Przejdź do zawartości

John Barleycorn/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI

Powróćmy atoli do swoich osobistych przeżyć z nasłaną na mnie przez Johna Barleycorn Białą Logiką. Siedzę w mej rozkosznej farmie w Dolinie Księżycowej, z mózgiem od szeregu miesięcy przesiąkniętym alkoholem, opanowany przez kosmiczną melancholję, odwieczną plagę ludzkości. Napróżno pytam siebie samego, dlaczego jestem pogrążony w smutku. Noce moje są ciepłe, statek mój nie zatonął. Spiżarnia moja zaopatrzona tak, że zaspokoić może najfantastyczniejsze zachcianki podniebienia. Mam wygody jakich tylko zapragnę. Nie odczuwam żadnych bólów fizycznych. Stara, dobra machina organizmu funkcjonuje sprawnie jak dotąd. Ani mózg ani mięśnie nie są przepracowane. Posiadam pola, pieniądze, władzę i znaczenie u ludzi. Mam poczucie spełnionego obowiązku wobec społeczeństwa. Towarzyszką mego życia jest moja ukochana. Dzieci moje są z mej krwi, z mego ciała. Czyniłem i czynię, co czynić powinien każdy dobry obywatel świata. Wybudowałem domy, wiele domów. Wykarczowałem setki morgów. Drzewa, których chyba sto tysięcy posadziłem. Z każdego okna mego domu patrzą na mnie, wyniesione potężnie, sterczące ku niebu.
Życie me upływa w cudnej okolicy. Na miljon, nawet stu ludzi nie było tak szczęśliwych, jak ja. A przecież jestem smutny pośród wszystkich dostatków. Jestem smutny, gdyż towarzyszem moim jest John Barleycorn. A dlatego jest ze mną John Barleycorn, albowiem urodziłem się w epoce, którą kiedyś pokolenia kulturalne nazwą ciemnymi wiekami chaosu. John Barleycorn jest ze mną, albowiem za dni mej nieopatrznej młodości był on dostępnym na każdym kroku, kuszący na każdym rogu, wabiący na każdej ulicy. Pseudocywilizacja, w której okresie na świat przyszedłem, pozwalała na publiczną sprzedaż tej trucizny duszy. Takim był porządek życia, że ja, jak i miljon innych, wpadałem w zasadzkę i bywałem wleczony do owych jaskiń trucicielskich.
Przebrnij ze mną jedno z owych mirjad bagien melancholji, w którą pogrąża John Barleycorn. Jadę wierzchem po mej pięknej farmie, na wspaniałym koniu. Powietrze jak wino upojne, a winne grona rumienią okoliczne wzgórki płomieniem jesieni. Poprzez pasmo gór Senoma przekradają się smugi mgły morskiej. Popołudniowe słońce drzemie na sennem niebie. Czegóż mi brak, bym się radował życiem. Sam jestem jak promieniejące słońce. Tkanki moje tchną pełnią życia. Poruszam się, posiadam moc ruchu, kieruję ruchami stworzeń, nad któremi panuję. Miłuję przepych istnienia i wrażliwy jestem na szlachetne porywy i szczytne zamierzenia. Chwytam dziesiątki tysięcy radosnych objawów. Jestem władcą w królestwie ducha, a pyłki, które tratuję, korzą się przede mną...
A jednak spoglądałem niechętnem okiem na piękno dokoła mnie, dziwiąc się sam sobie, i skwaszony rozmyślałem nad tem, jak mizerną figurą jestem w tym świecie, który dotąd obchodził się beze mnie i w przyszłości beze mnie się obejdzie. Na myśl mi przychodzą ludzie, którym serca pękały, a plecy garbiły się nad tą dziką opoką, będącą obecnie moją własnością. Własnością? — jakgdyby coś wiecznego mogło należeć do śmiertelnika! Tamci przeminęli i ja przeminę. Tamci trudzili się, karczowali, sadzili; oczy zbolałe ze znużenia wychodziły z orbit, gdy znojem strudzone ciała odpoczywały przy tych samych wschodach i zachodach słońca, a podobne smugi mgły morskiej wiatr przemycał przez pasmo gór, ozłoconych boskim winem. Pomarli oni wszyscy i wiem, że ja też, i to wkrótce, zejdę z tego świata;
Zejdę? Już schodzę. W szczęce mojej pozostawili ślady dentyści, uzupełniając cząsteczki, które zamarły. Gdzież są moje młode pięści? Dawne bójki zniszczyły je bezpowrotnie. Uderzenie w czaszkę człowieka, którego imię utonęło w niepamięci, ubezwładniło tę pięść na zawsze. Druga zgruchotana w wolnej walce catch-as-catch-can. Mój szybki bieg należy do przeszłości. Ścięgna nóg moich nie mają już sprężystości, jak w owych dniach, gdym je wśród orgji nocnych i dni znojnych zdarł, zniszczył, nadwerężył. Nigdy już nie wygramolę się na reje i nie odważę się, wśród dzikiej burzy nocnej, na skok ze szczytu masztu, gdy od uchwycenia liny pewną dłonią życie zależało. Nigdy już nie poprowadzę psiego zaprzęgu tysiącami mil na szlaku północy.
Zdaję sobie z tego sprawę, że w znikomem ciele, które zaczęło umierać od chwili narodzin, tkwi szkielet, że pod powłoką mięsa, zwaną twarzą, mam beznosą czaszkę kostuchy. A wszystko to nawet dreszczem mnie nie przejmuje. Bać się, znaczy być zdrowym. Strach przed śmiercią zachęca do życia. Ale klątwa Białej Logiki polega właśnie na tem, że odbiera strach. Weltszmerc Białej Logiki sprawia, iż wesoło spoglądasz kostusze w oczodoły i kpisz z fatamorgany życia.
Siedzę na koniu i rozglądam się wokół; wszędzie widzę bezlitosne i bezkresne obszary, ukształtowane przez przyrodę. Biała Logika upiera się, by koniecznie sięgnąć do dawno zapomnianych ksiąg i wyszukać nazwy naukowe tych cudowności, które poezja moja spowija w mgłę cudu. Nade mną brzęczenie i szum i wiem, że jestto rój muszek, wchłaniających odrobinę powietrza przez mgnienie króciutkiego żywota.
Wracam do farmy naprzełaj. Zmierzch zapada; drapieżne zwierzęta wychodzą na żer. Przyglądam się tej bolesnej tragedji życia, pożeranego przez inne życie. Stoi to poza granicami moralności. Tylko ludzie znają moralność, ludzie ją stworzyli — postawili reguły gwałcenia życia, uświęcając prawdą niższego rzędu. Wszystkie te myśli nasunęły mi się już raz, podczas długiej, uporczywej choroby. To była ta wyższa prawda, której ślady starałem się wyrwać z pamięci; prawda ta była tak przygniatającą, że nie chciałem jej brać poważnie i tylko zlekka igrałem z nią, tak lekko jak sen usypiającego psa, którego budzić nie miałem zamiaru. Dotykałem drzemiącej prawdy, nie budząc jej, albowiem byłem zbyt mądry, nauczony ciosami, których doznałem. Teraz jednak budzi ją Biała Logika czy chcę, czy nie chcę; Biała Logika jest potężna i nie boi się potworów, wyległych z mar sennych.
„Choć mnie potępią wszyscy lekarze świata” — szepce mi Biała Logika do ucha, gdy jadę konno — „cóż z tego? Wszak jestem prawdą, jak wiesz. Jesteś wobec mnie bezsilny. Mówią, że popycham do śmierci. Cóż z tego? Ona jest prawdą. Życie kłamie, aby zwabić ku sobie; wieczna fala kłamstwa. Życie to zawrotny taniec w sferze eteru, potężny przypływ i odpływ zjaw, wleczonych przez koła księżycowe, niewidzialne dla oczu naszych. Zjawy to duchy. Życie to kraina duchów, w której zjawy zmieniają postać, spływają się w jedno, mijają się, powstają i nikną, robiąc miejsce dla innych, podobnych fantomów. I ty też jesteś taką zjawą, powstałą z całego łańcucha duchów. Świadomość tych zjaw to złuda. Złudzenia twe, to tylko obraz twych pragnień. Owe miraże chaosu, ten ocean zjaw wydobywa i kształtuje cię z mgieł przeszłości, a potem znów pogrąża cię w otchłanie zapomnienia, w mroczne kraje przyszłości. Życie to znikoma chimera, i ty jesteś chimerą. W nieskończonym łańcuchu duchów powstałeś bełkocąc z prochu i bełkocąc obrócisz się w proch, użyźniając go dla przyszłych zjaw.”
Czem mogę zbić twe wywody? Jadę zatem wsi od cieniów wieczornych i drwię z Wielkiego Fetysza, którego Comte nazwał światem. Przychodzi mi na myśl twierdzenie innego wrażliwego pesymisty: „Wszystko przemija. Ci którzy na świat przyszli, muszą umrzeć, a umarli cieszą się, że wreszcie spoczną na wieki.”
Lecz wyłania się jeden z mgły, który nie pragnie tego wiecznego odpoczynku. Robotnik na farmie, starzec, wychodźca włoski. Służalczo zdejmuje kapelusz przede mną, albowiem zaprawdę, dla niego jestem panem życia, pożywieniem, ochroną, bytem. Całe swe życie harował jak bydlę, nie zaznawszy nawet tyle wygód, ile moje konie w stajni na słomie. Praca wykręciła mu członki. Chodząc włóczy za sobą nogi. Jedna łopatka sterczy w górę jak garb, druga opada. Palce wykręcone jak szpony, obrzydliwe, wstrętne. Pośród zjaw okaz najmarniejszy. Umysł równie tępy, jak ciało brzydkie.
„Umysł jego jest tak ograniczony, że nie wie nawet o tem, że jest marą” — szepce mi do ucha Biała Logika, dusząc się od śmiechu — „świadomość jego jest pijana, on sam jest niewolnikiem snów o życiu. Mózg ma zapchany mistycyzmem i opętany przesądami. Wierzy w byt transcendentalnych zaświatów. Uwierzył bujdom proroków, którzy ukazali mu lśniącą bańkę mydlaną raju. Uroił sobie nieokreślone pokrewieństwo własne z wymarzoną nierzeczywistością. W niejasnych jego wizjach unosi się jego postać dniami i nocami ponad gwiazdy. Niezachwianie wierzy, że wszechświat specjalnie dla niego został stworzony i że przeznaczonem mu żyć wiecznie w niematerialnych, nadprzyrodzonych, regjonach, stworzonych przez niego i jemu podobnych w zaślepieniu i złudzie.
Lecz ty, który zgłębiłeś księgi i cieszysz się mem strasznem zaufaniem — wiesz czem on jest, bratem twoim i nicości. Kosmiczny żart, wybryk chemji, odziane zwierzę, które wyłoniło się dzięki przypadkowi z oceanu ryczącej zwierzęcości, od której różni się tylko przeciwstawnemi kciukami. Brat goryla i szympansa. Rozdrażniony bije się w pierś, wyje i miota się w szale kataleptycznym. Odruchy jego przyrodzone są potworne; jest zlepkiem wszelkiego rodzaju instynktów, nurtujących w jego jaskiniowej podświadomości.”
„A przecież śni on o nieśmiertelności” — mówię nieśmiało — „czyż to nie cud przedziwny, że taki kretyn dosiada jednak wierzchowca czasu i cwałuje w wieczność?”
„Ba” — brzmi odpowiedź — „a czy ty chciałbyś porzucić książki i zamienić się z tym uosobieniem głodu i pragnienia, z tą marjonetką, nie mającą nic prócz żołądka i nerek?”
„Jedynie głupi są szczęśliwi,” — odpieram.
„Zatem ideałem szczęścia jest dla ciebie galaretowaty organizm, pływający w stojącej, letniej i brudnej kałuży? hę?”
Och! nie sprosta John’owi Barleycorn jego niewolnik.
„Cofnięty o jeden stopień od unicestwiającej rozkoszy nirwany” — ciągnie Biała Logika — „Otóż i dom. Rzuć troską i napij się. My wiemy wszystko. Ja i ty przejrzeliśmy nawskróś tę głupią farsę.”
W pokoju pełnym książek, mauzoleum myśli ludzkiej, piję jeden kieliszek po drugim, budzę w skrytkach mózgu drzemiące mary i rzucam je na ekran przesądów i prawa i całego znanego labiryntu zabobonów i wiary.
„Pij” — kusi Biała Logika — „Grecy wierzyli, że wino od bogów pochodzi, aby dawało zapomnienie nędzy bytu. Przypomnij sobie co powiedział Heine”.
Dobrze pamiętam słowa tego płomiennego żyda: „Z ostatniem tchnieniem kończy się wszystko: radość, miłość, troska, makaron, teatr, aleje, sok malinowy, stałość związków ludzkich, plotki, szczekanie i szampan”.
„Twe jasnowidzenie, to choroba” — powiadam do Białej Logiki — „kłamiesz!”
„Mówiąc prawdę w oczy” — wpada szyderczo.
„Ach tak, jakże opacznym jest byt” — przyznaję ze smutkiem.
„A widzisz, Liu-Ling był mądrzejszym od ciebie” — mówi dalej Biała Logika — „czy pamiętasz go?”
Kiwam głową, potakując. — Liu-Ling, pijak nałogowy, jeden z grupy spragnionych poetów, którzy nazywali siebie Siedmioma Mędrcami z Gaju Bambusowęgo, i żyli w Chinach w zamierzchłych wiekach.
„Otóż ten Liu-Ling” — ciągnie Biała Logika — „rzekł, że troska jest dla pijanego słomką, unoszoną przez rzekę. Wspaniale. Weź jeszcze kieliszek i niech złuda i zaślepienie staną się jak ta słomka, porwana przez prąd rzeki”.
Łykając Scotch przypominam sobie innego chińskiego filozofa Chuang-Tau, który rozjaśnił mroczną tajemnicę tej krainy snów, zwanej życiem, mówiąc: „I zaprawdę powiadam wam, iż żal ogarnia tych, którzy niegdyś uporczywie trzymali się życia. Którzy marzyli o uczcie, obudzili się do płaczu i zgrzytania zębów. Tych którzy marzyli o umartwianiu i rozpaczy, spotyka ten sam los po obudzeniu się. Śnią, nie wiedząc, że śnią. Niektórzy uważają prawdziwe sny za jawę, i dopiero gdy się obudzą, poznają, iż to był tylko sen... Głupi sądzą, iż są na jawie i schlebiają sobie, jak gdyby naprawdę byli książętami i chłopami. Snem był Konfucjusz, snem jesteś i ty. A ja sam, który wam mówię, iż snem jesteście, sam jestem tylko snem...
„Raz, przed wiekami, śniłem ja, Chuang-Tsu, że jestem motylem fruwającym tu i tam, o wszystkich uczuciach i instynktach motyla. Miałem wówczas jedynie świadomość ulegania popędom motylim, nie zdając sobie zupełnie sprawy z mych cech ludzkich. Nagle budzę się i leżę, ja, ja sam... Nie wiem teraz, czy byłem wówczas człowiekiem, który śnił, iż jest motylem, czyli jestem motylem, który śni obecnie, iż jest człowiekiem...”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.