Przejdź do zawartości

John Barleycorn/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII

Potrzeba było trzech lat na ukończenie szkoły średniej. Stałem się więc niecierpliwy. Uczęszczanie do szkoły średniej było dla mnie równoznaczne z trudnościami natury finansowej. Nie byłem w stanie wytrwać dłużej, i pragnąłem dostać się za wszelką cenę na uniwersytet. Postanowiłem zatem krótko się załatwić ze szkołą średnią i, pożyczywszy sobie pieniędzy, wstąpiłem na kursy maturalne. Według planu miałem przejść na uniwersytet za cztery miesiące, oszczędzając w ten sposób dwa lata.
Bogowie, jak ja się zakuwałem! Dwuletni materjał z obcej mi zupełnie dziedziny miałem ukończyć w ćwierć roku. Po pięciotygodniowem wkuwaniu napchałem głowę równaniami drugiego stopnia i mnóstwem regułek chemicznych, gdy pewnego razu dyrektor zakładu, wziąwszy mnie na stronę, oświadczył, że, aczkolwiek z największą przykrością, zmuszony jest zwrócić mi czesne, i prosić, bym zakład jego zechciał opuścić. Niema on, broń Boże, nic przeciw mnie, jako uczniowi. Przeciwnie zrobiłem zadowalające postępy i nie ulega wątpliwości, że zakwalifikowany do przyjęcia na uniwersytet, poczyniłbym tam postępy niemniej zadawalające, ale z tem bieda, że mój wypadek stał się już w całem mieście głośnym. Jakto, mówiono, wystarcza praca czteromiesięczna do opanowania materjału dwuletniego? Mogłoby to doprowadzić do skandalu, a nawet uniwersytet zacząłby się odnosić z nieufnością do tych kursów przygotowawczych. Muszę zatem ustąpić, jeżeli nie chcę narazić go na podobne nieprzyjemności.
Ustąpiłem. Pieniądze pożyczone zwróciłem, i zacisnąwszy zęby, zabrałem się do pracy sam. Egzamin wstępny na uniwersytet miał się odbyć za trzy miesiące. Bez pomocy nauczycielskiej, bez praktyki laboratoryjnej, siedziałem zamknięty w swym pokoiku, i wszelkiemi siłami wtłaczałem w mózg materjał dwu lat nauki w ciągu tych krótkich trzech miesięcy, musząc powtarzać jeszcze materjał z roku poprzedniego.
Kułem godzin dziewiętnaście na dobę. Spędziłem tak trzy miesiące, pozwoliwszy sobie tylko parę razy na urozmaicenie. Zarówno mózg jak i organizm poczęły się wycieńczać, a jednak wytrwałem. Doznawałem silnego kłucia w zmęczonych oczach. Wzroku nie utraciłem, ale widziałem czarne plamy i punkty, latające mi przed oczami. Miałem tak silne samopoczucie i taką wiarę w samego siebie, że czułem się zdolnym do rozwiązania kwadratury koła. Odkładałem to jednak na później, po egzaminach. Potem dopiero im pokażę!
Zbliżyły się egzaminy. W czasie tym nie zmrużyłem prawie oka, poświęcając każdą chwilkę na powtarzanie i kucie. Gdy miałem w kieszeni świadectwo z ostatniego przedmiotu, poczułem, że mam klasyczny wypadek wyczerpania mózgu. Pragnąłem nie widzieć książek, nie myśleć, nie patrzyć na nikogo, kto tylko mógł mieć zdolność myślenia.
Jedno tylko lekarstwo znałem na taki stan — ścieżkę przygód. Nie czekając tedy nawet ogłoszenia wyniku egzaminów, wynająłem łódź żaglową, wrzuciłem do niej parę zwiniętych koców i trochę żywności, i wypłynąłem. Wydostawszy się z przystani Oaklandzkiej na ostatnich falach wczesnego porannego odpływu, chwyciłem prąd w górze zatoki. Silny bryz poniósł mnie wzdłuż brzegu. Nad zatoką San Pablo i nad cieśniną Carquinez unosiły się dymy z Hut Selby. Wyszedłem pod wiatr, odwracając się od tych stron, które niegdyś poznałem jeszcze na kutterze Reindeer ze starym Nelsonem.
Przede mną ukazała się Benicja. Wpłynąłem do zatoczki Turner’s Shipyard, okrążyłem Solano, i kołysałem się na falach wzdłuż wybrzeża, rojącego się od osad rybackich, wśród których niegdyś żyłem, i upijałem się do nieprzytomności.
I oto teraz nastąpił wypadek niezmiernie doniosły, którego możliwości nigdybym nie był przypuścił. Nie miałem zamiaru zatrzymać się w Benicji. Prąd sprzyjał, wiatr dął łagodny, słowem idealne warunki żeglugi. Przede mną ukazały się Bull Head i Army Points, znacząc wejście do zatoki Suisun, nad którą unosiła się leciuchna mgła. A jednak, rzuciwszy ledwie okiem na chaty rybackie, sterczące na palach wzdłuż wybrzeży, w jednej chwili, bez namysłu spuściłem żagiel, chwyciłem za wiosła i skierowałem statek ku brzegom. W okamgnieniu, zdałem sobie poprzez mgłę, w którą mózg mój był spowity, sprawę z mego pragnienia. Pragnąłem się mianowicie urżnąć.
Pożądanie to było nagłe i kategoryczne, jak rozkaz. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Wyczerpany mózg pragnął orzeźwienia, a długoletnie doświadczenie wskazywało mu sposób. Była to chwila przełomowa. Po raz pierwszy w życiu pragnąłem świadomie i celowo upić się. Nowy, nieznany objaw potęgi Johna Barleycorn. To pożądanie alkoholu nie było wcale cielesne, była to wyraźnie duchowa potrzeba. Przepracowany i zatruty mózg szukał zapomnienia.
Kwestja ta wystąpiła obecnie zupełnie jaskrawo. Pomimo strasznego wyczerpania umysłowego, nawet na myśl nie przyszedłby mi alkohol, gdybym go do tej pory nigdy nie był zaznał. Od samego początku nieprzeparty wstręt do niego, potem picie jedynie dla utrzymania stosunków towarzyskich, głównie dlatego, bo bez alkoholu zamknięta jest droga przygód, a dziś doszło do tego, że mózg mój nie tylko wołał o alkohol, lecz nawet pragnął upić się do nieprzytomności. Gdybym nie był zdawna przywykł do alkoholu mózg mój nie mógłby się dopominać. Byłbym pożeglował do zatoki Bull Head i zapomniał o znużeniu wśród mgły na zatoce Suisun. Wiatr szumiący w moim żaglu byłby mnie upoił jak wino i orzeźwił zmęczonego.
Teraz jednak przybiłem do brzegu, przywiązałem łódź i pobiegłem czemprędzej pomiędzy arki. Charley le Grant rzucił mi się na szyję, żona jego Lizzie przycisnęła mnie do obfitego łona, a Billy Murphy i Joe Lloyd i reszta niedobitków starej armji brała mnie kolejno w swe ramiona. Charley chwycił dzban i pobiegł do szynku Jorgensena, po drugiej stronie nasypu kolejowego; oznaczało to piwo. Ja zaś chciałem wódki, krzyknąłem więc za nim, żeby przyniósł butelkę.
Niezliczone razy wędrowała tego dnia butelka przez nasyp kolejowy i z powrotem. Coraz to nowi starzy przyjaciele z dawnych dni wolności wchodzili do chaty, rybacy grecy, francuzi i rosjanie. Dawali się częstować i częstowali z kolei. Wchodzili i wychodzili, a ja pozostawałem i piłem ze wszystkimi. Piłem za zabój. Pochłaniałem napój, aż z radością spostrzegłem, że mikroby rozpoczęły już wędrówkę po moim mózgu.
Przyszedł również Clam, spólnik Nelsona przede mną. Piękny jak zwykle, ale jeszcze większy zawadjaka, zupełnie rozpętany, a wódka buchała od niego. Był po sprzeczce ze spólnikiem swym z Gazeli; porwali się do noży, nie obeszło się bez paru pchnięć, pragnął więc zalać przykre wspomnienia nowym strumieniem wódki. Pijąc wspomnieliśmy Nelsona, którego szerokie bary spoczęły na wieki tu właśnie w Benicji. Płakaliśmy obaj z żalu po nim, niepomni wad jego, i znów butelka powędrowała przez nasyp i piliśmy w dalszym ciągu.
Pragnęli mnie zatrzymać, ale przez uchylone drzwi nęcił mnie wiatr, wzburzający fale, a poszum jego igrał mi w uszach. Zupełnie uleciało mi z pamięci, że calutkie trzy miesiące byłem zagrzebany w swych książkach po dziewiętnaście godzin dziennie. Tymczasem Charley Le Grant przenosił moje rzeczy z łodzi do dużego statku rybackiego z rzeki Kolumbji. Dorzucił jeszcze trochę węgla drzewnego, kociołek rybacki, kawę, mięso i czarnego węgorza, złowionego tego samego dnia.
Musieli mnie przeprowadzić przez walącą się przystań i pomóc mi w dostaniu się na statek. Naciągnęli również bukszpryt na reję, póki żagiel nie wyprężył się na wietrze. Niektórzy wahali się, czy należy naciągnąć bukszpryt, lecz ja nalegałem, a Charley zupełnie był o mnie spokojny. Zbyt dobrze znał mnie z dawnych czasów, by nie wiedzieć, że dopóki jeszcze wzrok mi służy, statek jest w dobrych rękach. Z zamglonemi oczami manewrowałem statkiem, nadając mu kierunek i kiwałem ręką ku brzegom na pożegnanie.
Prąd zmienił kierunek, a rozszalały odpływ pędził przeciw dzikiemu wiatrowi, wzburzając piętrzące się bałwany. Powierzchnia zatoki Suisun, pokryta białą pianą, miotała się wściekle. Lecz statek rybacki świetnie nadaje się do żeglowania, a ja znałem wszystkie tajniki żeglugi. Sterowałem więc w prawo i w lewo, mknąc w sam środek wichury. Bredziłem na głos, dając wyraz swej pogardzie dla książek i szkół. Przewalające się wierzchołki fal napełniły dno statku wodą na stopę lub dwie stopy głębokości, lecz ja śmiałem się lekceważąco z wody, pluskającej dokoła mych stóp, i wymyślałem wiatrom i morzu. Obwołałem się władcą życia, pędząc na grzbiecie rozhukanego żywiołu, a obok mnie John Barleycorn. Pomieszała mi się w głowie matematyka z filozofją, deklamowałem jakieś cytaty i wyśpiewywałem wszystkie stare pieśni, których nauczyłem się w owych dniach gdy, porzuciwszy fabrykę konserw, zostałem korsarzem wybrzeża. Śpiewałem: „Czarna Lulu”, „Flying Cloud”, „Treat my daughter kind-i-ly”, „The Boston Burglar”, „Come all you rambling, gambling men”, „I wisht I was a little bird”, „Shenandoah” i „Ranzo boys, ranzo”.
Kilka godzin później przepłynąłem w płonącym zachodzie słońca przez miejsce, gdzie Sacramento łączy swe mętne wody z takiemiż wodami San Joaquin; tu skierowałem statek do koryta New-York Cut-Off, przeciąłem ciche fale jeziora Black Diamond, minąłem San Joaquin, i dopłynąłem do Antiochji. Nieco wytrzeźwiony i djabelnie głodny zarzuciłem kotwicę obok szalupy, wiozącej kartofle. Kształt jej pamiętam skądś. I rzeczywiście spotkałem tam starych znajomych, którzy upiekli mego czarnego węgorza w oliwie. Prócz tego mieliśmy jeszcze wspaniałą pieczeń rybacką, kruchy chleb włoski bez masła. Wszystko przeplatane ćwierćlitrowymi łykami ciężkiego, czerwonego wina.
W moim statku było pełno wody, lecz w przestronnej kabinie szalupy ustąpiono mi suchy tapczan z suchym kocem; leżeliśmy i wspominali wśród dymu fajek minione dni; nad nami wiatr zawodził wyjąc wśród rej, a opuszczone żagle łopotały o maszty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.