Kapelan więzienny

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Kapelan więzienny
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KAPELAN WIĘZIENNY.

Świeży epizod mego procesu przeciw redaktorowi Czasu o pogwałcenie prawa autorskiego, który rozegrał się przed Sądem Najwyższym, nasuwa mi pewną anegdotę z czasów szkolnych.
Jak wiadomo, w gimnazjach, odbywa się trzy razy na rok masowa spowiedź. Oczywiście, katecheci gimnazjalni nie mogą nastarczyć pracy wyspowiadania w ciągu jednego popołudnia tysięcy dzieciaków: dopożycza się tedy w tym celu księży z zewnątrz, księży świeckich, zakonników, skąd się da. Otóż zdarzyło się, że, między temi pomocniczemi siłami, znalazł się kapelan więzienny. Zacny kapłan, nawykły co dnia przyjmować zwierzenia morderców, podpalaczy, kazirodców, z pewnem zniecierpliwieniem słuchał drobnych grzeszków dziecinnych: raz po raz trzepał nerwowo palcami i przerywał: „Nie gadaj drobiazgów, grubsze mów, grubsze mów!“
Boję się, że niektórzy z naszych sędziów, powołanych przez nową, a w zasadzie tak dobroczynną ustawę, do sądzenia sporów literackich, znajdą się potrosze w roli owego kapelana więziennego. Między procesem o wymordowanie całej rodziny a sprawą o kradzież z włamaniem, ustawa każę im się zastanawiać nad okaleczeniem powieści czy feljetonu, nad znaczeniem opuszczonych kilku zdań, zniekształceniem żartu, wpisaniem paru słów; każe im rozważać, w jakim stopniu dany utwór od tego ucierpiał, jaką szkodę moralną poniósł autor... Czyż można się dziwić, że „kapelan więzienny“ ze zniecierpliwieniem będzie słuchał tych dziecinnych dlań sporów, i odetchnie z zadowoleniem, skoro, pozbywszy się byle jak z wokandy uprzykrzonego literata, przejdzie do następnego procesu o jakieś smaczne włamanie lub pokrajanie na kawałki własnej ciotki? „To są przynajmniej rzeczy jasne, pozytywne“, myśli sobie z satysfakcją sędzia; ma wrażenie, że oddycha czystszą atmosferą.
Czuć to poniekąd już w samej redakcji ustawy o prawie autorskiem, mimo jej postępowości. I na niej odbijają się te narowy myślenia. Budowana przez analogję z prawem rzeczowem, bardzo wyraźna gdy chodzi o grube naruszenie własności, jak np. nadbijanie egzemplarzy lub przywłaszczenie sobie autorstwa, staje się znacznie miększa i mniej jasna, gdy chodzi o rzeczy najistotniejsze dla artysty. Gdyby redaktor wydrukował cudzy feljeton i podpisał go swojem nazwiskiem, siedziałby rok w kozie; podczas gdy zniekształciwszy tenże feljeton i zostawiwszy pod nim podpis autora, wymiga się od sprawiedliwości ludzkiej. Całkiem odmiennie odczuwa te rzeczy interesowany, czyli ten, dla którego, ostatecznie, ustawa istnieje: gdyby p. Beaupré podpisał siebie pod moim feljetonem, śmiałbym się; kiedy mi go spaskudzi i podpisze mnie, trzymałbym go w lochu siedem lat. Paragraf 58, mówiąc o Krzywdzie osobistej, orzeka, że taką krzywdą osobistą jest „gdy ktoś wprowadza w publikacji zmiany, dodatki, skrócenia, które treść wykrzywiają, lub uwłaczają godności i wartości dzieła“. W tem „które“ widzę moment do dyskusji, w rzeczy w której dyskusja nie powinna istnieć. To tak, jakby występek kradzieży warunkować tem czy dany przedmiot był właścicielowi potrzebny, czy właściciel poniósł dotkliwą szkodę etc. Bezwzględna nietykalność utworu powinna być wypisaną tłustemi czcionkami na samem czele ustawy o prawie autorskiem; jest ona bowiem w zakresie literatury istotną „deklaracją praw człowieka“. Wszelkie osłabienie tej zasady otwiera powrotną drogę do chaosu bezprawia, który literatura cierpiała całe wieki, kiedy to każdy mógł bezkarnie utwór zmieniać i kaleczyć. Wydobyliśmy się po długich wysiłkach z tego stanu; mamyż doń wracać?
Pomógł trochę — mimowoli — do wyjaśnienia rzeczy prof. Zoll swoją figlarną interpretacją ustawy o prawie autorskiem na obiedzie Przyjaciół Czasu. Lansując monstrualną zasadę, mocą której wolno byłoby redaktorowi czynić zmiany „drobne“, celem dostrojenia utworu do poglądów etycznych, religijnych, politycznych i społecznych większości czytelników danego pisma, doprowadził — nie mogę powiedzieć inaczej — rzecz do takiego absurdu, że chyba otworzył oczy najmniej zorjentowanym. Pomyślmy tylko, jakby wyglądały stosunki literackie wedle takich pojęć! Jakoż pewien dowcipny feljetonista w mig napisał humoreskę p. t. Quo Vadis, panie Zoll, w której pokazuje, jakby się przedstawiało np. Quo Vadis Sienkiewicza, w pięciu różnych pismach, w myśl licencji prof. Zolla. O ile inna lex Zoll dała powód do płaczu i zgrzytania zębów, o tyle ta lex Zoll przejdzie bezspornie do skarbca humorystyki.
Aby rzecz oświetlić jaskrawiej — a podkreślam, że jest to sprawa dla samych stosunków literackich zasadniczej wagi — dam jeszcze inny przykład. Wystarczy nam poprostu pomyśleć, że dany utwór jest pisany wierszem. W co wówczas obrócą się „drobne“ zmiany dozwolone przez prof. Zolla, skoro każda z nich musi z konieczności naruszać wartość słów, rytmikę, rym poetyckiego utworu, słowem jego formę, która w dziele sztuki jest nierozerwalna z treścią, formę, o której wielu estetyków i artystów twierdzi że jest treścią? A jeżeli przyjmiemy — czemu chyba nikt się nie sprzeciwi — nietykalność utworu wierszem, czy mamy stwarzać sztuczną granicę między wierszem i prozą? Czyż proza nie ma swoich praw formalnych, tem subtelniejszych, że bardziej nieuchwytnych? Czyż zwłaszcza utwór pisany w tonie żartu nie ma swoich sekretów, które najlżejszem dotknięciem można unicestwić?
I oto wszelkie dopuszczenie warunkowości w tej mierze pociąga za sobą kłopotliwe następstwa. Pozostawia uznaniu sędziów ocenę stopnia krzywdy, fakt „wykrzywienia treści“, uwłóczenia wartości utworu (§ 58). A jeżeli sędzia nie ma poczucia formy? A jeżeli sędzia nie ma poczucia humoru? Czy nie wyda mu się błahostką to, co dla autora jest rzeczą najistotniejszą i co mu w istocie wyrządziło dotkliwą krzywdę w oczach czytelników? Pod tym względem, przebieg mego procesu dał mi wprawdzie najpochlebniejsze pojęcie o naszem sądownictwie: w wyroku Sądu Karnego w Krakowie, podpisanym przez sędziego Cieślewskiego, uderza doskonałe umotywowanie literackiej strony kwestji; z prawdziwą przyjemnością słuchałem argumentacji prokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, p. Semilskiego; wywód jego nacechowany był pełnem zrozumieniem odpowiedzialności. Ale, mimo wszystko, czy zawsze nie może utknąć rzecz na jakimś „kapelanie więziennym“, który słucha z roztargnieniem, myśli kategorjami swoich codziennych przyzwyczajeń, i co chwilę ma ochotę przerwać powiadając: „Nie gadaj drobiazgów! Grubsze mów!“ Cóż poradzić, kiedy tu właśnie chodzi o cieńsze, nie o grubsze!
Wyciągając morał z całej sprawy, powiedzmy: Sąd Najwyższy wyrokiem swym nie naruszył bynajmniej zasady nietykalności utworu. Uznając winę oskarżonego, uwolnił go jedynie od odpowiedzialności karnej, wskazując jako dalsze forum instancję cywilną. Sąd Najwyższy ogłosi niebawem motywy swego wyroku: staną się one niewątpliwie przedmiotem dyskusji i krytyki[1] w pismach prawniczych, prawnicy bowiem interesują się bardzo tą sprawą; bardziej, o dziwo, od literatów! Ale, kasując wyrok pierwszej instancji, Sąd mimowiednie dał powód do pomieszania pojęć: już niektóre pisma ogłaszają z tryumfem, że sąd uznał prawa redaktorów do cenzurowania i samowolnego kaleczenia utworów. Już paru adwokatów broni na ochotnika tej tezy, dając dość smutne pojęcie o swoim poziomie, gdyż dobry adwokat musi mieć poczucie formy, musi mieć coś z artysty. Musimy zatem — my, literaci — uprzytomnić sobie, że nowa ustawa o prawie autorskiem nie załatwiła kwestji; że najistotniejsze jej punkty pozostaną martwą literą o ile nie wejdzie w krew uświadomienie w tej mierze, o ile poszanowanie własności duchowej nie stanie się czemś tak samo naturalnem i automatycznem, jak poszanowanie wszelkiej innej własności. Brońmy tedy naszych praw przy każdej sposobności, dochodźmy ich, pieniajmy się, ścigajmy, procesujmy, apelujmy, a będzie to z pożytkiem dla obu stron. Literat uczy się przytem prawa i gimnastykuje mózg na jego rozróżnieniach; sądownik zżywa się z zagadnieniami literatury i bolączkami artysty. A zczasem osiągniemy to, że kapelan więzienny, wysubtelniony, wychowany przez nas, zamiast się niecierpliwić w duchu i czekać na „grubsze“, nachyli ucho z dobrocią i zrozumieniem i spyta: „Ile razy, moje dziecko?“








  1. Tak się stało; lwowski Głos Prawa (1928) zamieścił obszerną krytykę wyroku, która wyszła jako odbitka (Dr. Anzelm Lutwak: Sprawa Boy-Beaupré w oświetleniu życiowo-prawnem.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.