Kawaler de Chanlay/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wyznanie.

Bez względu na sposób, w jaki przepędził noc, na orgii, czy w podróży, książę Orleański nie zmieniał nic w planie dnia. Całe ranki przepędzał na załatwianiu spraw, według pewnego porządku.
Program ten ulegał zmianie raz na tydzień z powodu przyjęcia zagranicznych posłów, a co niedziela i w święto z powodu mszy, odbywającej się w prywatnej kaplicy.
O szóstej wieczorem, jeżeli odbywała się rada — o piątej, jeśli jej nie było, kończyło się zajęcie i nie było już mowy o sprawach państwowych.
Potem przychodziła kolej na owe wieczerze, które narobiły tyle wrzawy — i które odbywały się w lecie w Saint-Cloud, albo w Saint Germain, a w zimie w Palais-Royal.
Towarzystwo składało się z dziesięciu, najwyżej piętnastu osób; zwykłymi gośćmi bywali: książę de Broglie, Noel, Brancas, Biron, Cadillac, i kilku młodych ludzi „zbieraniny“, jak się wyraża Saint-Simon, celujących dowcipem lub rozpustą. Z kobiet bywały pani de Parabere, de Phalarisi, de Sabran i d’ Averne, czasem jakaś aktorka, ciesząca się wielkim rozgłosem, śpiewaczka lub tancerka.
Na tych wieczorynkach panowała najzupełniejsza równość: królowie, ministrowie, dworskie damy, wszystko to było oskubywane i nicowane bez litości. Język francuski dosięgał do tej samej swobody, jaka się praktykuje w łacinie; mówiło się i robiło wszystko, byle dowcipnie. Gdy już nadszedł ostatni z zaproszonych wpółbiesiadników, zamykano drzwi i barykadowano się w ten sposób, że choćby nadeszła wiadomość najważniejsza dla króla Francyi, samego regenta, nikt by się do niego nie zdołał dostać. Zamknięcie szczelnie drzwi trwało do rana.
Dubois rzadko brał udział w tych zabawach z powodu złego stanu zdrowia. Tę też porę wybierali wrogowie, żeby go szarpać: książę Orleański śmiał się na całe gardło i dokładał ze swej strony, co można było, pastwiąc się nad dumnym nauczycielem. Dubois wiedział doskonale, że jego osoba dostarczała najczęściej pastwy na tych zabawach; ale że wiedział i o tem, iż regent zapomni rano, co mówił w nocy, nie troszczył się wcale o te szturmy przypuszczane co wieczór, wiedząc, że wpływ jego, podkopywany nocą, umacnia się z nadchodzącym dniem.
Regent, czując się coraz bardziej ociężałym, wiedział, że może polegać na czujności ministra Dubois czuwał wtedy, gdy książę spał, wieczerzał lub bawił się. Dubois, który zdawał się tak chorym, że z trudnością trzyma się na nogach, był jednak niezmordowany. Był wszędzie tam, gdzie był regent, snuł się za nim, jak cień; jego lisią postać widać było w korytarzach pałacowych, w salonach, w teatralnej loży. Zdawało się, że ma dar wszechobecności.
Po powrocie z Rambouillet, Dubois kazał przywołać pana Tapin, który w liberyi dojeżdżacza przyłączył się był do orszaku księcia, przyjechał razem, niezauważony przez nikogo, dzięki ciemności. Rozmawiał z nim przeszło godzinę, wydał mu rozkazy na dzień następny, przespał się pięć godzin i wstał uszczęśliwiony przewagą, jaką zdobył nad Regentem, a którą zamierzał wyzyskać, i stawił się przy małych drzwiczkach, wiodących do sypialni księcia, dokąd lokaj wpuszczał go natychmiast, choćby nawet książę nie był sam.
Regent spał jeszcze.
Dubois zbliżył się do łóżka i przypatrywał się księciu jakiś czas z uśmiechem, w którym było coś z małpy i z szatana.
Po chwili zdecydował się obudzić księcia.
— Mości książę! — zawołał. — Niech się Wasza Królewska Wysokość obudzi!
Książę Orleański otworzył oczy i ujrzawszy ministra, spróbował wyzwolić się od niego.
— To ty, księżę? — powiedział. — Ruszaj do dyabła!
I odwrócił się twarzą do ściany.
— Mości książę, wracam właśnie od niego, ale mnie odesłał do Waszzej Królewskiej Wysokości!
— Daj mi spokój, jestem zmęczony.
— Wierzę: noc musiała być burzliwa? prawda?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał książę, odwracając się na pół.
— Mówię, że tego rodzaju zajęcia nie przystoją człowiekowi, który o siódmej rano każe przychodzić ministrowi.
— Czy ja ci kazałem przyjść o siódmej?
— Tak jest, Wasza Królewska Wysokość — wczoraj rano, przed wyjazdem do Saint-Germain.
— A prawda! — odparł książę.
— Nie wiedziałeś, Mości książę, że noc będzie tak męcząca.
— Męcząca? O siódmej wstałem od stołu.
— A potem?
— Cóż potem?
— Czy przynajmniej Wasza Książęca Wysokość jest zadowolony, i czy ta młoda osoba warta była zachodu?
— Jakiego zachodu?
— Tego, jaki sobie zadałeś, Mości książę, wczoraj od siódmej godziny, tj. od powstania od stołu.
— Moźnaby sądzić, słuchając tego, co mówisz, że to wielka rzecz przyjechać z Saint-Germain tutaj.
— Prawda, z Saint-Germain do Paryża jest blizko; ale jest sposób przedłużenia drogi.
— Jaki?
— Jechać na Rambouillet.
— Śni ci się, księże!
— Może być że śnię. Wasza Królewska Wysokość pozwoli, że opowiem mój sen. Będzie on dowodem, że nawet śpiąc, myślę o tobie, Mości książę.
— Jakaś nowa niedorzeczność!
— Śniło mi się, że Wasza Królewska Wysokość spłoszyłeś jelenia w okolicy Treillage, i że grzeczne zwierzę po krótkiej gonitwie dało się ująć w Chambourey.
— Jak dotąd, twój sen ma dużo prawdy. Mów książę, mów dalej!
— Potem Wasza Królewska Wysokość powróciłeś napowrót do Saint-Germain i siadając do stołu o w pół do szóstej rozkazałeś, żeby na wpół do ósmą gotowa była kareta bez herbów, zaprzężona w cztery konie...
— Nieźle, wcale nieźle!
— O wpół do ósmej odprawiłeś, Mości książę, wszystkich, z wyjątkiem jednego La Fare, z którym wsiadłeś do powozu. Czy tak?
— Mów dalej!
— Powóz skierował się do Rambouillet i, dojeżdżając do miasta o trzy kwadranse na dziesiątą, przystanął. Wasza Królewska Wysokość wysiadłeś i wsiadłeś na konia; La Fare pojechał dalej w karecie, a książę za nim, jako dojeżdżacz, do hotelu „Pod Królewskim Tygrysem“.
— Tutaj twój sen zaczyna się gmatwać — prawda, księże?
— Niezupełnie, Mości książę.
— Więc mów dalej.
— Podczas gdy La Fare jadł nędzną wieczerzę, Wasza Królewska Wysokość oddałeś paziowi konia, a sam poszedłeś do bocznego pawilonu.
— Szatan z ciebie wcielony! Gdzieżeś się ukrył?
— Nie chodziłem na krok z Palais-Royal, spałem jak suseł, a najlepszy dowód, że miałem sen, który teraz opowiadam ci Mości książę.
— A cóż było w tym pawilonie?
— Przy drzwiach strażniczka, wysoka, chuda i żółta...
— Dubois, powiem to pani Desroches, a ona przy pierwszem spotkaniu wydrapie ci oczy!
— A w pawilonie... ah! w pawilonie!..
— Tam już nic nie mogłeś widzieć, biedaku
— Co znowu! Wasza Królewska Wysokość! gdybym nie miał daru widzenia tego, co się dzieje we wnętrzu domów, odebrałbyś mi, Mości książę, sto tysięcy wypłacane na utrzymanie tajnej policyi
— Więc cóż widziałeś?
— Śliczną, młodziuchną Bretonkę: szesnaście do siedemnastu lat, ładną jak sam Amor, jadącą prosto od Augustynek w Clisson w towarzystwie starej mniszki, którą, jako zbyteczną, wysłano natychmiast z powrotem do klasztoru.
— Dubois! często przychodzi mi na myśl, że ty jesteś dyabeł i że przybrałeś ludzką postać, ażeby mnie zgnębić!
— Żeby cię zbawić raczej, Mości książę!
— Zbawić mnie... nie przypuszczałem tego!
— I cóż, Mości książę — mówił Dubois z szatańskim uśmiechem — zadowolony jesteś z małej?
— Zachwycony nawet! jest prześliczna...
— Sprowadziłeś ją też z daleka, Mości książę. Byłbyś pokrzywdzonym, gdyby się trud nie opłacił.
Regent zmarszczył brwi — ale po zastanowieniu, zrozumiał, że Dubois wie tylko część prawdy, ale nie całą, i uśmiechnął się.
— Stanowczo, Dubois, jesteś wielkim człowiekiem! — powiedział.
— Ty jeden, Mości książę, nie wiedziałeś o tem dotąd. A jednak okazujesz mi niełaskę,.
— W czem?
— Kryjesz się przedemną z miłostkami.
— Nie gniewaj się, Dubois
— Miałbym jednak prawo!
— Dlaczego?
— Bo potrafiłbym wynaleźć ci coś lepszego. Dlaczego Wasza Królewska Wysokość, nie powiedział mi, że życzy sobie Bretonki? Byłbym natychmiast sprowadził.
— Doprawdy?
— I nie jedną!
— Równie ładną?
— Nawet ładniejszą!
— Mój księże!
— Zdaje ci się, Mości książę, że wynalazłeś skarb? A gdy się dowiesz, kto jest ta Bretonka, i na co się narażasz...
— Dajmy spokój tym żartom! proszę cię Dubois.
— Wasza Królewska Wysokość martwi mnie.
— Co ty mówisz?
— Wasza Królewska Wysokość dajesz się łudzić pozorom — każda nowość wydaje ci się najlepszą. To dziewczątko jest bardzo ładne?
— Cudowne!
— I cnotliwe? prawda?
— Wiesz sam dobrze, mój drogi.
— A ja ci mówię, Mości książę, że jesteś zgubiony!
— Ja?
— Tak. Ta twoja Bretonka ladaco.
— Milcz! Dubois!
— Jakto? Milcz?!
— Tak! ani słowa więcej, zabraniam ci! — wybuchnął regent.
— I ty, mości książę, śniłeś. Pozwól, żebym ci wytłómaczył twój sen...
— Dubois, wsadzę cię do Bastylii!
— Niech będzie i do Bastylii, ale wiedz o tem, że ta błażnica...
— Jest moją córką, mości Dubois!
Dubois cofnął się osłupiały.
— Twoją córką? Mości książę... a matka?
— Była najuczciwszą kobietą, która miała szczęście umrzeć, nie znając ciebie.
— A dziecko?
— Ukryłem przed oczyma wszystkich, żeby jej nie splamiły spojrzenia wszystkich gadzin jak ty!
Dubois skłonił się głęboko i wyszedł zawiedziony; regent z miną zwycięzcy ścigał go wzrokiem. Ale Dubois niełatwo dawał zbić się z tropu. Zaledwo zamknął drzwi, ujrzał przed sobą światło.
— Mówiłem, że ten spisek urodzi mi mitrę arcybiskupią — szepnął. — Głupi byłem. On mi urodzi kardynalski kapelusz! Kawaler de Chanlay.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.