Przejdź do zawartości

John Barleycorn/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI

Spaliwszy za sobą mosty, wziąłem się na dobre do pisania. Wyznaję, iż zawsze byłem krańcowym. Dniami i nocami, bez przerwy pisałem, przepisywałem, studjowałem gramatykę, sposób pisania i jego formy, badałem autorów, mających powodzenie, celem poznania tajemnicy, której to powodzenie zawdzięczali. Pięć godzin na dobę spałem, pozostałych dziewiętnaście spędzałem na pracy bez wytchnienia. Paliłem światło do drugiej i trzeciej zrana, co dało asumpt jednej z moich poczciwych sąsiadek do wysnucia iście szerlokowskiej kombinacji. Nie widząc mnie nigdy we dnie, wyciągnęła wniosek, że z pewnością jestem graczem, a światło w mojem oknie jest umyślnie przez moją nieszczęsną matkę zostawiane, żeby błądzący syn mógł trafić do domu.
Najgorsze dla początkującego literata, to te długie przerwy, gdy od wydawców żadne czeki nie nadchodzą, a wszystko co się tylko da zastawić już dawno powędrowało do lombardu. Przez tę calusieńką zimą chodziłem w letnim garniturze, a następne lato było zarazem najprzykrzejszym okresem. Redakterzy wyjeżdżają na ferje letnie, a manuskrypty leżą przez cały ten czas w redakcjach.
Główna przyczyna moich trudności leżała w tem, że nikt mi żadnych wskazówek nie udzielał. Nie znałem nikogo z pisarzy, ani nawet takiego, który kiedyś próbowałby nim zostać. Nawet żadnego reportera nie znałem. Prócz tego doszedłem do przekonania, że muszę przerobić zupełnie wszystko to, o czem dali mi fałszywy obraz nauczyciele i profesorowie literatury w szkole średniej i na uniwersytecie, jeżeli wogóle chciałem mieć powodzenie. Ogromnie tem byłem podówczas wzburzony; dziś jednak już to rozumiem. Nie mieli oni pojęcia o tajnikach powodzenia literatów w latach 1895 i 1896. Znali dokładnie „Snow Bound” i „Sartor Resartus”, ale wydawcy amerykańscy w roku 1899 nie reflektowali na taką starzyznę. Żądali utworów przystosowanych do smaku w roku 1899, ofiarując za to tak świetną zapłatę, że profesorowie literatury chętnie porzuciliby swoje zajęcia, gdyby umieli tak pisać.
Walczyłem zatem, zapominając o rzeźniku i sklepikarzu, zastawiłem zegarek, rower i ojca gumowe palto, i pracowałem. A była to naprawdę ciężka praca, z krótkiemi tylko przerwami dla snu. Krytycy zarzucali, że jedna z moich postaci, Marcin Eden, zdobyła wykształcenie w tak krótkim czasie. W ciągu trzech lat zrobiłem z żeglarza o niskiem wykształceniu, literata, cieszącego się powodzeniem. Krytycy twierdzą, że jest to niemożliwe. A jednak Marcin Eden, to ja! Po trzech latach pracy, z których dwa spędziłem w szkole i na uniwersytecie, a jeden na pisaniu, a wszystkie trzy na niezmiernie intensywnych studjach; ogłaszałem nowele w takich pismach, jak „Atlantic Monthly”, robiłem korektę mej pierwszej książki, która wyszła w nakładzie „Houghton, Mifflin Co.”, dostarczałem artykułów społecznych do „Cosmopolitan” i „Mc Clure’s,“ odmówiłem przystąpienia do spółki wydawniczej, na co otrzymałem telegraficzną ofertę z Nowego Yorku, wreszcie miałem zamiar ożenić się.
Wróćmy do tej okropnej pracy, szczególnie w ostatnim roku, gdy uczyłem się zawodu literackiego. W ciągu tego całego roku, kiedy ograniczyłem czas snu do minimum, wytężając mózg do ostateczności, ani razu nie piłem, ani myślałem o tem. Alkohol poprostu nie istniał dla mnie. Mózg mój bywał od czasu do czasu kompletnie wyczerpany, lecz nie pomyślałem o alkoholu, jako o środku zaradczym. Bogowie! Jedynym środkiem zaradczym, którego pragnąłem, to były czeki i umowy od wydawców. Cieniutka koperta, przychodząca ranną pocztą od wydawcy, była bardziej kojącą od sześciu cocktail’ów, a gdy z koperty wyłonił się czek na sporą sumkę, już to samo mnie upajało.
Co więcej, w owym czasie nie wiedziałem jeszcze, co to takiego cocktail. Pamiętam, gdy ukazała się moja pierwsza książka, podejmowało mnie kilku Alaskańczyków, członków klubu cyganerji. Przyjęcie odbyło się wieczorem w lokalu klubu. Siedzieliśmy w przedziwnych fotelach skórzanych. Kazano podać trunki. Nigdy jeszcze nie słyszałem takich nazw i tylu rodzajów najrozmaitszych likierów. Nie wiedziałem wogóle, co to jest likier, i że Scotch, wódkę oznacza. Znałem tylko napoje ubogich z frontu wodnego i marynarzy — tanie piwo i jeszcze tańszą wódkę, nazywaną po imieniu. Byłem w kłopocie co wybrać, a kelner omal nie zemdlał, gdy po jedzeniu kazałem podać czerwone wino.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.