercu“.
Nie odczytał po raz drugi tego, co napisał pod wrażeniem pierwszej myśli, jaka mu się nastręczyła. Skutek nie ulegał wątpliwości. Dixmer, wyborny patrjota, bo tak przynajmniej z mowy jego mógł był wnosić Maurycy, rozgniewa się odebrawszy list podobny, — Genowefa i obywatel Morand zechcą go zapewne w gniewie tym utrzymać, nie odpowie mu zatem wcale i zapomnienie na kształt czarnej zasłony pokryje uśmiechającą się przeszłość, a tem samem przeniósł ją w smętną przyszłość. Podpisał list, zapieczętował i wręczył służącemu. Ten oddał go posłańcowi.
Genowefa obejrzawszy list, oddała go mężowi.
W położeniu Dixmera, Moranda i ich towarzyszy, lubo zupełnie nie znanem Maurycemu, ale znanem czytelnikom naszym, list ten był w rzeczy samej gromem piorunu.
— Czy to uczciwy człowiek?... spytał zakłopotany Dixmer.
— Tak jest... bez namysłu odpowiedział Morand.
— Mniejsza o to!... przerwał zwolennik środków ostatecznych; widzicie sami, że trzeba go było zabić.
— Mój przyjacielu... powiedział Morand, walczymy przeciw gwałtom, pohańbiamy je nazwą zbrodni, cokolwiek więc z tego wyniknie, dobrześmy zrobili, darowując życie bliźniemu. A wreszcie, powtarzam, że podług mnie, Maurycy to człowiek zacny i szlachetny.
— Tak, jeżeli jednak obok szlachetności i zacności, jest zagorzałym republikaninem, może uzna za występek, że nie złożył własnego honoru na ołtarzu ojczyzny, mówiąc ich wyrażeniem.
— Alboż... rzekł Morand, sądzicie, że się czego domyśla?...
— Czyż nie słyszałeś?... mówi wszak o tajemnicach, które zagrzebie w swem sercu.
— Zapewne to tajemnice, dotyczące naszej kontrabandy, sam mu je powierzyłem; innych nie zna wcale.
— Ale... powiedział Morand, może ma w podejrzeniu ową wycieczkę do Auteuil?... Wiesz, że towarzyszył tam twej żonie.
— Sam doradziłem Genowefie, aby go dla bezpieczeństwa wzięła ze sobą.
— Posłuchajcie mnie... powiedział Morand, przekonamy się wkrótce, czy są słuszne te podejrzenia. Drugiego czerwca, to jest od dziś za tydzień, wypada na nasz bataljon kolej odbywania warty w Tempie; ty Dixmer jesteś kapitanem, a ja porucznikiem; w razie, jeżeli nasz bataljon lub kompanja nasza — otrzyma inny jaki rozkaz, trzeba będzie przypuszczać, że wszystko zostało odkryte, i że nam należy albo umykać z Paryża, albo umrzeć walcząc otwarcie. Jeżeli zaś rzeczy pójdą zwykłym swym biegiem...
— To również zgubieni będziemy, przerwał Dixmer.
— Dlaczego?...
— Czyliż nie zależało wszystko na współdziałaniu tego urzędnika?... Wszakże on mimo swej wiedzy, ułatwić miał nam drogę do królowej?...
— Prawda!... odrzekł znękany Morand.
— Czyli... zaczął znowu Dixmer, marszcząc brwi, że za jakąbądź cenę wypada nam wejść znowu w stosunki z tym młodzieńcem.
— A jeżeli odmówi?... jeżeli lęka się kompromitacji?... wtrącił Morand.
— Czekaj... rzekł Dixmer, pójdę wybadam Genowefę, ona widziała się z nim ostatnia, może więc wie cokolwiek.
— Dixmer... przerwał Morand, bolesno mi, że wikłasz we wszystkie spiski Genowefę, nie dlatego, iżbym obawiał się niewyrozumiałości z jej strony, o!... broń Boże!... ale, że my gramy zbyt ryzykownie a więc się wstydzę i zarazem lituję nad głową kobiety, którą na stawkę kładziemy.
— Głowa kobiety... odrzekł Dixiner, waży tyle, co głowa mężczyzny, tam, gdzie podstęp, niewinność i piękność równy, a niekiedy lepszy nawet wywrzeć mogą skutek, aniżeli siła, potęga i odwaga.
— Czyń zatem mój przyjacielu, jak ci się podoba... rzekł Morand, powiedziałem ci, com powiedzieć był powinien. Genowefa pod każdym względem godna jest posłannictwa, do jakiego ją powołałeś; czyli raczej, do którego sama się powołała. Święci tylko byli męczennikami.
Rzekłszy to, podał Dixmerowi swą bielutką i zniewieściałą rękę, a ten uścisnął ją w swej silnej dłoni.
Dixmer, zaleciwszy Morandowi i swym towarzyszom większą jeszcze niż dotąd baczność, poszedł do Genowefy.
Siedziała przy stoliku, ze zwieszoną głową i okiem w haft wlepionem.
Na odgłos otwierających się drzwi — obróciła się i spostrzegła Dixmera.
— A!... to ty, mój przyjacielu?... zawołała.
— Ja., odpowiedział Dixmer ze słodkim uśmiechem. Odebrałem od naszego przyjaciela Maurycego list, którego zgoła nie rozumiem. Masz, przeczytaj i powiedz, co o nim myślisz?...
Genowefa wzięła papier, drgnęła pomimo całej siły, jaką miała nad sobą i czytała.
Dixmer śledził ją wzrokiem, oczy jej każdy wiersz przebiegały.
— I cóż?... zapytał gdy skończyła.
— Sądzę, że pan Maurycy Lindey jest bardzo zacnym człowiekiem... odpowiedziała z największą spokojnością — i że z jego strony nie potrzebujemy się niczego zgoła obawiać.
— Mniemasz więc, iż nie wie, kogo odwiedzałaś w Auteuil.
— Jestem tego pewna.
— Genowefo, zastanów się dobrze nad tem co mi odpowiadasz; pojmujesz bowiem zapewne, że odpowiedź twoja wielki wywrze wpływ na wszelkie nasze zamiary.
— Zaczekajno... przerwała, nie mogąc całą wysiloną obojętnością pokryć wzruszenia, zaczekajno...
— Dobrze!... rzekł Dixmer, lekko ścisnąwszy usta, dobrze, zbierz wszystkie wspomnienia, Genowefo.
— Tak jest... zaczęła znowu młoda kobieta, tak, przypominam sobie, że pan Maurycy był wczoraj jakiś markotny — mówiła dalej wahając się, jest on tyranem dla swych przyjaciół... dlatego też czasem... po całych tygodniach dąsaliśmy się jedno na drugie.
— Byłyżby to więc proste tylko dąsy?... zapyta Dixmer.
— Być może.
— Genowefo, pomyśl, że w naszem położeniu nie domysłów, ale rzetelnej potrzeba pewności.
— Kiedy tak!... mój przyjacielu... to jestem tego pewna.
— Więc ten list, to tylko pozór do niebywania w naszym domu?...
— Mój przyjacielu, jakże możesz wymagać, abym coś podobnego wyznała?...
— Wyznaj wszystko, Genowefo... wyznaj... nalegał Dixmer, od żadnej innej kobiety, prócz ciebie, nie żądałbym tego.
— Jest to pretekst... rzekła młoda kobieta, wzrok spuszczając.
— Wyświadczasz mi pewną przysługę, kochana przyjaciółko.
— Jaką?... spytała zdziwiona Genowefa, zwracając się ku mężowi.
— Uprzedź sam nawet cień bezpieczeństwa, Maurycy bardziej może zgłębił tajemnice nasze, niźli się tego domyślamy. To co uważasz za pretekst, jest może rzeczywistością. Napisz do niego.
— O!... nie, nie!... zawołała Genowefa, ja tego nie mogę uczynić, ja tego nie uczynię.
— Kochana Genowefo!... w podobnie ważnych, jak nasze, interesach, miałażbyś cofać się przed nędznemi względami własnej — miłości?...
— Objawiłam ci mój mężu, zdanie moje o Maurycym... odpowiedziała Genowefa, jest to człowiek zacny i pełen rycerskiego honoru, ale przytem dziwak, a ja tylko męża mego niewolnicą być pragnę.
Powiedziała to z taką spokojnością i zarazem stałością, że Dixmer poznał, iż nastawać, w tej przynajmniej chwili, byłoby rzeczą bezpożyteczną; nic więc już nie mówił, spojrzał na żonę, niby nie patrząc, otarł spocone czoło i wyszedł.
Morand oczekiwał go niecierpliwie. Dixmer opowiedział mu co do słowa wszystko co zaszło.
— Dobrze... odrzekł Morand, poprzestańmy na tem i puśćmy wszystko w zapomnienie. Raczej wyrzeknę się moich zamiarów, niźli stanę się przyczyną chociażby cienia troski twej żony, niźli zranię jej własną miłość.
Dixmer, położył mu rękę na ramieniu.
— Alboś szalony, mój panie!... rzekł, mocno się weń wpatrując, albo nie wiesz, co mówisz.
— Jakto, mniemasz więc Dixmer?...
— Mniemam, kawalerze, że i ty, równie jak i ja nie umiesz panować nad popędami uczuć twego serca. Ani ty, ani ja, ani Genowefa, nie należymy do siebie, Morandzie. Jesteśmy istotami powołanymi do obrony zasady, a zasady opierają się na rzeczach, które przygniatają swoim ciężarem.
Morand zadrżał i zamilkł, milczeniem marzącem, bolesnem.
W godzinę potem, służący Maurycego przerwał mu odczytywanie mowy, właśnie w chwili, gdy był zajęty nią cały.
Służący ten, przystąpił nachylił się do ucha pana i szepnął:
— Obywatelu Lindey... ktoś, utrzymujący, że ma ci coś bardzo ważnego powiedzieć, czeka na cię w mieszkaniu.
Maurycy wrócił do swego mieszkania i zdziwił się niepomału, zastając Dixmera. Siedział on i w najlepsze przewracał gazety.
Spostrzegłszy Dixmera, Maurycy wstrzymał się na progu i mimowolnie się zarumienił.
Dixmer wstał i z uśmiechem na ustach podał mu rękę.
— Co ci za mucha siadła znowu na nosie, żeś mi taki list napisał?... Doprawdy, mój Maurycy, w najczulszą ugodziłeś mnie stronę. Piszesz, że jestem obojętnym i fałszywym patrjotą!... No, no, nie wiem, czy zdołasz rzucić mi w oczy podobne oszczerstwo; wyznaj raczej, że umyślnie szukasz kłótni ze mną.
— Kochany Dixmer, chciej wierzyć, że bardzo silne powody zniewoliły mnie do kroku, którego się dopuściłem.
— Rozumiem... przerwał Dixmer z udanym uśmiechem, w każdym jednak razie, list twój wcale inne przytacza powody, a te są prostym tylko pretekstem.
Maurycy namyślił się przez chwilę.
Tak jest, powody, które przytoczyłem, były tylko pretekstem.
Wyznanie to zamiast rozjaśnić, jakby owszem zachmurzyło czoło fabrykanta.
— Lecz nakoniec, jakiż jest istotny powód tego kroku?... spytał Dixmer.
— Nie mogę ci go wyjawić... odparł Maurycy; pewny jestem jednak, że gdybym to mógł uczynić, uznałbyś go za zupełnie słuszny.
Dixmer nalegał.
— A więc... zaczął znowu Maurycy, czując w sobie tem większą ulgę, im bardziej zbliżał się do prawdy, rzecz się ma tak oto: masz żonę młodą i ładną, mimo więc znanej powszechnie jej nieskażoności, zaczęto źle mówić o moich częstych u was odwiedzinach.
Dixmer lekko pobladł.
— Doprawdy?... rzekł; w takim razie, mój kochany Maurycy, mąż powinien ci podziękować za przykrość, jaką wyrządzasz przyjacielowi.
— Pojmujesz... mówił Maurycy, że nie jestem tyle nierozsądny, iżbym mniemał, że obecność moja może być niebezpieczna dla waszej spokojności, ale stać się może źródłem potwarzy, które im są niedorzeczniejsze, tem większą niestety zyskują wiarę!
— Nie miałżebyś u nas bywać, obywatelu! u nas, którzy szczerześmy cię pokochali?... powiedział Dixmer, biorąc i ściskając rękę młodzieńca.
Maurycy zadrżał.
— Morand... mówił dalej Dixmer, którego baczności nie uszło to zdarzenie, ale który nie dał nic poznać po sobie, Morand powtarzał mi kilka razy dziś rano: „czyń, co będziesz mógł, byłeś sprowadził kochanego Maurycego“.
— O! panie... rzekł Lindey, marszcząc brwi i usuwając rękę, nie sądziłem nigdy, żem zasłużył na taką życzliwość obywatela Moranda.
— Wątpisz o niej?... spytał Dixmer.
— Ja?... odpowiedział Maurycy, ani wierzę, ani wątpię, nie mam powodu do brania tego pod rozwagę: bywając w twoim domu, bywałem tam dla ciebie i dla twej żony, lecz nie dla obywatela Moranda.
— Nie znasz go... rzekł Dixmer; Morand to piękna dusza.
— Nie przeczę... powiedział z gorzkim uśmiechem Maurycy.
— Ale, ale... mówił dalej Dixmer, wróćmy do celu moich odwiedzin.
Maurycy skłonił się, jak ten, kto niema już nic więcej do powiedzenia i czeka.
— Mówisz więc, że zaczęły krążyć wieści?...
— Tak jest, obywatelu.
— No, mój kochany, mówmy szczerze. Dlaczego miałbyś tak uważać na nierozsądną paplaninę którego z próżnujących sąsiadów? Alboż to brak ci sumienia, a Genowefie uczciwości?
— Młodszym od ciebie... powiedział Maurycy, zaczynając dziwić się temu nastawaniu, dla tego podejrzliwem może okiem patrzę na wszystko. Oświadczam ci, że na sławie takiej, jak Genowefa kobiety, nie powinna ciężyć czcza gadanina próżnującego sąsiada. Pozwól więc, kochany Dixmer, zabraliśmy się do wyznawania, wyznajmy więc sobie jeszcze co innego.
— Co?... spytał Maurycy, rumieniąc się, cóż chcesz, abym ci jeszcze wyznał?
— Że ani polityka, ani wieści o częstem przebywaniu w domu moim nie skłoniły cię do zerwania z nami stosunków.
— Cóż więc tedy?
— Tajemnica, której dociekłeś.
— Jaka tajemnica?... spytał Maurycy z wyrazem naiwnej ciekawości, który uspokoił garbarza.
— Ów interes, dotyczący kontrabandy, o którym dowiedziałeś się owego wieczoru, kiedyśmy cię w tak dziwny sposób poznali. Nigdyś mi nie przebaczył tej defraudacji i zarzucasz mi, że jestem złym republikaninem, bo w garbarni mojej używam produktów angielskich.
— Mój kochany Dixmer... odparł Maurycy, przysięgam ci, że ilekroć szedłem do ciebie, nigdy mi nawet w myśli nie postało, że idę do przemytnika.
— Zaprzestałeś więc bywać u mnie jedynie z powodu, o którym mi wspomniałeś?
— Daję ci na to słowo honoru.
— Skoro tak... powiedział Dixmer, wstając i ściskając dłoń młodzieńca, mam nadzieję, że zastanowisz się — i cofniesz to tak dla nas wszystkich bolesne postanowienie.
Maurycy skłonił się i nic nie odpowiedział. Wyrównywało to ostatecznemu odmówieniu.
Dixmer wyszedł zasmucony, że nie mógł naprawić stosunku z człowiekiem, nietylko zbyt mu potrzebnym, ale nawet niezbędnym.
Czas też był wielki na to wyjście. Maurycym miotało tysiące żądań różnorodnych, Dixmer prosił, aby znowu bywał u niego; Genowefa mogła mu przebaczyć. Dlaczego więc rozpaczał? Ale Maurycy miał przy sobie list Genowefy, owe formalne pożegnanie, które zabrał z sobą do sekcji i trzymał przy sercu wraz z bilecikiem, odebranym nazajutrz po wyswobodzeniu jej z rąk ludzi, co ją znieważali; nakoniec co większa, Murycy tchnął uporczywą zazdrością ku nienawistnemu Morandowi, tej pierwszej przyczynie zerwania z Genowefą.
I pozostał nieugięty w swem postanowieniu.
Wyznać atoli należy, że zrzeczenie się codziennych odwiedzin w domu, przy starej ulicy świętego Jakóba, stanowiło niejaką w jego życiu próżnię i skoro nadchodziła godzina w której zwykle udawał się do cyrkułu świętego Wiktora wpadał w głęboką melancholję. Ulegał wtedy najrozmaitszym wrażeniom oczekiwania i żalu.
Częstokroć w godzinach rozpaczy, potężna duma Maurycego wstydziła się samej nawet myśli poznawania podobnych męczarni, bez możności przekazania ich temu, co je zrodził: a pierwszym sprawcą wszelkich jego smutków był Morand. Wówczas chciał umyślnie szukać z nim sprzeczki, lecz wspólnik Dixmera tak był delikatny, tak nieobraźliwy, że znieważać go lub wyzywać, byłoby podłością ze strony takiego jak Maurycy kolosu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).