Kartka miłości/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Helena nie spała noc całą. Przewracała się rozgorączkowana, a jeżeli zmęczona, usypiała, po chwili zawsze ten sam niepokój budził ją nagle. W tym półśnie dręczyła ją wciąż jedna myśl: gdzie miało się odbyć spotkanie? Sądziła, że uspokoiłaby się, gdyby wiedziała o tem. Nie mogło to mieć miejsca w małem mieszkaniu Malignona, ulica Taibout, o którem nieraz była mowa u Deberle‘ów. A więc gdzie? gdzie? I pomimo woli ciągle męczyła sobie głowę nad tem i tą jedną zajęta myślą, o reszcie zapominała.
Kiedy dzień zaświtał, zaczęła się ubierać i głośno rzekła do siebie:
— To na jutro.
Obuła jedną nogę i opuściwszy ręce, zamyśliła się: może to będzie w jakim hotel garni, może w jakiem nieznanem mieszkaniu, najętem na miesiąc. Przypuszczenie to wydało się jej wstrętnem, wyobrażała sobie rozkoszne mieszkanie, z ciężkiem grubem obiciem, z kwiatami i wielkim ogniem na wszystkich kominkach. I już nie Julia i Malignon, ale ona sama i Henryk ukryci byli w tem rozkosznem schronieniu, gdzie żaden głos ze świata nie dochodził do nich. Zadrżała. Gdzież to było? gdzie?
— Dzień dobry, mateczko, zawołała, w tej chwili Joanna, budząc się z kolei.
Od czasu jak wyzdrowiała, znowu spała w gabinecie. Bosa i w koszuli tylko, przyszła jak każdego rana i rzuciła się matce na szyję. Potem wybiegła do gabinetu i na chwilę wlazła znowu do swego ciepłego łóżeczka. Bawiło ją to, śmiała się pod kołdrą. Raz drugi powtórzyła tę samą zabawę.
— Dzień dobry, mateczko!
I znowu wybiegła. Teraz śmiała się do rozpuku, zarzuciwszy sobie prześcieradło na głowę; mówiła grubym, przytłumionym głosem!
— Niema mnie... niema mnie...
Ale Helena nie bawiła się dzisiaj. Wówczas Joanna znudzona usnęła. Nadto rano jeszcze było. Koło godziny ósmej Rozalia zjawiła się i zaczęła opowiadać wypadki rana tego. Oh! co za obrzydliwy czas! o mało co nie potraciła trzewików w błocie, idąc po mleko. Zupełna odwilż, i tak ciepło, że aż duszno. Nagle przypomniała sobie że przychodziła tu wczoraj stara jakaś kobieta do pani.
— Otóż jest! — zawołała, słysząc, że ktoś dzwoni do drzwi; zaręczam że to ona znowu.
Była to matka Fétu, ale bardzo czysto, wspaniale ubrana; miała na sobie biały czepiec, nową suknię i tartan skrzyżowany na piersiach. Zawsze jednak mówiła płaczliwym głosem:
— Moja dobra pani, to ja ośmieliłam się... Mam prosić panią o coś.
Helena patrzała na nią, trochę zdziwiona jej strojem.
— Lepiej się macie, matko Fétu?
— Tak, tak, lepiej mi jeżeli można to nazwać... Zawsze mam coś dziwnego w żołądku; stuka mię tam coś, ale wreszcie lepiej mi... A tu trafił mi się dobry los. Zdziwiło mię to, bo, widzi pani, dobry los i ja.. Jeden pan poruczył mi gospodarstwo swoje Oh! to cała historya...
Mówiła coraz wolniej, małe jej oczka ginęły w tysiącznych zmarszczkach twarzy. Zdawała się oczekiwać, żeby ją Helena rozpytywała. Ale ta, siedząc przy ogniu, który Rozalia właśnie rozpaliła była, słuchała jej, roztargniona z miną zamyśloną i cierpiącą.
— Czegoż chcecie, matko Fétu? — rzekła.
Stara nie zaraz odpowiedziała. Przypatrywała się pokojowi, palisandrowym meblom, obiciom z niebieskiego aksamitu. I z miną pokorną i podchlebną ubogiego szepnęła:
— Jak tu ładnie u pani, proszę mi darować... Mój pan ma taki pokój, ale różowy. Oh! to cała historya! Niech pani wyobrazi sobie, jeden młody pan z dobrego towarzystwa, najął pomieszkanie w naszym domu. Nie chwaląc się, pomieszkanie na pierwszem i na drugiem piętrze bardzo są ładne u nas. W dodatku tam spokojnie! ani jednego powozu, jak na wsi... I tak robotnicy byli ze dwa tygodnie; z pokoju zrobili cacko.
Zatrzymała się, widząc, że Helena słuchała uważniej.
— Ma tam pracować — mówiła znowu więcej jeszcze przeciągle; — mówi, że ma pracować... Nie mamy odźwiernego, pani wie... I to mu się podoba... Nie lubi odźwiernych ten pan, i naprawdę! ma słuszność...
I znowu zatrzymała się, jak gdyby uderzona myślą jakąś.
— Ale prawda! musi go pani znać, tego pana mego... Bywa u jednej z pani przyjaciółek.
— Ah! — rzekła Helena, — blednąc.
— Z pewnością, ta pani tu obok, ta z którą pani była w kościele... Onegdaj była tam.
Oczy matki Fétu zmniejszyły się, śledziła wzruszenie dobrej pani. Ta usiłowała mówić głosem spokojnym.
— Była u niego?
— Nie, rozmyśliła się, może zapomniała czego... Ja stałam we drzwiach. Zapytała mię o pana Wincentego; ale potem zasunęła się w dorożkę, wołając na woźnicę: Za późno, wracaj... Oh! to bardzo żywa pani, bardzo miła bardzo wielka. Dobry Bóg niewiele ma takich pań na świecie. Po pani, ona pierwsza... Niech Bóg błogosławi was wszystkich.
Tak dalej trzepała, sypiąc puste frazesy z wprawą dewotki, nawykłej do odmawiania koronki. Ale głucha praca, co drgała w zmarszczkach jej twarzy, nieprzerwanie toczyła się dalej. Oczka jaśniały już teraz zadowoleniem.
— Więc — mówiła znowu niby w dalszym ciągu — chciałabym mieć parę dobrych trzewików. Mój pan nadto był dobry, nie mogę prosić go o to... Widzi pani, jestem odziana; tylko potrzebuję dobrych trzewików. Te co mam dziurawe, proszę zobaczyć, a teraz takie błoto, można się zaziębić i dostać kolek... Naprawdę, miałam wczoraj kolki, męczyłam się całe po obiedzie... Gdybym miała parę trzewików...
— Przyniosę ci je, matko Fétu — rzekła Helena, odprawiając ją gestem.
A kiedy stara wychodziła już cofając się tyłem, kłaniając się i dziękując, spytała ją:
— O której godzinie można was zastać samych.
— Mego pana nigdy niema po szóstej, odpowiedziała. — Ale niech się pani nie trudzi, przyjdę sama i zabiorę trzewiki u tutejszego odźwiernego... Zresztą, jak pani chce. Pani jest aniołem z nieba. Dobry Bóg wynagrodzi pani to wszystko.
Słychać było, jak na schodach jeszcze gadała. Helena siedziała w osłupieniu; jakże dziwnie w porę ta kobieta przyniosła jej tę wiadomość! Teraz już wiedziała gdzie. Różowy pokój w tym zrujnowanym domu. Przypomniała sobie schody, po których sączyła się wilgoć, drzwi pożółkłe na każdem piętrze, pobrudzone tłustemi rękami, i całą tę nędzę, nad którą litowała się poprzedzającej zimy, kiedy, odwiedzała matkę Fétu, i starała się wyobrazić sobie różowy pokój pośród tej całej brzydoty ubóstwa. Kiedy tak siedziała, zatopiona w głębokiem rozmyślaniu, dwie małe rączki zakryły jej oczy zaczerwienione od bezsenności, a jednocześnie śmiejący się głosik pytał:
— Kto to?.. kto to?..
Była to Joanna, która się sama ubrała. Głos matki Fétu rozbudził ją; widząc, że zamknięto drzwi gabinetu, pośpieszyła się ubrać, by zaskoczyć matkę.
— Kto to?.. kto to?.. — powtarzała, śmiejąc się coraz bardziej.
Tu Rozalia weszła, wnosząc śniadanie.
— Ty nic nie mów... Nikt się ciebie nie pyta.
— Skończ warjatko! — rzekła Helena. — Domyślam się, że to ty.
Dziewczynka osunęła się na kolana matki; tu na wpół się położyła i kołysząc, szczęśliwa ze swego wynalazku, mówiła dalej z tonem głębokiego przekonania:
— Ba! mogła to być przecie inna mała dziewczynka, któraby ci przyniosła list od swojej mamy, prosząc cię na obiad... I byłaby ci zasłoniła oczy...
— Dość tej pustoty, — rzekła Helena, stawiając, na ziemi. — Co gadasz? Podawaj Rozalio.
Służąca przypatrywała się tymczasem małej i rzekła że panienka dziwnie się ustroiła. W istocie Joanna spiesząc się, nie włożyła była nawet trzewików. Miała na sobie spódniczkę, krótką flanelową, przez rozporek której widać było koszulę. Kaftanik z bai, niezapięty, ukazywał nagą szyję i piersi dziecka. Włosy rozczochrane, a pończochy włożone krzywo; bielutka, w bieliźnie tylko, włożonej Bóg wie po jakiemu, dzieweczka prześliczną była. Pochyliła się, spojrzała na siebie i parsknęła śmiechem.
— Ładna jestem, mamo, zobacz!.. Powiedz, zostanę tak, dobrze?.. Tak ładnie!
Helena, poskramiając niecierpliwość, zadała codzienne pytanie
— Czy myłaś się?
— Oh, mamo! — szepnęła dziewczynka, nagle zasmucona, oh mamo.... Deszcz pada, tak brzydko na dworze...
— To nie będziesz jadła śniadania... Rozalio, umyj ją.
Zwyczajnie sama czuwała nad tem. Ale dzisiaj czuła się tak niedobrze, przysunęła się do ognia, trzęsąc się, chociąż zupełnie ciepło było. Rozalia postawiła przed kominem stół a na nim serwetę i dwa kubki z białej porcelany. Przed ogniem kawa ze śmietanką gotowała się w srebrnym imbryku, podarowanym przez pana Rambaud. O tej godzinie pokój, nie uprzątnięty jeszcze po nocy, wyglądał wesoło, przyjemnie.
— Mamo, mamo! — wołała Joanna z gabinetu, — Rozalia tak mię trze mocno, drapie mię... Oj! jak to zimno!
Helena, z oczami utkwionemi w imbryk, głęboko dumała. Chciała wiedzieć i postanowiła pójść tam. Mięszała ją i gniewała zarazem myśl o tajemniczem rendez-vous w owym brudnym zakątku Paryża. Zły gust tej tajemnicy zdradzał Malignona, jego romansową wyobraźnię i chętkę wznowienia tanim kosztem domków na ustroniu z czasów Rejencji. A, jednakże, pomimo wstrętu, czuła się rozgorączkowana; cichość i półcień, które musiały panować w różowym pokoju, mimowolnie nęciły jej zmysły.
— Jeżeli panienka nie da się umyć, to poproszę panią, — powtarzała Rozalia...
— Puszczaj! mydło zachodzi do oczu, — odpowiadała Joanna głosem, w którym drżały łzy. — Dosyć, puszczaj mię... Jutro umyjesz uszy.
Ale pluskanie wody nie ustawało, słychać było jak z gąbki spływała na miednicę. Wreszcie podniósł się hałas utarczki, Joanna płakała. Ale prawie w tejże chwili ukazała się wesoło wołając:
— Już skończono! już skończono...
Włosy miała mokre jeszcze, a cerę różową od natarcia; wstrząsała się jeszcze trochę, przyniósłszy z sobą zapach świeżości.
Walcząc z Rozalią, zsunęła z siebie kaftanik; spódnica odwiązała się; pończoszki spadły i małe nóżki odsłoniły się. Co teraz, to, jak utrzymywała Rozalia, panienka zupełnie podobna do małego Jezusa. Joanna, dumna z tego, że tak była czysta, nie chciała ubierać się.
— Popatrz, mamo, popatrz na moje ręce i moję szyję, i moje uszy... A co? pozwól mi ogrzać się trochę, tak mi dobrze... Nie powiesz że nie zasłużyłam dzisiaj na śniadanie.
I usadowiła się w małym fotelu swoim przed ogniem. Rozalia nalała kawę. Joanna wzięła kubek swój na kolana i poważnie maczała w niej grzankę, z miną dorosłej osoby. Zwyczajnie Helena nie pozwalała jej tak jeść. Ale dzisiaj zajęta była czem innem. Nie jadła nic piła tylko kawę. Dopijając już swoją, Joanna uczuła wyrzut. Serduszko jej ścisnęło się; postawiła kubek i widząc, że matka tak blada, rzuciła się jej na szyję.
— Mamo, czy teraz ty chora jesteś? To nie ja zmartwiłam cię, powiedz?
— Nie kochanko, owszem, grzeczna jesteś bardzo, — szepnęła Helena całując ją — Ale zmęczona jestem trochę; źle spałam... Baw się, bądź spokojną.
Myślała o tem, że dzień ten będzie bardzo długi. Co ma robić, czekając nocy? Od jakiegoś czasu nie dotykała się już igły, praca wydawała się jej niezmiernie ciężka. Godzinami całemi siedziała ze złożonemi rękami, dusząc się w pokoju swoim; potrzebowała wyjść i odetchnąć świeżem powietrzem, bo nie ruszała się z miejsca. Pokój ten przyprawiał ją o chorobę; nienawidziła go za te dwa lata, które w nim przeżyła; wydawał się jej szkaradnym ze swym niebieskim aksamitem i z tym obszernym widokiem Paryża marzyła o małem mieszkaniu wśród hałasu ulicznego, któryby ją odurzył. Mój Boże! jakże te godziny powolnie płyną! Wzięła książkę, ale między oczami swemi stronicami, na które patrzyła wciąż, przesuwały się te same obrazy które pozostawały w jej głowie.
Tymczasem Rozalia sprzątnęła pokój; Joanna była uczesana i ubrana. Helena siedząc przed oknem, próbowała czytać, dziewczynka, która była w jednym ze swych dni hałaśliwej wesołości, zaczęła wielką zabawę wśród poustawianych mebli. Była sama jedna, ale nie troszczyła się o to wcale; bardzo dobrze zastępowała trzy lub cztery osoby nawet, a co najzabawniej, że robiła to z wielką powagą i głębokiem przekonaniem. Naprzód bawiła się w damę, składającą wizyty. Znikała w sali jadalnej, potem wracała, kłaniając się, uśmiechając i z kokieterją obracając głowę.
— Dzień dobry, pani.. Jak się pani ma?... Od tak dawna nie widziałam panią. To cud — naprawdę!... Moj Boże! byłam słaba — pani. Tak, miałam cholerę — to bardzo nieprzyjemnie!... Oh! nie znać tego na pani, młodnieje pani, słowo honoru. A dzieci pani? Ja miałam ich troje od przeszłego lata...
I wciąż kłaniała się przed stołem, co zapewne przedstawiał damę, u której była z wizytą. Potem przysuwała krzesełka i z nadzwyczajną obfitością słów podtrzymywała ogólną rozmowę trwającą z godzinę.
— Co wyprawiasz, Joanno — mówiła jej matka od czasu do czasu, kiedy zniecierpliwił ją hałas.
— Ale, mamo, jestem u mojej przyjaciółki... Mówi do mnie, muszę przecie odpowiadać jej... Nieprawdaż, że kiedy podają herbatę, to nie można chować ciastek do kieszeni?
I dalej paplała:
— Żegnam panią. Doskonała była herbata pani.. Ukłony moje mężowi pani...
Nagle scena się zmieniła. Joanna wyjeżdżała powozem po sprawunki, usiadłszy konno na krześle, jak chłopiec. — Janie, nie tak prędko, boję się... Zatrzymajże się! jesteśmy przed modystką.. Panienko, co kosztuje ten kapelusz? Trzysta franków, to nie drogo. A!: nieładny jest. Chciałabym mieć ptaka na wierzchu, ot tak dużego... No, Janie, jedzmy do korzennego sklepu. Niema miodu! Owszem, pani — oto jest. Oh! jakiż dobry! Nie chcę go; proszę mi dać cukru za dwa susy. Ależ uważaj, Janie! Ot tak! pojazd przewrócił się! Panie sierżancie, to wózek padł na nas... Nie skaleczyła się pani? Nie, panie, wcale nie.. — Janie, Janie! wracamy. Hop! hop! Zaczekaj, chcę zamówić koszule... Trzy tuziny dla pani... Potrzebuję także trzewików i gorsety... Hop! hop! Mój Boże, nie ma temu końca!
I wachlowała się, udając panią, która wraca do siebie i łaje swe sługi. Nigdy nie brakło jej pomysłów; była to gorączka, ciągła praca dziwacznej wyobraźni, obrazy życia, które wrzały w jej małej główce i ukazywały się oddzielnymi ustępami. Rano, po obiedzie, kręciła się, tańczyła, paplała; kiedy się zmęczyła, wówczas taburet, parasolka, stojąca w kącie, gałganek, z ziemi podniesiony, wystarczały do nowej zabawy i sprowadzały nowe pomysły wyobraźni: Tworzyła wszystko: osoby, miejsca, sceny; bawiła się tak, jak gdyby dwanaścioro dzieci jej wieku było z nią.
Nakoniec, wieczór nadszedł. Szósta godzina miała wybić. Helena, budząc się z niespokojnej drzemki, na której przeszło jej całe popołudnie, żywo zarzuciła szal na ramiona.
— Wychodzisz mamo? — spytała Joanna zdziwiona.
— Tak, kochanko, potrzebuję wyjść, tu nie daleko. Wrócę prędko — bądź grzeczna.
Na dworze trwała odwilż. Rzeka błota płynęła ulicą. Helena udała się do magazynu obuwia, na ulicy Passy, gdzie była już raz z matką Fétu, Potem wróciła na ulicę Raynourad. Niebo było szare, mgła podnosiła się z bruku; Ulica biegła przed nią pusta i przerażająca, pomimo dość wczesnej godziny jeszcze; rzadkie latarnie gazowe tworzyły żółte plamy na mokrym bruku. Przyspieszała kroku idąc tuż około domów i kryjąc się, jak gdyby szła na jakąś schadzkę. Ale kiedy nagle zawróciła do pasażu Wód, prawdziwy przestrach ogarnął ją; niepewna, zatrzymała się pod sklepieniem. Pasaż otwierał się pod jej stopami jak czarna dziura. Nie mogła dojrzeć głębi jej, w ciemności tylko widziała drżące światełko jedynej latarni, która ją oświecała. Nakoniec zdecydowała się i wzięła za poręcz ażeby, nie upaść. Końcem nogi macała szerokie stopnie. Na prawo i lewo mury ścieśniały się, noc powiększała je niezmiernie; po nad nimi gałęzie drzew, ogołocone z liści, niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona z rękami wyciągniętemi i zaciśniętemi palcami. Drżała na myśl, że drzwi jednego z tych ogrodów otworzą się, i że ktoś rzuci się na nią. Nie było jednak nikogo, Helena schodziła jak mogła najspieszniej. Nagle cień jakiś wypłynął z ciemności; zadrżała, kiedy cień odkaszlnął; była to stara kobieta, która z trudnością wchodziła na górę. Helena uspokoiła się i staranniej podniosła suknię, której ogon wlókł się po ziemi. Błoto było tak gęste, że trzewiki przylegały do sukni. Stanąwszy na dole, instynktownie obejrzała się. Z wilgotnych gałęzi woda ściekała do pasażu, latarnia wyglądała jak lampa górnika, zawieszona u ściany studni, której podmywanie groziło niebezpieczeństwem.
Helena poszła prosto na strych, gdzie tak często dawniej chodziła, na górę wielkiego domu w pasażu. Ale nadaremnie stukała, nic się nie odzywało. Zakłopotana bardzo, zeszła na dół. Matka Fétu musiała znajdować się w mieszkaniu pierwszego piętra. Ale Helena nie śmiała iść tam. Pięć minut może stała na ulicy, którą naftowa lampa oświecała. Znowu weszła na górę, wahała się, zaglądała do drzwi i miała już odejść nareszcie, kiedy stara kobieta ukazała się pochylona na poręczy.
— Jakto, moja dobra pani na wschodach! — zawołała. — Ależ proszę wejść zaziębi się pani...
— Nie, dziękuję — rzekła Helena — oto trzewiki dla was, matko Fétu...
I spoglądała na drzwi, które ta zostawiła otwarte za sobą. Przez nie widać było róg pieca.
Sama jestem, przysięgam pani — powtarzała stara. — Proszę wejść. To kuchnia z tej strony... Ah! pani nie jest dumna z biednymi ludźmi. To, to można powiedzieć...
Pomimo wstrętu swego i sama wstydząc się tego, co robiła, Helena weszła za nią.
— Oto trzewiki wasze, matko Fétu...
— Mój Boże! jakże mam podziękować pani.. O co za doskonałe trzewiki!... Poczekajcie, zaraz je włożę. Zupełnie jak na moją nogę, jakby naumyślnie robione... To co innego! można w tem chodzić, przynajmniej człowiek nie obawia się deszczu... Uratowała mię pani, to tak, jak gdyby mi pani darowała dziesięć lat życia. Nie mówię tego przez pochlebstwo, nie. To święta prawda, jak to że ta lampa oświeca nas teraz. Nie, ja nie umiem pochlebiać...
Mówiąc to rozczulała się, ujęła ręce Heleny i całowała je. Wino grzało się w rondelku; butelka bordeaux nawpół wypróżniona stała na stole przy lampie. Zresztą były tam tylko cztery talerze, szklanka, dwie rynki, kociołek. Widać było, że matka Fétu rozgospodarowała się w tej kawalerskiej kuchni, gdzie zapalała w piecu tylko dla siebie. Spostrzegłszy, że oczy Heleny zatrzymały się na rondelku, kaszlnęła i zaczęła utyskiwać.
— Wraca mi to w brzuchu — jęczała. — Niech sobie doktór mówi, co chce, muszę mieć tam robaka... Trochę wina pomaga mi... Bardzo jestem biedna, moja dobra pani. Nikomu nie życzę tego, co cierpię, to nadto boli... Dość, że pieszczę się trochę; wolno popieścić się, kiedy człowiek tyle przecierpiał, nieprawdaż?... Powiodło mi się, żem tak szczęśliwie trafiła na dobrego pana.. Niech go Bóg błogosławi!
I dwa wielkie kawały cukru włożyła do wina. Starucha utyła jeszcze, małe jej oczka gubiły się w nabrzmiałej twarzy. Ruchy jej spowolniały, widać w nich było spokojne zadowolenie. Pragnienie życia całego zdawało się być zaspokojone na koniec. Do takiego bytu czuła się stworzona. Kiedy chowała cukier, Helena dostrzegła w szafie łakocie słoik konfitur, paczkę biszkopcików, a nawet cygara, znalezione u pana.
— A zatem! adie, matko Fétu; Idę Już — rzekła.
Ale stara posunęła rondelek na róg pieca — mówiąc:
— Proszę zaczekać, nadto gorące wypiję potem... Nie, nie, proszę nie wychodzić tędy. Przepraszam, że przyjęłam panią w kuchni. Pójdziemy na około.
Wzięła lampę i weszła na wąski kurytarz. Helena, której serce biło, szła za nią. Kurytarz miał ściany popękane, okopcone i wilgotne. Drzwi się otworzyły, zaczęły iść po dywanie. Matka Fétu postąpiła kilka kroków w ciemnym pokoju, gdzie panowała cisza.
— A co rzekła, podnosząc lampę — nieprawdaż, że tu ładnie?
Były to dwa czworogranne pokoje, połączone drzwiami, których skrzydła wyjęto; na ich miejsce zawieszono portyery. W obydwóch było jednostajne obicie z różowego kretonu, w medaliony Ludwika XIV. z pucołowatymi amorkami, igrającymi wśród wieńców z kwiatów. W pierwszym pokoju był stół, dwie berżerki, fotele; drugi mniejszy zajmowało jedynie ogromne łóżko. Matka Fétu zwróciła uwagę Heleny na kryształową lampkę, zawieszoną u sufitu złoconemi łańcuchami. Lampka ta była dla niej wyobrażeniem najwyższego przepychu.
— Nie może pani sobie przedstawić jaki to dziwny człowiek — mówiła przytem. — W biały dzień zapala światło i siedzi tu z cygarem w zębach i nosem do góry... Widać, że go to bawi... Mniejsza z tem, ale pieniędzy to musiał wydać porządnie!
Helena, nic nie mówiąc, obchodziła pokoje. Znajdowała je nieprzyzwoitemi. Nadto różowe, łóżko nadto wielkie meble nadto nowe. Czuć w tem było zamiar uwiedzenia i obrażającą zarozumiałość. Modystka poddałaby się natychmiast. A jednak niepokój ogarniał powoli Helenę; stara tymczasem, mrugając oczyma — mówiła dalej.
— Każe się nazywać panem Wincentym.. Mnie... to tam wszystko jedno. Dopóki płaci...
— Do widzenia, matko Fétu — powtórzyła Helena — której robiło się duszno.
Chciała wyjść, otworzyła jedne drzwi i znalazła się wobec szeregu trzech małych pokoików zupełnie pustych i straszliwie brudnych. Kawały oberwanego papieru wisiały u ścian sufity były czarne, gruzy wapna walały się po dziurawej posadzce. Woń nędzy raziła nieprzyjemnie.
— Nie tam, nie tam! — zawołała matka Fétu. — Drzwi te zwykle zamknięte... To są inne pokoje, te, których nie kazał urządzić. Ba! i tak dosyć go to kosztowało... Nie tak ładne — naturalnie... Tędy moja dobra pani, tędy.
Kiedy Helena wróciła do różowego buduaru; stara zatrzymała ją, całując ręce.
— Nie jestem niewdzięczna... Nie zapomnę nigdy o tych trzewikach. Tak dogodne a ciepłe, że mogłabym przejść w nich trzy mile!... O cóż powinnabym prosić Boga dla pani? O mój Boże, wysłuchaj mnie, niech ona będzie najszczęśliwszą z kobiet! Ty co czytasz w mem sercu, wiesz czego jej życzę. W imię Ojca i syna i Ducha świętego amen!
Nabożny szał nagle ją ogarnął; żegnała się raz po raz, przyklękała przed wielkiem łóżkiem i kryształową lampką. Nareszcie, otwierając drzwi, prowadzące na schody, głosem zmienionym szepnęła Helenie na ucho
— Kiedy pani zechce, proszę postukać do kuchni: zawsze tam jestem.
Helena odurzona, oglądając się jak gdyby wychodziła z jakiegoś podejrzanego miejsca, zeszła ze schodów, przeszła pasaż Wód, i sama nie wiedząc jak i kiedy, znalazła się na ulicy Vineuse. Tam dopiero zastanowiła się i zadziwiła nad ostatniemi słowami staruchy. Nie, z pewnością nie stąpi już nigdy nogą w tym domu. Nie potrzebowano już tam jałmużny. Pocóż miałaby pukać do kuchni? Teraz już była zadowolona, widziała. I czuła pogardę dla siebie i dla innych. Co za szkaradzieństwo, że poszła tam! Oba pokoiki i kreton ich ciągle przesuwały się przed jej oczyma; jednem spojrzeniem zapamiętała najmniejsze szczegóły, aż do miejsca, na którem krzesła stały, aż do fałd, w które się firanki u łóżka zaginały, i zawsze za nimi widziała szereg owych małych pokoików brudnych, pustych, opuszczonych; a obraz ten, te ściany popękane, ukryte pod pucułowatymi amorkami, wzbudzały w niej gniew, połączony ze wstrętem.
— A tak! pani — zawołała Rozalia, która czatowała na nią na wschodach, dobry to będzie obiad! Od pół godziny już wszystko się pali!
U stołu, Joanna zasypała matkę pytaniami. Gdzie była? co robiła? Odbierając na to krótkie odpowiedzi jedynie, zaczęła sama bawić się w obiad. Na krześle przy sobie usadowiła lalkę swą. Po bratersku dzieliła się z nią deserem;
— Nadewszystko, panienko, proszę jeść czysto... Obetrzyjże się... O, mały brudasku, nie umiesz nawet założyć sobie serwety... No, tak, to ładnie... Masz biszkopcik. Co mówisz? Chcesz do niego konfitur?... Prawda! tak będzie smaczniejszy... Daj, niech ci obiorę twoje jabłko...
I część przeznaczoną lalce kładła na krześle. Ale kiedy wypróżniła swój talerz, zabierała wówczas z kolei łakocie, ofiarowane lalce i jadła je, mówiąc wciąż w imieniu tej ostatniej.
— O! doskonałe!... Nigdy nie jadłam tak dobrych konfitur. Gdzie pani kupuje te konfitury? Powiem memu mężowi by mi przyniósł słoik takich... Czy z ogrodu pani te jabłka?
Usnęła, bawiąc się, i z lalką na rękach leżała na krześle. Od rana zabawa trwała bez przerwy. Małe jej nóżki ustały już, zmęczenie pozbawiło nareszcie wszelkiego uczucia; śpiąca śmiała się jeszcze, musiało się jej śnić, że się bawiła. Matka położyła ją nieruchomą, bezwładną, zajęta zapewne wielką zabawą jakąś z aniołami.
Helena sama pozostała w pokoju. Zamknęła się i okropny wieczór spędziła przy wygasłym ogniu. Wola wymykała się jej; myśli, do których się przyznać nie śmiała, głucho pracowały w jej głowie. Była to jakby jakaś druga w niej kobieta zła i zmysłowa, której ona nie znała wcale; a jednak nie mogła nie słuchać rozkazującego jej głosu. Kiedy północ wybiła, położyła się zmęczona. Ale w łóżku męczarnie jej stały się nie do zniesienia. Spała nawpół tylko przewracając się na pościeli jak na żarzących węglach. Prześladowały ją obrazy, które bezsenność do ogromnych podnosiła rozmiarów. Nareszcie myśl jedna utkwiła w głowie. Napróżno ją odpychała, myśl wdzierała się, chwytała ją za gardło, opanowała ją całą. Około drugiej godziny wstała blada i sztywna jak lunatyczka, zapaliła lampę i napisała list, zmieniając pismo. Była to denuncyacya, bilecik w trzech liniach, zapraszający doktora Deberle, by tegoż samego dnia, o takiej godzinie, do takiego miejsca zechciał się udać. Bilecik ten bez podpisu włożyła do koperty i zapieczętowawszy, wsunęła do kieszeni sukni swej, leżącej na fotelu. Położywszy się wówczas, zasnęła natychmiast snem ołowianym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.