Kartka miłości/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Tu, wysoko w swoim pokoju, w tem słodkiem zaciszu Helenie było ciężko oddychać. Pokój ten tak szczelnie zamknięty, tak cichy i jakgdyby uśpiony pod przykryciem obicia z niebieskiego aksamitu, dziwił ją teraz; przyniosła tu z sobą krótki, oddech wzruszenia, co burzyło się w jej piersi. Czyż to było jej mieszkanie? ten martwy, samotny zakątek, w którym brakło powietrza? Gwałtownie otworzyła okno i oparła się na niem. Przed nią leżał Paryż.
Deszcz ustał, chmury uciekały, podobne do potwornego stada, bezładnie pierzchającego w mgłach horyzontu. Ponad samem miastem niebo się rozwaliło czystym błękitem; otwór ten zwiększał się powoli. Ale Helena, zadyszana tym szybkim biegiem, nie widziała nic, nic nie słyszała oprócz bicia serca swego, od którego uderzeń pierś jej gwałtownie się podnosiła. Oddychała głęboko; zdawało jej się, że ogromna płaszczyzna ze swą rzeką, swemi dwoma milionami ludzi, swem olbrzymiem miastem, swemi odległemi wzgórzami, za mało ma powietrza, by wrócić jej dawny spokojny i równy oddech. Chwil kilka stała tak, oparta na poręczy okna zatopiona w nawale uczuć i myśli, które bezładnie tłocząc się i kłębiąc jedne na drugie zagłuszały ją i nie dozwalały ani słyszeć, ani rozumieć siebie samej. W uszach jej dzwoniło, przed oczami migały jakieś światełka. Wzrok: błądził bezwiednie; zatrzymał się chwilę na rękach nawet, na których były jeszcze rękawiczki; jakgdyby we śnie, przypomniała sobie, że do lewej z nich miała przyszyć guziczek. Potem zaczęła mówić do siebie głośno i razy kilka powtórzyła coraz ciszej te same wyrazy:
— Kocham cię.., Kocham cię... Mój Boże! Kocham cię...
Instynktownie ukryła twarz w dłoniach, opierając palce na powiekach zamkniętych, jakgdyby chcąc powiększyć ciemność, w którą się dobrowolnie pogrążała. Zapragnęła zniknąć gdzieś, nie wiedzieć nic i być samą w głębi ciemności. Oddech jej uspakajał się. Na twarz padało potężne tchnienie Paryża; czuła go tam, ale nie chciała patrzeć nań, a jednak strach ją zdejmował na samą myśl opuszczenia okna; nie miałaby wówczas pod sobą tego miasta, którego nieskończoność uspokajała ją.
Wkrótce zapomniała o wszystkiem. Scena wyznania pomimo jej woli odradzała się w myśli. Na czarnem, jak noc tle Henryk ukazywał się wyraźnie, tak żywo, że odróżniała nerwowe drganie ust jego. Zbliżał się, pochylał. Bezprzytomna, rzucała się w tył. Ale cóż stąd, czuła jak ją parzyło coś w ramię, słyszała głos: „Kocham cię... Kocham cię...” A kiedy wysiłkiem woli odegnała widzenie, po chwili ukazywało się ono powoli gdzieś dalej, i znowu Henryk gonił za nią do jadalnego pokoju z temi samemi wyrazami; „Kocham cię.. Kocham cię...“ Wyrazy te dźwięczały jej w uchu, jak monotonne bicie dzwonu. Przyspieszone tętno krwi dzwoniło w całem ciele temi wyrazami tylko, które rozsadzały jej piersi. Chciała myśleć, rozważać, usiłowała uciec od obrazu Henryka. Przemówił, nigdy nie będzie mogła patrzeć na niego. Jego gwałtowność zniszczyła słodycz ich uczucia. Przypominała sobie czas, w którym ją kochał, a nie miał okrucieństwa mówić jej o tem, czas spędzany w ogródku przy budzącej się wiośnie. Mój Boże! przemówił. Myśl ta wracała wciąż, stawała się tak wielka i tak ciężka, że piorun, coby uderzył w miasto i zniszczył je w tej chwili, nie wydałby się tak ważnym wypadkiem. W sercu jej było uczucie oburzenia, dumnego gniewu; łączyły się one jednak z głuchą nieprzezwyciężoną rozkoszą, co ją wstrząsała całą i upajała zarazem. Przemówił, mówił wciąż, uparcie się ukazywał, zawsze z palącemi słowami na ustach: „Kocham cię... kocham cię...“ Słowa te nieprzepartą siłą porwały i uniosły całe jej przeszłe życie jako małżonki i matki.
Pomimo oczu zasłoniętych, czuła tę wielką przestrzeń co się roztaczało pod nią. Słysząc potężny głos miasta; fale życia jego rozbijały się aż do niej i opasywały ją. Hałas, zapach, nawet światło uderzały ją po twarzy, pomimo rąk nerwowo zaciśniętych. Chwilami jasne promyki zdawały się nagle przedzierać przez zamknięte powieki; przy tem świetle zdawało się jej, że widzi pomniki, szczyty wież i kopuły, rysujące się na niewyraźnem tle marzenia. Nareszcie odjęła ręce, otworzyła oczy, blask ją oślepił. Nieskończone niebo zawisło nad nią; Henryk znikł.
W samej głębi horyzontu widać było tylko ścianę chmur, które się zwaliły tam, jak skały kredowe. Na czystem niebie, mocno błękitnem, szybowały białe obłoki, płynąc lekko, powoli, jak flotylla żagli wiatrem gnanych. Na północ, nad Montmartre, w jednym kącie horyzontu zawisła przejrzysta sieć, nadzwyczaj delikatna, jakgdyby matnia z bladego jedwabiu, zaciągnięta na jakiś połów tego spokojnego morza. Ale na zachodzie, w stronę wzgórz Meudon, których Helena nie mogła dojrzeć, resztki ulewy musiały jeszcze zasłaniać słońce, bo Paryż, chociaż pod pogodnem niebem, stał ciemny i mokry, susząc powoli dachy swe. Miasto miało jedną barwę, szaro-niebieski kolor łupku; drzewa rzucały czarne cęntki na niem; rysowało się jednak bardzo wyraźnie, z ostrymi kantami i tysiącami okien domów swoich, Sekwana miała przyćmiony blask starej sztaby srebra. Po obu jej brzegach dymniki zdawały się być powleczone sadzą. Wieża św. Jakóba. jak gdyby przetrawiona, przegryziona rdzą, wznosiła się jak okaz z muzeum starożytności; Panteon, wybiegając ponad swój ciemny cyrkuł, rysował się jak olbrzymi katafalk. Na jednej tylko kopule Inwalidów połyskiwały złocenia, światełka, co migotały na nich, były to jakgdyby lampy, palące się w biały dzień i melancholijnie zadumane nad żałobą uroku, co wisiał nad Paryżem.
Helena, patrząc na smutne miasto, myślała o tem, że nie zna Henryka. Teraz już, kiedy jego obraz przestał ją ścigać, czuła się znowu silną. Buntowała się, zapierała tego, że człowiek ten opanował ją w kilka tygodni. Nie, nie znała go. Nie wiedziała nic o nim, ani o jego czynach, ani o myślach jego; nie umiałaby nawet powiedzieć, jakiej siły był umysł jego. Może mu więcej brakowało serca, jak rozumu. Zagłębiała się w rozmaitych przypuszczeniach tych, a każde z nich budziło gorycz w jej sercu; i tak wciąż się biła z tą nieświadomością, wciąż spotykała z tym murem, co ją oddzielał od Henryka i nie pozwalał poznać go. Nic nie wiedziała, nigdy nic wiedzieć nie będzie. Myślała o nim tylko, że jest gwałtownym, że rzucił w jej serce ogniste słowa; że do duszy jej wniósł niepokój, który po raz pierwszy złamał szczęśliwą dotąd równowagę życia. Skąd się on wziął, by ją udręczać? Nagle pomyśliła sobie, że przed sześciu tygodniami nie istniała dla niego nawet, a myśl ta wydała się jej nieznośna. Mój Boże niczem być jedno dla drugiego, nie widywać się wcale, może nigdy nie spotykać się! Rozpaczliwie załamała ręce! oczy napełniły się łzami.
Heleny wzrok pomknął daleko i utkwił w wieżach Notre Dame. Promień słońca, przedarłszy się między dwiema chmurami, ozłocił je. Głowa jej była ciężka, jakgdyby przepełniona myślami, co się tłumnie cisnęły i biły z sobą. Sprawiało jej to cierpienie, chciałaby zająć się Paryżem i odnaleźć dawną pogodę umysłu, spokojnie, jak zwykle, patrząc na morze dachów jego. Ileż razy o tejże godzinie w ciszy pięknego wieczora nieznana głębia wielkiego miasta ukołysała ją do słodkiego marzenia! Teraz Paryż oświecał się pod chwilowemi błyskawicami słońca. Za pierwszym promieniem, który padł na Notre-Dame, nastąpiły inne uderzając na miasto. Słońce uchodząc rozbijało chmury. Miasto ukazało się w mięszaninie świateł i cieniów. Na chwilę lewy brzeg stał szaro ołowiany; na prawym okrągłe światełka na przemian z czarnemi plamami cienia tworzyły niby olbrzymią skórę tygrysa, rozciągnięta wzdłuż, rzeki. Kształty zmieniały się i przenosiły z miejsca na miejsce; podług fantazyi wiatru, który unosił obłoki. Czarne masy chmur spokojnie i cicho w jednym kierunku przesuwały się ponad dachami. Niektóre z nich olbrzymiej wielkości przepływały majestatycznie, jak okręt admiralski, otoczony mniejszymi statkami, które trzymały się symetryi eskadry, uszykowanej, do boju. Raz ciemny cień potężny, podłużny, z paszczę otwartą jak gadzina, zatrzymał się nad Paryżem na chwilę, jak gdyby chcąc go pożreć. A kiedy znikł w głębi horyzontu, olbrzymią swą postać, zmniejszywszy do robaka, promień słońca złotem prochem wysypał się z rozdartej chmury, i wpadł do próżni, którą potwór pozostawił był za sobą. Drżąca, złocista kurzawa spadła na pola Elizejskie, zasypując je ruchomą falą światła.
A więc tak! była to miłość, miłość nieszczęsna; Helena nie broniła się już. Nie miała sił walczyć przeciwko własnemu sercu. Henryk mógł ją wziąć, nie opierała się temu. Dla czegóż miałaby się opierać? Wspomnienia przeszłego życia napawało ją pogodą i gwałtownem oburzeniem. Jak mogła żyć w tej chłodnej atmosferze z tą obojętnością, którą się tak pyszniła? Widziała siebie młodą dziewczyną w Marsylii, na ulicy Petites-Maries, gdzie zawsze trzęsła się od zimna; widziała się zamężną, zlodowaciałą obok tego wielkiego dziecka, co jej nogi całował, uciekała się wówczas do swoich kłopotów gospodarskich; widziała się we wszystkich chwilach życia swego, idącą zawsze po tej samej drodze, nieznając, co to wzruszenie, któreby naruszyło jej spokój; a teraz ta jednostajność, ten sen miłości, który przespała, jątrzyły ją niesłychanie. I powiedzieć, że miała się za szczęśliwą przez te lat trzydzieści; szła z sercem niemem, a próżnię życia zapełniała tylko dumą uczciwej kobiety. O, co za oszukaństwo owa surowość, owe skrupuły, cnoty, które ją zamykały dotąd w ciasnem kole jałowych uciech dewotki! Nie, nie, dość tego, chciała żyć. I straszne szyderstwo zrodziło się w niej przeciw własnemu rozsądkowi. Rozsądek jej, naprawdę, budził w niej politowanie; ten rozsądek, który w ciągu całego życia, już dosyć długiego, nie przyniósł jej ani części tej rozkoszy, jakiej doznawała od godziny. Nie wierzyła w upadek, z nierozsądną przechwałką sądziła, że tak iść będzie do końca, a noga jej nie potrąci nawet o kamień. A teraz, teraz pragnęła upadku; wzywała go, żądała, by przyszedł natychmiast, by był bez powstania. Cały bunt serca doprowadził ją tylko do tego nieprzezwyciężonego pragnienia. O, zniknąć w jednym uścisku, w jednej minucie przeczuć to, czego brakło życiu całemu!
A jednak w głębi serca jej panował ogromny smutek. Było coś, jakgdyby ściśnięcie wewnętrzne, jak gdyby uczucie ciemnej próżni. Walczyła z sobą. Czyż nie była wolną? Kochając Henryka, nie oszukiwała nikogo, mogła, jak się jej podobało rozporządzać uczuciem swojem. Wreszcie wszystko ją uniewinniało. Czemże było jej życie od dwóch lat? Teraz pojmowała że wszystko w niem osłabiało ją i przygotowywało do miłości: wdowieństwo, zupełna swoboda, samotność. Miłość musiała tleć podczas długich wieczorów, spędzanych między dwoma starymi przyjaciółmi, księdzem i jego bratem; pogoda umysłu tych dwóch ludzi tak prostych, tak szczerych ukołysała ją; tliła wówczas, kiedy tak zamykała się przed światem obok tego Paryża, co huczał na horyzoncie; tliła za każdym razem, kiedy oparła się o to okno, oddając się marzeniom, których nie znała dawniej, a które powoli uczyniły ją tak bezsilną. I przypomniała sobie ów jasny poranek wiosenny, miasto czyste i białe; jak pod kryształem, Paryż w świetle wiosennem, dziecinnem, na który patrzyła, leżąc przed oknem z książką, opuszczoną na kolana. Owego poranku miłość budziła się, dając znak życia lekkiem drżeniem, którego nie umiała nazwać, i przeciw któremu sądziła się być silną. Dzisiaj była znowu na temże miejscu, ale zwycięzka namiętność pożerała ją, a przed nią zachodzące słońce paliło miasto. Zdawało się jej, że jeden dzień dokonał tego, że był to burzliwy wieczór czystego poranku, i że wszystkie te płomienie paliły się w jej sercu.
Niebo zmieniło się. Słońce, zniżając się ku wzgórzom Meudon, odepchnęło ostatnie chmury i zajaśniało najżywszym ogniem na błękicie. Na krańcach horyzontu kredowe skały zagradzające dalsze okolice Charenton i Choisy le Roi, zamieniły się na masy karminu najżywszej barwy: flotylla obłoczków, płynących powoli na błękicie po nad Paryżem, pokryła się purpurowemi żaglami, a delikatna sieć z białego jedwabiu, rozciągnięta nad Mont-martre, zdawała się być zadziergnięta z plecionki złotej, której równe oczka miały uwięzić gwiazdy za ukazaniem się ich na horyzoncie. A pod tem ognistem sklepieniem rozciągało się miasto, porysowane wielkiemi cieniami. Na dole, na obszernym placu, wzdłuż alei, dorożki i omnibusy krzyżowały się wśród żółtej kurzawy, pomiędzy tłumem przechodniów, którzy się troili, jak czarne mrowisko, oświecone błyskami światła. Seminaryum jakieś, w ścieśnionych szeregach posuwające się wybrzeżem Billy, tworzyło ogon sutan, koloru okry. Dalej jadący i piesi znikali, a na odległym moście rozróżnić można było tylko szereg powozów, których latarnie błyszczały. Na lewo wysokie kominy piekarni wojskowej, proste i różowe, wyrzucały duże kłęby dymu delikatnej barwy ciała: z drugiej strony rzeki, piękne wiązy wybrzeża Orsay składały się na ciemną masę, którą chwilowe promienie słońca przeszywały. Sekwana między swemi urwistemi wybrzeżami toczyła drżące fale, w których błękit, żółta i zielona barwa łamały się w pstrociznę; ale w górze rzeki kolory te zlewały się w jeden ton złota, coraz jaskrawszy i możnaby porównać rzekę do sztaby, która wypłynęła z jakiegoś niewiadomego tygla na horyzoncie; w miarę jak wystygała, rozszerzyła się, mieniąc żywemi kolorami. Ponad tym błyszczącym odlewem pnące się mosty, coraz bardziej zwężając swe lekkie łuki, przecinały rzekę szaremi pręgami, które gubiły się wreszcie między stosami płonących domówi ponad niemi dwie wieże Notre-Dame czerwieniły się jak dwie pochodnie. Na prawo i na lewo pomniki paliły się. Pośród lasu Pól Elizejskich szyby w Palais de l’Industrie tworzyły niby olbrzymie ognisko palących się głowni; dalej, poza spłaszczonym dachem Magdaleny potężny kadłub opery zdawał się być olbrzymem z mosiądzu; inne gmachy, kopuły i wieże, kolumna Vendône, święty Wincenty à Paulo, wieża świętego Jakóba, bliżej zaś pawilony nowego Luwru i Tuileryów, całe w płomieniach, układały się w olbrzymie stosy na każdym placu. Kopuła Inwalidów buchała ogniem tak silnym, że budziła mimowolną obawę, by nie runęła natychmiast, zasypując iskrami cyrkuł cały. Poza nierównemi wieżami świętego Sulpicyusza na tle nieba rysował się Panteon; z przyćmionym blaskiem, podobny do pałacu, w którym królowała pożoga, buchająca żarem. W miarę jak słońce obniżało się, cały Paryż rozpalał się od ognia pomników. Płomyki lizały szczyty dachów, a na dolinach czarne dymy drzemały. Wszystkie facyaty, zwrócone ku Trocadero, czerwieniły się, iskrząc szybami swemi; miasto wyrzucało bezustanny deszcz iskier, jakgdyby niewidzialny miech jakiś dął wciąż na tą olbrzymią kuźnię. Coraz nowe snopy sypały się z przyległych cyrkułów, gdzie wklęsłe ulice rysowały się ciemnemi, wypaloneni liniami. Nawet w dalszych okolicach płaszczyzny z głębin popiołu, co pokrywał zniszczone przedmieście, ciepłe jeszcze, od czasu do czasu z niedopalonego ogniska wystrzeliwały błyszczące race. Cała płaszczyzna zamieniła się w jeden piec. Paryż palił się. Niebo zaczerwieniło się mocniej jeszcze, chmury krwawiły się ponad ogromnem miastem ze złota i purpury.
Helena, topiąc oczy w tych płomieniach, pożerana namiętnością, patrzyła na palący się Paryż. Nagle wstrząsła się; mała rączka jakaś oparła się na jej ramieniu... Była to Joanna.
— Mamo! mamo! — wolała.
Helena odwróciła się.
— Nareszcie!... Czyż nie słyszałaś, jak cię wołałam razy dziesięć.
Mała jeszcze w kostiumie Japonki, miała oczy błyszczące i policzki zarumienione od zabawy. Nie zostawiła matce czasu do odpowiedzi.
— Ślicznieś mnie porzuciła. Wiesz, że w końcu szukano cię wszędzie. Gdyby nie Paulina, która mię odprowadziła aż do schodów, nie śmiałabym przejść przez ulicę.
I ślicznym ruchem zbliżając twarz do matki, spytała, nagle:
— Kochasz mię?
Helena pocałowała ją z roztargnieniem. Była zadziwiona, jak gdyby zniecierpliwiona, że dziecię wróciło tak prędko. Czyż na prawdę ona sama opuściła bal od godziny już? Chcąc uspokoić dziewczynkę, powiedziała jej, że w istocie czuła się była trochę niedobrze. Powietrze przynosiło jej ulgę. Potrzebowała trochę spokoju.
— O, nie lękaj się, nadto zmęczona jestem — szepnęła Joanna. Będę zachowywała się spokojnie, będę grzeczna. Ale, mateczko, mogę mówić, nie prawdaż?
Stanęła przy Helenie, przyciskając się do niej; rada, że jej nie rozbierają zaraz. Suknia haftowana purpurowa, spódniczka zielonkawa jedwabna zachwycały ją; potrząsała główką, z przyjemnością słuchając, jak wisiadełka u długich szpilek, wetkniętych we włosy, klaskały za każdym jej ruchem. Potok słów szybkich popłynął jej z ust. Wszystko widziała, wszystko słyszała i zapamiętała, wszystko z ową miną niewiniątka, co się zdawało nic nie rozumieć. Teraz wynagradzała to sobie, że była rozsądną, że tak długo miała usta zamknięte i oczy obojętne.
— Wiesz, mamo, ten, co to wypuszczał poliszynela, to był stary człowiek, z siwą brodą. Widziałam go dobrze, kiedy firanka odchyliła się... Mały Guirand płakał. A to głupi! nieprawdaż? Powiedziano mu wtenczas, że przyjdzie żandarm i naleje mu wody do zupy, i trzeba było wynieść co, tak krzyczał.. A podczas podwieczorku, to Małgorzata zawalała konfiturami cały swój kostjum mleczarki. Mama jej obtarła ją, krzycząc: „O, brudasie!” Wpakowała sobie konfitury aż do włosów... Ja nic nie mówiłam, alem się dobrze bawiła, patrząc jak się rzuciły na ciastka. Źle są wychowane, nieprawdaż, mateczko?
Zatrzymała się chwil kilka, pogrążona we wspomnieniach, potem spytała znowu z minką zamyśloną:
— Mamo, czy jadłaś te ciastka, co to były żółte, a we środku była biała śmietana? O, jakie to było dobre! jakie dobre!... Cały czas trzymałam talerz koło siebie.
Helena nie słuchała tego dziecinnego szczebiotania. Ale Joanna mówiła, bo to przynosiło ulgę przepełnionej główce. I znowu wdała się w szczegóły balu. Najmniejsza rzecz nabierała u niej ogromnego znaczenia.
— Nie uważałaś, kiedy zaczęto aż tu mój pasek się odpiął. Jakaś pani, której nie znam, przypięła mi go szpilką: Powiedziałam jej: „Bardzo dziękuję pani...” Wtenczas Lucyan tańcząc ukłuł się. „Co tu masz z przodu, co tak kole?” spytał mnie. Ja nic nie wiedziałam i odpowiedziałam mu, że nic nie mam. To Paulina obejrzała mię i wpięła szpilkę jak należy... Nie! ty nie masz pojęcia! tak się popychano, jeden wielki chłopiec, taki niegrzeczny, uderzył Zofję z tyłu tak, że o mało nie upadła. Panny Levasseur skakały obiemi nogami. Nie tak przecie trzeba tańczyć, z pewnością... Ale co najpiękniejszego, widzisz, to był koniec. Nie byłaś tam, nie możesz wiedzieć. Wzięto się za ręce, kręcono w koło trzeba było umierać ze śmiechu. Byli wielcy panowie, co tak kręcili się. Na prawdę, nie kłamię....Dla czego nie wierzysz mi, mateczko?
Milczenie Heleny zaczęło ją wreszcie gniewać. Przycisnęła się bliżej jeszcze, potrząsła jej ręką. Wreszcie, nie mogąc wydobyć nic oprócz krótkich odpowiedzi, powoli milkła sama, wpadając również w zadumę, myśląc o tym balu, który napełniał jej młode serce. Obie wówczas, matka i córka, milcząc, patrzały na palący się Paryż. Oświecony krwawemi chmurami, mniej niż kiedy był im znany, podobny do jakiegoś miasta z legendy, co za namiętność, swą pod zgliszczem ognistem pokutował.
— Tańczono w koło? — nagle spytała Helena, jakgdyby zrywając się ze snu.
— Tak, tak — szepnęła Joanna zamyślona z kolei.
— A doktór? tańczył?
— Spodziewam się kręcił się ze mną... Podnosił mię z ziemi i pytał: „Gdzie twoja mama?” Potem pocałował mię.
Helena bezwiednie uśmiechnęła się. Śmiała się do jego pieszczot. Po co jej było znać Henryka? Przyjemniej było nie znać go, nie poznać nigdy i przyjąć jak tego, którego czekała od dawna. Czegóż się miała dziwić i niepokoić. Godzina wybiła, i stanął przed nią. To i dobrze. Śmiała jej natura zgadzała się na wszystko. Kochała i była kochaną; myśl ta wlewała spokój do jej duszy. I mówiła sobie, że będzie miała dość siły, by nie psuć sobie szczęścia.
Noc powoli nadchodziła, zimny wiatr przeszedł w powietrzu. Dreszcz wstrząsnął Joanną, która stała zamyślona. Oparła główkę na piersiach matki; i jak gdyby pytanie wiązało się z głęboką jej zadumą, rzekła po raz drugi.
— Kochasz mię?
Helena, zawsze uśmiechnięta, wzięła jej głowę w swe ręce i zdawała się przez chwilę upatrywać czegoś na jej twarzy. Potem przycisnęła swe usta, ponad małem różowem znamieniem. W to miejsce, wiedziała to dobrze, Henryk ucałował był dziecię.
Słoneczna tarcza dotykała już ciemnej linji wzgórz Meudon, ukośne promienie dosięgały jeszcze Paryża. Cień kopuły Inwalidów, ogromnie urósłszy, zasłaniał cały cyrkuł Saint-Germain. Opera, wieża świętego Jakóba, kolumny szczyty wież, porysowały brzeg prawy w czarne pręgi. Linie frontowe, wgłębienia ulic, wyniosłe wysepki dachów paliły się przytłumionym ogniem. Szyby pociemniały, iskry gasły, jak gdyby z domów pozostał tylko żar. Odgłos dalekich dzwonów rozlegał się w powietrzu, wrzawa powstawała i konała. Przy zbliżającym się wieczorze ponad pałającem miastem niebo zaokrąglało swe fioletowe sklepienie, pręgowane złotem i purpurę. Nagle straszliwy pożar wybuchł na nowo; Paryż wystrzelił ostatnim płomieniem, który oświecał najdalsze przedmieścia nawet. Potem szary popiół opadł, cyrkuły stały nieruchome, lekkie i czarne jak wygasłe węgle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.