Karpaccy górale/Akt trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Korzeniowski
Tytuł Karpaccy górale
Podtytuł dramat w trzech aktach
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1916
Druk Druk K. Trębińskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

SCENA I.
Przed chatą Antosia. Noc. Prakseda siedzi pod drzewem, koło niej stoi Antoś.

Antoś. Nie płacz, Praksedo!
Prakseda. Jam ciebie zgubiła!
Antoś. Nie ty, biedna dziewczyno! nie dla ciebiem tu wrócił. Czy matka śpi?
Prakseda. Usnęła. Długo na ciebie czekała. Codzień siedzi w tem oknie, wygląda cię, wygląda, póki jej siły nie opuszczą i sen nie zmoże.
Antoś. Biedna matka! wychowała mnie, wypieściła, żebym był pociechą, podporą; a jam — rozbójnik!
Prakseda. Serce twoje czyste.
Antoś. Ale ręka moja zakrwawiona cudzem życiem, zawalana cudzem dobrem.
Prakseda. My ciebie tak kochamy, Antosiu!
Antoś. Tem gorzej dla mnie. Wolałbym, żebyście pomarły. W grobie nikt się nie wstydzi za syna, ani za kochanka. Ja wtenczas byłbym swobodnym: z jednej góry szedłbym na drugą, z jednego kraju[1] w drugi; mściłbym się okrutnie waszej krzywdy i mojej na ludziach złych, na nieludzkich bogaczach. Drżeliby przed zbójcą, którego można powiesić, ci wszyscy zbójcy, dla których prawo nie naznacza szubienicy.
Prakseda. Ty pragniesz naszej śmierci?
Antoś. Ja pragnę waszego spokoju. Ale co już o tem próżno mówić? Muszę pośpieszać. Bądź zdrowa, Praksedo! Teraz na mnie polują, jak na niedźwiedzia. Wczoraj niedaleko ścieżki leżałem za kłodą, kiedy przejeżdżał komisarz z Kut, a za nim strażnik. Słyszałem ich rozmowę. Znaczny oddział wojska nas ściga. Już znają naszą kryjówkę; trzeba nam poszukać innej.
Prakseda. Gdyby nie matka, poszłabym z tobą.
Antoś. Nie, Praksedo! Tyś nie na żonę opryszka. O! wiele razy patrzę na tę chatę, gdziem się urodził i wychował, zawsze ciśnie się do mojej głowy to, com sobie wtenczas myślał, gdym ciebie pokochał. Ty miałaś tu być gospodynią, na tym progu miałaś mię czekać, wracającego z każdej drogi, z każdej roboty; tu ja miałem uczyć twojego syna biegać po górach, ścigać sarny, ścinać toporem najwyższe gałęzie, być uczciwym i śmiałym, bać się tylko Boga i prawa — o! Praksedo! i to wszystko przepadło!
Prakseda. Antosiu! przestań! Mnie się w głowie miesza. O! biada mi!
Antoś. Biada ci! biedna dziewczyno! — tobie już nie iść za mąż; tyś była narzeczoną rozbójnika!
Prakseda. Weź mię: ja będę twoją żoną i z tobą razem zginę.
Antoś. Nie, Praksedo! zdejm z palca tę obrączkę, która cię ze mną wiąże. Zdejmuje ją. Na znak rozwodu i wiecznego rozstania, rzucę ją w najgłębsze miejsce Czeremoszu. Ja teraz mam inną żonę. Ona wkrótce obejmie moją szyję cienką i giętką ręką i trzymać będzie w swojem objęciu póty, póki kruki oczy nie wykolą. Moja żona — szubienica.
Marta z chaty. Praksedo!
Antoś. Słyszysz? Ściska ją gwałtownie. Póki ten głos nie umilknie na wieki, żyj, o! żyj! moja Praksedo! Szybko wychodzi.
Prakseda. Ja zwaryuję! Sama nie wiem, co się ze mną robi. Gdzie jestem? Ktoś mię wołał. — Kto? Ogląda się dziko.
Marta z chaty. Praksedo!
Prakseda. Aha! to ty! Idę, idę. Wychodzi.

SCENA II.
Miejsce dzikie, wśród skał i lasów. Na ściętym pniu pali się ogień. Opryszki w różnych grupach. Noc.

Jeden z opryszków stoi na przodzie z czarką w ręku i śpiewa:

Hej! bracia opryszki! dolejcie do czarki,
Do ognia przyrzućcie tu drzew

Nastrójcie mi gardło odgłosem fujarki —
Wesoły zaśpiewam wam śpiew.

Bezpieczniśmy, póki na ziemi zielono
I liściem okrywa się las;
W gęstwinach i krzakach, za kłodą zwaloną,
W gałęziach nie znajdzie nikt nas.

Jak ptakom drapieżnym, nam skały gospody;
Tam śpimy spokojnie do gwiazd;
Gdy noc się nasunie na ludzi, na trzody,
My z naszych spuszczamy się gniazd.

Barany z połonin nam dają pieczenie,
Jest wódka, gdy przyjdzie myśl zła,
Pieniędzy dostarczą podróżnych kieszenie,
Buziaka Hucułka nam da.

Tytoniu przyniesiem z węgierskiej granicy.
Tam zwiążem strażników za łby,
Odzieży dostaniem z żydowskiej kramnicy
I Żyda przykujem do drzwi.

Gdzie góry i bory, gdzie jary i jamy,
Tam dla nas forteca i dom!
Nie straszny nam Niemiec, gdy głodu nie znamy,
Nie straszna nam słota i grom.

Weselmyż się, bracia, dopóki możemy!
Niedługo pozwolą nam żyć:
Gdy śniegi nas zdradzą, na sznurku zaśniemy,
Ni śpiewać nie będziem, ni pić.

Wszyscy. Weselmyż się, bracia, dopóki możemy! itd.
Pierwszy opryszek. Do wszystkich tysięcy dyabłów! przestańcie o tym przeklętym śniegu! Śnieg biały — i Niemiec biały[2], ja ich równie nienawidzę. Po śniegu białym Niemiec biały śladem pójdzie za nami i, jak niedźwiedzie, nas wytropi.
Drugi opryszek. Porzuć! — jeszcze do tego daleko. Dziś z czarką w ręku, jutro obejmiesz ładną Hucułkę, a pojutrze sznurek ciebie obejmie.
Trzeci opryszek. A cóż? to wesoło!
Czwarty opryszek. Nie żyć-że człowiekowi do stu lat!
Piąty opryszek. Lepiej jedno lato, jak orzeł, niż sześć, jak baran. Tu cię kula dogoni — upadniesz między skały, i basta — przynajmniej nie wiążą cię co roku i co roku nie strzygą.
Szósty opryszek. Tu możesz pozwolić duszy pohulać. Nikt ci tu nie powie: to rób, a tego nie rób; to można, a tego nie można; to sąsiedzkie, a to pańskie. — Miljon set dyabłów! a co moje?
Czwarty opryszek. Tu wszystko moje, co mogę wydrzeć. Mam pełne kieszenie — biorę mało; mam puste — biorę wszystko i basta.
Trzeci opryszek. A czasem się i ucieszysz porządnie. Trzy dni temu, ot z nim, leżeliśmy w trawie na samej węgierskiej granicy. Aż patrzymy — jedzie Żyd. Jedzie i pomrukuje, i ogląda się. A nas z trawy nie widno[3]. Aż on krzyknął raptem: stój — a bestya Żyd, jak worek plewy, buch na ziemię! On konia za cugle, a ja Żyda za pejsy. — A co ty, bratku, wieziesz? dawaj cwancygiery! — Żyd zębami dzwoni, a ja mu toporek do szyi.
Piąty opryszek. I zarznąłeś?
Trzeci opryszek. Fe! na co rznąć tchórza? Jego własny strach gorzej kole, niż nóż opryszka. Jemu pluń w oczy, to on myśli, że kula i dyabli go biorą.
Drugi opryszek. I cóżeś zrobił?
Trzeci opryszek. Ot! naśmiałem się do woli. Żyd usiadł na ziemi, zaczął mię ze strachu łajać, a potem krzyczeć: — aj waj! ty gałganie, opryszku! na co mnie zarzynać? Co to za głupstwo! Ja tego nie wytrzymam! Śmieją się.
Pierwszy opryszek. I puściłeś go tak?
Trzeci opryszek. Ej! nie. — On wziął co lepsze towary, ja wziąłem pieniądze, oberznąłem mu pejsy i dopiero puściłem.
Pierwszy opryszek. A wiele wziąłeś?
Trzeci opryszek. A tobie co do tego?
Pierwszy opryszek. Co do tego? milion dyabłów. To właśnie i źle, że u nas każdy na swoją rękę rabuje.
Trzeci opryszek. Trzeba ci pieniędzy, to ci dam, ale tyle, ile mnie się podoba.
Pierwszy opryszek. Żebym ja był waszym naczelnikiem, tobym cię za to kazał powiesić.
Trzeci opryszek, podnosząc toporek. Nim ty mię każesz powiesić, ja ci mogę uszy obciąć.
Maksym, który dotąd siedział w myślach, podnosi się. Milczeć! bo was każę związać obudwóch. — Hej! czy wszyscy są?
Trzeci opryszek. Kuźmy niema i Michajła.
Maksym. A Cygan gdzie?
Piąty opryszek. Ten złodziej śpi ze wstydu.
Drugi opryszek. Cóż mu się zrobiło?
Piąty opryszek. Na drodze do Burkutu spotkał Hucułkę z Krzyworówni, która panom nosiła masło. Żwawa dziewka, mojego wzrostu, rumiana czarnobrewa. My tam obaj leżeliśmy w wierzchowinie[4] i czekali, czy się co nie trafi. Dziewczyna idzie i śpiewa. Mój Cygan do niej, i nuż prosić, żeby go pocałowała.
Kilku. Paskudnik!
Piąty opryszek. Dziewka to i zmiarkowała, że Cygan paskudny i tchórz, niby to pozwala. On się tam do niej przysunął, a ona mu tymczasem toporek z ręki i pistolet z za pasa, i dawaj kurek odwodzić i mierzyć Cyganowi prosto w łeb; a mój Cygan w nogi, a ja w śmiech.

Wszyscy śmieją się.

Szósty opryszek. A dziewka?
Piąty opryszek. Plunęła za nim, wzięła pistolet i topór, i poszła spokojnie.
Czwarty opryszek. Tęga! czemużeś jej do nas nie werbował? Słychać wystrzał.
Maksym. Co to jest?
Pierwszy opryszek. Może Niemcy.
Drugi opryszek. Tobie tylko Niemcy śnią się. Poczekaj do zimy, to ci siądą na karku; a teraz co nam zrobią? To pistolet Antosia.

Za sceną.

Hop! hop! hop!
Trzeci opryszek. To nasi. Wchodzi Kuźma i Michajło i prowadzą mandataryusza z zawiązanemi oczyma. A to co za ptaszek?
Maksym. Odwiążcie mu oczy. — Eh! pan mandataryusz! — to ty!
Mandataryusz drżąc. Al... al... bowiem ja — Magnanimi Opriscones! misereamini![5]. Śmieją się.
Pierwszy opryszek. Co on bełkocze?
Mandataryusz składając ręce. Piąte: nie zabijaj — szóste: nie cudzołóż — siódme: nie kradnij! — Jeszcze siódme i szóste... można i tak i siak — ależ piąte, — piąte, strzeżcie się... albowiem...
Maksym. Czemu ty, bratku, nie powtarzałeś sobie tych przykazań tam, w twojej kancelaryi?
Mandataryusz. Albowiem zawsze powtarzałem, to jest, codzień.
Maksym groźnie. Kłamiesz.
Mandataryusz przypada na kolana. Mea culpa![6]
Maksym. Jakżeś się tu popadł? he?
Mandataryusz. Albowiem śród białego dnia, to jest, najniesprawiedliwiej. Spoczywałem na Krętej i czterech Hucułów ze mną.
Trzeci opryszek. A dwóch ciebie wzięło.
Mandataryusz. Zdrada — piekielna zdrada! Dwaj z moich poszli do rzeki, a dwaj położyli się spać. Albowiem wtenczas ci hultaje...
Kuźma. Ach! ty złodzieju!
Mandataryusz. Albowiem pozwólcie mówić. Ja krzyczałem, a moi spali; ci mnie wiązali, a moi spali; ci mnie poprowadzili, a moi spali — albowiem wszyscy szelmy są.
Maksym. Zasłużyłeś na to, bratku!
Mandataryusz. Albowiem pamiętajcie, co to jest rząd — że to nie są żarty. Rozbijać, to wy wiecie — a mandata, to ja wiem. — A sztandrecht[7]...

Wszyscy śmieją się.

Maksym. Pokażcie mu sztandrecht.
Kilku. Sznurka! sznurka!
Mandataryusz. Zmiłujcie się! — sznurek dla mandataryusza? Śmieje się. Nie żartujcie, albowiem to nieładnie.
Trzeci opryszek. Może wolisz topór.
Mandataryusz płacze. Dobrzy ludzie! albowiem ja was zawsze tak serdecznie kochałem.
Czwarty opryszek przykłada mu pistolet do piersi. Toż ci i podziękujemy.
Mandataryusz. Zginąłem! Szepcze. — Pater noster, qui es in coelis[8]...
Antoś wchodzi szybko. Co to jest!
Maksym. Kuźma i Michajło złapali na drodze do Burkutu ot tego tu panicza. Przypatrz mu się — to twój znajomy.
Antoś. Podnieś głowę, tchórzu!
Mandataryusz pogląda ze strachem. Aktualnie zginąłem... Dominus Antonius[9] Rewizorczuk.
Antoś. Któregoś osądził burzycielem spokojności, kontrabandzistą, buntującym Hucułów, i za to mnie, jedynaka, przeciwko prawu oddałeś w rekruty, zrobiłeś dezerterem, a potem rozbójnikiem! — Coś posiał — zbieraj! jakieś piwo nawarzył, takie pij teraz! — Na gałąź!
Mandataryusz. Pozwól mi się pomodlić.
Antoś. O! i ja modliłem się niegdyś! Choć prosty chłop, alem umiał się modlić, bom się urodził i wychował tu, gdzie wszystko wielkie mnie otaczało; gdzie każde drzewo, każda skała, każdy wierzchołek w chmury schowany, uczyły mię wielkości i miłosierdzia Tego, co to wszystko potworzył. — A wyście mi i to dobro odjęli; ja teraz nie mogę się modlić, ja nie śmiem podnieść do nieba ręki, bo na niej krew! — Precz z nim, na gałąź. Mandataryusz chyli się i pada zemdlony.
Maksym. Antosiu! podobno obejdzie się bez sznurka. Zadławiłeś go słowami.
Antoś przypatruje się. Omdlał ze strachu, podły tchórz! Podnieście go. Jak się trzęsie, nikczemnik! Precz z nim! Zawiązać mu oczy i wyprowadzić gdzie na błędną ścieżkę, niech tam przepada. Nie wart sznurka, na którym ginie śmiały opryszek. Dwaj odprowadzają go. Hola, chłopcy! do mnie! Naostrzyć topory, kule i proch niech każdy ma pod rękę. Tę naszą kryjówkę już znają.
Pierwszy opryszek. Milionset dyabłów! nie mówiłem!
Drugi opryszek. Cicho! — Skąd wiesz, Antosiu!
Antoś. Wiem — sam słyszałem. Trzystu ludzi posłali w różne strony. Wszyscy strzelcy, jak psy gończe, nas tropią. Komisarz z Kut jest z tym oddziałem, który tu na nas idzie. Ma moc w ręku i groźny papier za pazuchą. Kogo złapią — na szubienicę.
Trzeci opryszek śpiewa:

Weselmyż się, bracia, dopóki możemy!
Niedługo pozwolą nam żyć;
Dawajcie tu wódki, nim w taniec pójdziemy,
Już jutro nie dadzą nam pić.

Kilku. Wódki! wódki! tu!
Antoś. Wara! ani kropli! Łeb rozpłatam temu, kto sięgnie do flaszki! Milczenie! — Z tej kryjówki dziś jeszcze precz! Rozbierzcie obóz, każdy na siebie po równej części: chleb, proch i kule — reszta w ogień, w wodę. Od Czepczyna na prawo i na lewo, nie dalej jak na milę od granicy, skryć się na węgierskiej ziemi. Po dwóch, po trzech, najwięcej, siedzieć w niedostępnych miejscach. — Co to mamy dzisiaj?
Maksym. Piątek.
Antoś. Sobota, niedziela, poniedziałek, żeby żaden nie śmiał nosa pokazać ze swej kryjówki! Słyszycie?
Wszyscy. Mów! mów!
Antoś. We wtorek o północy, kogo nie złapią i nie powieszą, niech będzie na Czarnej Górze. Z głębi jeziora, niedaleko brzegu, sterczą dwie jodły.
Kilku. Wiemy, wiemy.
Antoś. Naprzeciwko nich, od węgierskiej granicy pod górę, idzie ścieżka między skałami. Ujdziecie nią dwieście kroków. Na prawo będzie kamień, na którym znajdziecie starą płachtę. Kamień ten odwalić, tam będzie pieczara, i w niej ja was czekać będę. — A teraz co żywo zbierać się! — Opryszki zbierają się: zostają na przodzie sceny Maksym i Antoś. O! doprowadzili mnie do ostateczności! Ha! cóż robić! bronić się trzeba! Maksymie, jeśli nam się uda we wtorek zebrać w pełnej liczbie...
Maksym. Cóż zrobisz?
Antoś. Gdy nas Niemcy będą szukać tu, my im tam za plecami. Słychać wystrzał. Co to jest?
Maksym. Pewnie który mandataryusza poczęstował. Wystrzał drugi, dalej trzeci.
Antoś. Och! to karabin! — do broni, chłopcy!
Trzeci opryszek wraca raniony. Niemcy! Niemcy naokoło. — Uciekajcie! Pada i kona. Nowy wystrzał ubija przy Antosiu stojącego opryszka.
Antoś. Rzućcie wszystko, i dalej w różne strony! Wystrzał rani Antosia. Oho! znalazłaś mię, przyjaciółko! Maksymie! dalej do matki, do Praksedy! — biegnij, bo ja nie mogę.

Przypada na kolana. — Opryszki rozbiegają się. Wystrzały z różnych stron. Dwóch jeszcze pada na scenie, którą napełniają żołnierze i okrążają Antosia. Po chwili wchodzi komisarz, oficer i za nim mandataryusz. Żołnierze przyprowadzają kilku schwytanych opryszków.

Komisarz. Panie poruczniku! każ jeszcze raz obejrzeć wszystkie kryjówki dokoła. Znam ja ich dobrze. Niejeden pewnie tuż przyczepił się do drzewa lub przylgnął do skały.
Porucznik do feldfebla. Weź dwudziestu ludzi i przetrząść naokoło wszystkie miejsca podejrzane! Trupów precz! Zwleka ich na stronę.
Komisarz. Wielu złapano?
Oficer. Raz, dwa, trzy... pięciu, wszystkich.
Komisarz do więźniów. Kto wasz naczelnik?

Wszyscy milczą.

Mandataryusz występuje i ukazuje na Antosia. Hic est[10] — albowiem znam go dobrze.
Komisarz. Opatrzyć jego ranę. Podnoszą go i obwiązują.
Mandataryusz podchodzi zuchwale. Zbójca! to jest, rozbójnik! łotr! to jest, hultaj! — Na gałąź, to jest — na szubienicę! Albowiem Boga w sercu nie ma. Podburzał przeciwko starszym młodszych, przekradał kontrabandę, bił strażników, dezerterował z regimentu, zebrał szajkę rabusiów. Albowiem na wołowej skórze nie spisałby jego przestępstw. Podsuwa się bliżej. Łotr! rozbójnik! opryszek!
Antoś z uśmiechem. Żabo! skaczesz teraz na pochyłe drzewo. Tak mi dziękujesz, żem cię nie kazał powiesić! — Panie komisarzu! gdybyś był widział przed godzinką tego tchórza, jak walał się u nóg moich, jak wytarty krajcar, wstydziłbyś się z nim razem znajdować i pozwalać, aby on przy tobie śmiał gębę otworzyć.
Mandataryusz. Albowiem nowy dowód zuchwalstwa.
Komisarz groźnie. Milcz waćpan. Mandataryusz skonfundowany odchodzi na bok. Ty byłeś ich naczelnikiem?
Antoś. Ja.
Komisarz. Wielu miałeś w swojej szajce?
Antoś. Odpowiadać będę tylko na to, co się mnie tyczy.
Komisarz. Jak się nazywasz?
Antoś. Antoni Rewizorczuk.
Komisarz. Więc ty to zabiłeś strzelca Prokopa w jego własnym domu?
Antoś. Ja.
Komisarz. Jaki miałeś powód?
Antoś. Szarpnął za włosy moją starą matkę, rzucił ją na ziemię i potrącił nogą.
Komisarz. Dlaczegożeś dezerterował?
Antoś. Żeby go zabić.
Komisarz. Dlaczegożeś potem został rozbójnikiem?
Antoś. Dziwne pytanie! cóż miałem robić?
Komisarz. Czyś się spodziewał, że tym sposobem twoja zbrodnia zostanie bez kary?
Antoś. Bynajmniej — chciałem ją tylko przewlec, aby nie dobić starej matki. Po jej śmierci chciałem się oddać w wasze ręce sam.
Komisarz. Czyś jeszcze kogo zamordował, oprócz Prokopa?
Antoś. Wczoraj, przed samem południem, koń twój, panie komisarzu, wychodząc z Czeremoszu, potknął się tak, żeś mało nie upadł przez głowę.
Komisarz zdziwiony. No i cóż dalej?
Antoś. Wyjechawszy na ścieżkę, zlazłeś na ziemię, usiadłeś na kłodzie i kazałeś strażnikowi poprawić siodło.
Komisarz. Jakto? tyś mnie wówczas widział?
Antoś. Byłem od ciebie, panie komisarzu, o kroków dziesięć i słyszałem, coś mówił. Czy chcesz, żebym ci powtórzył?
Komisarz. Dosyć — wierzę ci.
Antoś. Jeżelim więc wówczas nie zabił ciebie, któryś miał przy sobie rozkaz mię powiesić, dlaczegóż pytasz, czym jeszcze kogo nie zamordował, oprócz Prokopa?
Komisarz do siebie. Dziwny człowiek! Głośno. Czy masz co na swoją obronę?
Antoś. Nic nie mam — jestem zbieg, morderca i rozbójnik.
Komisarz. Czy wiesz, co cię czeka?
Antoś z pokorą. Wiem — szubienica.
Komisarz. Za dwadzieścia cztery godziny, niebożę! Po chwili. Tymczasem nie maszże o co prosić?
Antoś. Panie komisarzu! droga do Kut prowadzi koło mojej chaty. Pozwól mi tam odpocząć kwadrans, popatrzeć jeszcze na ten dach, pod którym się urodziłem, posłuchać szumu tego dębu, pod którym skakałem codzień, gdym był chłopcem niewinnym i szczęśliwym.
Komisarz wzruszony. Chodź, chodź! — Do oficera. O, cobym dał — za to, żeby go można ocalić! — Idźmy!
Oficer do żołnierzy. Otoczyć ich — wy po pięciu w równych dystancyach[11] i — ostrożnie — broń na ramię — marsz!

Wychodzą.
SCENA III.
Miejsce nad samym Czeremoszem. — Z daleka widać wieś. — Maksym wchodzi i siada na kamieniu; z przeciwnej strony jeden z opryszków skrada się ku niemu i bierze go za rękę.

Opryszek. Maksymie, was nie złapali?
Maksym. I źle zrobili.
Opryszek. Ja uciekam na Wołoszczyznę[12].
Maksym. Idź z Bogiem, a ja zostanę tu.
Opryszek. Już przyprowadzili ich do wsi. Tam żołnierzy, jak śniegu. Uchodźcie, bo was schwytają.
Maksym. I powieszą — ot wielkie nieszczęście! Jest przed czem uciekać? Nasze życie, bracie, nie takie, aby je warto było ochraniać.
Opryszek. Oj! biada! biada! — Ale cóż to za dziewka z rozpuszczonymi włosami do nas idzie? — Boże mój! jaka straszna!
Maksym. Nieszczęśliwa! pokochała go, jak swoją duszę; biegła za nim mil sześćdziesiąt; przyprowadziła nazad starej matce, była jej córką, jej sługą. Przyszedłem, powiedziałem jej: Praksedo! Antosia złapali Niemcy i jutro powieszą. Krzyknęła, objęła głowę rękami, jak obręczą, żeby nie pękła, bladość śmiertelna zsunęła się na jej twarz, jak para na szkło, kiedy chuchniesz — i odtąd spokojna. Nie śmieje się i nie płacze. Życie jeszcze w niej zostało i oczy otwarte — ale duszy już niema w tem ciele. — O! żal mi, żem jej nie ubił tem słowem tak, jak tam starą Martę.
Opryszek. Ach! biedna! — patrz, dokąd ona idzie? Prakseda wchodzi zwolna — patrzy na nich — potem odwraca się i idzie dalej.
Maksym. Praksedo!
Prakseda zatrzymuje się. Skąd wam to przyszło do głowy? — to już bardzo dawno, kiedy orzeł schwyci na cmentarzu kość i zaniesie na Czarną Górę, a ona tam pobieleje od wiatru i śniegu — wy przyjdziecie, popatrzycie i powiecie, że to Prakseda. Jakże to można poznać? — Lepiej idźcie tam, gdzie was prosili. Tam już gości poszło dużo, a wszyscy czysto i biało ubrani. I Marta ich czeka i was czeka. Ona tam leży na tapczanie na środku izby, zimna i twarda. W głowach jej palą się dwie świece, a w nogach siedzi stara kuma i płacze. I tak potrzeba. Kiedy w cerkwi dzwonią i grabarz stoi z łopatą, to ludzie śmieją się, a kiedy dziewczynę ubierają do ślubu, to ona płacze, i matka płacze, i drużki płaczą; a przecież to wesoło. Idźcież i wy — i wam tam będzie wesoło. I ja zaraz przyjdę. Kwiatków już tam nazbierałam dużo; mam koszulkę białą, jak śnieg, i spódniczkę czerwoną, jak krew — tylko jeszcze piołunu narwę i wianuszek sobie zrobię — śliczny wianuszek!
Opryszek. Biedna!
Maksym. Nieszczęsna Praksedo!
Prakseda. Co bo wy gadacie o Praksedzie? Praksedy już niema. Ona kochała Antosia — jego złapali i powiesili, a ona biedna umarła. To już dawno.
Maksym pasuje się z sobą. Ha! zostawić ją w takim stanie na pośmiewisko ludzkie? — Nie — Praksedo!
Prakseda. Prakseda była bardzo biedna. Ona go tak kochała! i lepiej zrobiła, że umarła. Po cóż jej było żyć na ziemi? — Jej nie to, co mnie. Mnie tu dobrze, mnie tu tak wesoło! bo kiedy człowiek nie głodny, to czegoż więcej potrzeba? — Jakem była na tamtym świecie, to mi mówili, że tu źle, że tu płacz i zgrzytanie zębów. Jaka nieprawda! Cóż stąd, że Antosia powiesili? No, to dawniej tak było, a teraz już tego niema; teraz na fujarce grają tak ślicznie, że aż wszystkie rybki w Czeremoszu skaczą i weselą się. A jeżeli Pan Bóg komu da rozum, to jeszcze lepiej — on sobie prosto pójdzie do rzeki i utopi się i potem tańcuje z rybkami. I ja tam pójdę. — Wy nie wiecie, co się stało? On, jak się z nią żegnał, zdjął jej z palca obrączkę i mówił, że rzuci w wodę. Ja tę obrączkę znajdę, ona mi się przyda na moje wesele, smutno, bo ja nie mam obrączki — patrzcie — a ta obrączka była śliczna; drugiej takiej, póki żyć będę, nie znajdę.
Maksym. Boże! odpuść mi ten grzech, może ostatni. Bierze ją za rękę. Dziewczyno! chodź tu, tu ze mną. Prowadzi do brzegu.
Prakseda. Tam? czy tam obrączka? — Otóż to kiedy człowiek dobry się znajdzie! — niema, jak górale. Tam daleko ludzie nie tacy. Oni go złapali i zaraz powiesili. Czyż oni nie wiedzieli o tem, że nim wiatr kołysać będzie i wydzierać jego piękne kędziory, że deszcz bić będzie w jego twarz, jak w zimną szybę, a potem kruk przyleci, siądzie na głowie, wplącze swe szpony w jego włosy, nachyli się i dziobem oczy jego wykalać zacznie?
Maksym. Chodź! chodź, nieszczęśliwa!
Opryszek. Co ty chcesz robić? — szalony!
Maksym dziko. Idź precz! — chodź! postępuje.
Prakseda. Chodź prędzej! — i mnie trzeba śpieszyć — mnie tam czekają wszyscy, wszyscy czekają. Nachyla się nad brzegiem. Jak tam głęboko! czy tam?
Maksym strąca ją w wodę. Tam, moja dziewko! uciekaj przed ludźmi — dla ciebie niema życia na ziemi.
Opryszek. Maksymie! Maksymie! coś ty zrobił?
Maksym chwyta go za gardło. Idź precz! bo cię zadławię. Odtrąca go. Ruszaj sobie w świat, gdzie cię oczy poniosą, a ja idę do Niemców.

Wychodzi. Opryszek zagląda do rzeki, okazuje gestem, że już po niej, i odchodzi.
SCENA OSTATNIA.
Izba z domu Antosia.
Na środku w głębi sceny leży Marta na tapczanie; w nogach siedzi stara kuma, w głowach palą się dwie świece. Bliżej na lewo stoi Antoś, oparty o ścianę, i patrzy spokojnie na trupa matki. Przy nim dwóch żołnierzy. Na prawo stoi komisarz i oficer.

Komisarz do oficera. My, ludzie oświeceńsi, tylko sobie przyznajemy głębokie uczucia i mocno się mylimy. Jak słoje drzewa zacierają się i nikną pod błyszczącym lakierem, tak i nasze namiętności. Nasza radość, nasz smutek mieszają się z sobą i zlewają, równie jak cienie ze światłem na dobrem malowidle. Czemże one są w porównaniu z wybuchami radości i rozpaczy tej natury prostej i nieokrzesanej?
Oficer. Bolesny widok!
Komisarz. Ta nieszczęsna dziewczyna, z obłąkanym wzrokiem, to jego kochanka. Tu jego matka. Jedną wieścią, jednem słowem o jego wzięciu tamtej odebrali rozum, tej — życie. O! nie musiał być złym człowiekiem ten, którego tak kochano.
Oficer. Żal.
Komisarz. Patrz, panie poruczniku, co to za postawa, jaki szlachetny smutek w jego oku! jaka rezygnacya i miłość w jego licu! O, jakbym rad go uratować! Ale niepodobna. Prawo nie zna litości i znać jej nie może.
Oficer. Więc to ów mandataryusz go zgubił?
Komisarz. Postaram się, że pójdzie do kryminału. On kłamliwem przedstawieniem zwiódł cyrkuł i przyprowadził go do popełnienia niesprawiedliwości. Zbójcą jest taki urzędnik.

Żołnierz wchodzi i mówi z oficerem.

Oficer. Stary jakiś opryszek sam się oddał w ręce nasze i prosi, żeby go wpuścić.
Komisarz. Niech wnijdzie! Żołnierz wpuszcza Maksyma, który z obłąkanym wzrokiem idzie prosto do Antosia.
Maksym. Antosiu!
Antoś. Ha! to ty! — gdzie Prakseda? — nie poznała mnie.
Maksym. Wiem.
Antoś. Gdzież ona?
Maksym. Prakseda na dnie Czeremoszu.
Antoś. Sama się rzuciła?
Maksym. Nie.
Antoś. Któż ją tam strącił? — ty?
Maksym. Ja.
Antoś. Dziękuję ci, bracie! Postępuje spokojnie naprzód z pokorą. Panie komisarzu! wszyscy moi są już w miejscu bezpiecznem. Czas i mnie w drogę.

Zasłona spada.








  1. Z Galicyi na Węgry i z powrotem.
  2. Bo ubrany jest w biały mundur.
  3. Nie widać.
  4. Wierzchołek (góry, pagórka).
  5. Wielkoduszni opryszkowie, zmiłujcie się (łac.).
  6. Moja wina! (łac.).
  7. Sąd wojenny.
  8. Ojcze Nasz, któryś jest w niebiesiech (łac.).
  9. Pan Antoni (łac.).
  10. Oto on (łac.).
  11. Odstępach.
  12. Wołoszczyzna — część północna dzisiejszej Rumunii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Korzeniowski.