Przejdź do zawartości

John Barleycorn/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X

I tak zdobyłem sobie rycerskie ostrogi. Moje stanowisko na wybrzeżu i wśród piratów w krótkim czasie stało się wybornem. Byłem uważany za dobrego kolegę i bynajmniej nie-tchórza. W każdym razie od dnia kiedy doszedłem do mej koncepcji, siedząc na linie w przystani miasta Oakland, nigdy już nie dbałem o pieniądze. Nikt już więcej nie uważał mię za skąpca, a nawet moje lekceważenie pieniędzy było źródłem podziwu i niepokoju dla niektórych dawnych znajomych. Zerwałem tak dokumentnie z moją dawną oszczędnością, że napisałem do matki, aby zwołała chłopców z sąsiedztwa i rozdała im wszystkie moje kolekcje. Nie dbałem nawet o to którzy z chłopców otrzymali i jakie kolekcje. Czułem się mężczyzną i wymiotłem na czysto wszystko co wiązało mnie z dzieciństwem.
Moja sława rosła. Kiedy się rozeszła wzdłuż wybrzeża wieść o tem jakto French Frank chciał mnie zatopić, uderzając na mnie swoim szkunerem, a ja stałem na pokładzie Razzle Dazzle z gotową do strzału dubeltówką w rękach, sterując nogami i trzymając się jednakże linji, i wreszcie zmusiłem go do nagłego zwrotu steru i usunięcia się z drogi, — całe wybrzeże zdecydowało, że coś we mnie siedzi, pomimo mej młodości. I w dalszym ciągu popisywałem się niezwykłemi czynami. Zdarzało się, że przywoziłem na Razzle Dazzle ładunek ostryg większy niż którakolwiek załoga z dwóch marynarzy zdołała przywieźć. Pewnego razu, kiedy byliśmy na łowach daleko w dole zatoki Lower, ja pierwszy powróciłem i zarzuciłem kotwicę jeszcze za dnia przy wyspach Asparagus, a pewnej czwartkowej nocy, kiedy ścigaliśmy się na targ, prowadziłem Razzle Dazzle bez steru i pierwszy z całej floty pirackiej dobiłem do brzegu i zgarnąłem całą śmietankę na piątkowym targu; zdarzyło się również, że dopłynąłem do zatoki Upper na Razzle Dazzle pod trójkątnym żaglem, kiedy Scotty spalił nasz główny maszt (tak, ów Scotty znany z przygody na Idlerze. Po Spiderze następcą jego na pokładzie Razzle Dazzle był Irlandczyk, a potem powrócił Scotty i zajął miejsce Irlandczyka.)
Ale czyny, dokonane przezemnie na wodzie, liczyły się tylko częściowo. Co właściwie dopełniało wszystkiego i zdobyło mi tytuł: „Księcia łowów pirackich” to to, — że byłem dobrym kolegą na wybrzeżu i częstowałem wszystkich, rzucając szczodrze pieniędzmi po męsku. Nigdy dawniej nie śniło mi się, że przyjdzie czas, kiedy wybrzeże Oakland, które niegdyś tak mnie przerażało i zdumiewało, przerażę i oszołomię memi szatańskimi wybrykami.
Życie jednakże stale popychało mię do kieliszka. Szynki są klubami biedaków. Szynki były miejscem naszych zebrań. W szynkach naznaczaliśmy sobie spotkania. W szynkach oblewaliśmy nasze powodzenia i tam opłakiwaliśmy nasze smutki. Robiliśmy znajomości również w szynkach. Czyż mogę zapomnieć kiedykolwiek owe popołudnie, kiedy spotkałem „Starego Drapieżcę,” ojca Nelsona? Miało to miejsce w szynku „Ostatnia Stawka”. Johnny Heinhold zapoznał nas. Ten „Stary Drapieżca”, ojciec Nelsona, był dość godną uwagi osobliwością. Ale był też i czemś więcej. Był właścicielem i kapitanem własnego szkunera, Annie Mine, z pełną załogą, i mogłem jeszcze pewnego dnia wstąpić do niego, jako marynarz. Poza tem był on również postacią romantyczną. Niebieskooki, jasnowłosy Wiking o grubych kościach miał szerokie bary i żelazne muskuły pomimo swego wieku. Opłynął on już wszystkie morza na okrętach różnych narodów, w dawnych latach starej, prymitywnej żeglugi.
Słyszałem o nim wiele różnych dziwnych historyj i uwielbiałem go, nawet nie znając osobiście. Potrzeba było szynku, abyśmy się zetknęli z sobą. Ale i ta nasza znajomość byłaby ograniczyła się jedynie do uścisku rąk i jakiegoś słowa — był to bowiem mrukliwy jegomość — gdyby nie kieliszek. „Wypijemy”, powiedziałem z gotowością po chwili milczenia, którą wystudjowałem jako dobry ton w sztuce pijackiej. Naturalnie przy piwie, za które ja płaciłem, czuł się zobowiązany słuchać mnie i mówić do mnie. A Johnny, jak wytrawny gospodarz, robił stosowne uwagi, które pomagały nam znaleźć mnóstwo tematów do rozmowy. Oczywiście, pijąc moje piwo, kapitan Nelson musiał postawić swoją kolejkę. To spowodowało dłuższą pogawędkę, z której Johnny się wycofał, gdyż musiał usługiwać innym bywalcom.
Im więcej obaj piliśmy piwa, tem bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z sobą. Znalazł on we mnie cennego słuchacza, który przez sztukę czytania książek dużo wiedział o życiu na morzu, jakie on przeżył osobiście. Zwrócił rozmowę na wspomnienia o dawnych latach dzikiej młodości i snuł przędziwo osobliwych dla mnie opowiadań. W trakcie tego zapijaliśmy piwo, częstując się wzajemnie przez całe to błogie, letnie popołudnie. A więc, znowu John Barleycorn umożliwił mi przepędzenie owego popołudnia ze starym wilkiem morskim.
Tymczasem Johny Heinhold dyskretnie przestrzegł mię poprzez bufet, że mam już w czubie i radził mi pić małe piwa. Ale dopóki kapitan Nelson pił wielkie szklanice, dopóty duma moja nie pozwalała mi żądać innych, jak tylko wielkie. Aż stary szyper pierwszy poprosił o małą szklankę, wówczas i ja kazałem sobie podać małą. Uf, kiedy nareszcie doszliśmy do przyjemnego momentu długo-trwającego pożegnania byłem pijaniusieńki. Ale miałem tę satysfakcję, że „Stary Drapieżca” był niemniej pijany odemnie. Moja młodzieńcza skromność zaledwie pozwalała mi wierzyć, że zatwardziały rozbójnik był może bardziej urżnięty odemnie. A później, od Spider’a, Pat’a, Clam’a, Johnny’ego Heinhold i innych nadciągnęły wieści, że „Stary Drapieżca” polubił mnie i jaknajlepiej się o mnie wyrażał jako o dzielnym młodzieńcu. Tembardziej to było ciekawe, że był on znany jako krętacz, dziki szczwany lis, który nigdy nikogo nie lubił. (Jego przydomek „Drapieżca” powstał od chwytu Berserker’a, którym, podczas walki rozbił czerep swemu przeciwnikowi). A że ja zdobyłem sobie jego przyjaźń, było to zasługą John’a Barleycorn.
Przytoczyłem ten incydent jedynie jako przykład niezliczonych przynęt, przysług i pociągających faktów, za pomocą których John Barleycorn zdobywa sobie zwolenników.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.