Joanna (Sand, 1875)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział VII. Kamień pod Ep-nell
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Kamień pod Ep-nell.

Niepodobna opisać zgrozy i trwogi naszych wieśniaków na widok nieszczęścia niszczącego własność. Prawo nierówności dając mu tę nędzną cząstkę własności jego tak trudną do nabycia, tak uciążliwą do przechowania, rozwinęło zarazem w jego duszy nieszczęśliwéj i udręczonéj zbyteczną miłość, rodzaj cześci bałwochwalczéj dla przedmiotu tylu trosk i celu tylu znojów. Chata Tuli niewart była i 500 franków, a Wilhelm wysilał się krzycząc na nich:
— Nie jęczcie, nie płaczcie; ratujcie, co możecie, a co się spali to biorę na siebie stratę wynagrodzić. Szukajcie Joasi, pomóżcie mi odszukać tylko Joasi, żeby głowy nie straciła, żeby sobie co złego nie zrobiła! Daléj, biegnijcie ją szukać.
— Zapewnie się musiała utopić Joasia, — odpowiedziano mu. — Cóż miała robić biédaczka? Wszystko w jednym dniu straciła: i matkę swoją i to co posiadała. Jakżeż tu żyć na świecie?
Niepodobna było Wilhelmowi wbić w głowę tym ludziom, że przynajmniéj jedną stratę jej wynagrodzi. Niektórzy kiwali głową, mówiąc:
— Łatwo gadać, ale jak litość minie to i piéniędzy nikt nie zobaczy.
Większa część ludzi nie znała Wilhelma de Boussac, uważali go za urzędnika rządowego. A w końcu wszyscy się kupili, aby rozwodzić żale:
— Niech kto chce chacinę nazad odbuduje, zawsze to chata się pali. Zawsze to jeno majątek się pali i ginie. Jakżeż to człowiek biédny jest nieszczęśliwy. O Jezu mój Jezu! tegoż nieszczęścia jeszcze trzeba było!
I wszczął się chór jęków i narzekań podobny do chóru więźniów w starożytnych tragedyach, a Wilhelm, zniecierpliwiony temi krzykami, zrzymając się na próżno przeciwko osłabieniu ducha które zwykle u wieśniaka przestrach i niespodziewana zgroza sprowadza, niemógł na żaden sposób do tego doprowadzić, aby ustawić łańcuch ludzi, i tym sposobem korzystać z konewek które przyniesiono i wody która koło domu płynęła.
Wilhelm chciał właśnie wpiąć się na dach do Marsillata, który jakby Herkules pracował przy pomocy piąciu czy sześciu owych silnych wieśniaków, owych chłopaków z dobrém sercem, którzy w tém niejako dumę swoją kładą, aby dobrze czynić, a których najmniejsza podnieta do wszystkiego co dobre zapali; prawdziwe wzory ochotników z czasów Rzeczy-pospolitéj i pieszego żołniérza césarstwa, — ale w téj chwili spostrzegł Joannę zjawiającą się, i już o niéj tylko myślał.
Joanna była nieco zboczyła z drogi, aby ostatnie zaprosiny na pogrzeb zanieść do jednego z swoich krewnych, który mieszkał na drugiéj stronie góry, i nie spostrzegła pożaru dopiéro kiedy wyszła z wąwozu, którym do domu wracała. Zrzuciła z siebie brzemie z zasobami i przybiegła spiesznie wraz z towarzyszem swoim Kadet, synem Leonarda, który równie chleby te co niósł rozsiał między gruzami i kamieniami starego gallickiego grodu. Kadet głośno i z wrzaskiem rozpoczął żale swoje rozwodzić; ale Joanna blada, zadyszana ani słowa nie wyrzekła. Szukała tylko czegoś oczyma między tłumem, i nakoniec kiedy słowo wymówić mogła:
— Moja matka, — zawołała, — gdzie jest moja biédna, kochana matka?
— Dostała pomięszania rozumu, — zmysły straciła — mówiono w koło niéj; — już nawet nie pamięta że jéj matka umarła.
— Gdzieżeście podzieli moją matkę? — zapytała Joanna z największą trwogą. — Jakto? więceście z chaty nie wyratowali biédne ciało chrześciańskie mojéj matki? — to być nie może!.... Moja ciotko! gdzie jest moja ciotka?.... ona by o tém była pamiętała.... Przecież mi raz odpowiedźcie, pokażcie mi moją matkę!
Joanna jednak widząc, że nikt o tém nie pamiętał, i że cała troskliwość ludzi ograniczyła się tylko na uratowanie jéj bydła, które wprawdzie bardzo lubiła, które jednak ani na chwilę w obecnem położeniu myśli jéj nie zajęło, rzuciła się ku drzwiom domu płonącego.
— Zatrzymaj się Joanno! — zawołał Wilhelm chwytając ją w swe ramiona; — dach co tylko nie zapadnie, a izba tak dymem napełniona, żebyś się natychmiast w niéj udusiła.... Nie! nie!.... niepuszczę cię w żaden sposób do domu....
— Puśćcie mnie, puśćcie, mój paniczu chrzestny! — odrzekła Joanna z siłą nadzwyczajną z jego rąk się uwalniając, — niechcę, żeby się ciało mojéj matki miało tak spalić, jak sprzęt jaki.... ja chcę, żeby ją pochowano w ziemi świętéj, i z wszelką uroczystością, jak przystoi na uczciwą chrześciańską duszę!
I rzuciła się z taką siłą nadzwyczajną ku izbie płonącéj swojéj matki, że niepodobna było Wilhelmowi ją wstrzymać.
Chciał właśnie pobiédz za nią, ale spostrzegł, że Joanna dymem duszącym przerażona, w tył się cofnęła i zamiaru swojego wyrzeknąć się zdawała. Ona jednak zbliżywszy się do syna Leonarda rzekła do niego półgłosem:
— Kadet, muszę tam wejść koniecznie, i na mój chrzest ci przysięgam, że wydobędę z tamtąd moją matkę; ale niech nikt za mną nie chodzi, toby wszystko popsuło.
Czy to dla tego, że Joanna użyła przesądu o niéj krążącego w celu przeszkodzenia swoim przyjaciołom narażenia się z nią na niebezpieczeństwo: czy téż może dla tego, że sama wierzyła w opiekę boginek, którą jéj matka wywołała nad nią kiedy jeszcze dzieckiem będąc w kolébce leżała, dość na tém że natychmiast ją zrozumiał i Kadet i dwóch do trzech wieśniaków, którzy blisko nich stali, a których się jej zupełnie przekonać udało o posiadaniu owéj świadomości, którą jéj powszechnie przypisywano. Nagle téż, uwiodłszy baczność swego chrzestnego panicza, rzuciła się w kłęby dymu i znikła pod snopem płomieni, które otaczały i ściany i wiérzch chaty. Wilhelm i teraz chciał za nią się rzucić, aby ją gwałtem wydrzeć pewnéj śmierci..... Ale dwie do trzech par ramion olbrzymich drogę mu zaparło, a Kadet rzekł do niego z uśmiechem, który nigdy z jego twarzy grubéj nie ginął, nawet i w ten czas nie, kiedy łzy w oczach zadawały kłamstwo téj wesołości w jego rysach zakamieniałéj:
— Nie obawiajcie się niczego, łaskawy paniczu; Joasi się nic złego nie stanie. Ma ona to czego jéj trzeba, i zna dobrze słowa do zażegnania złego. Dajcie jej pokój: widzicie sami, żeby to nieszczęście ściągnęło na jéj całe życie, gdyby dała, aby ogień spalił kości jéj matki. Wyjdzie ona z tamtąd cała jak weszła! jakem człowiek! Wnet sami zobaczycie! Nie gniewajcie się wcale o to, że was zatrzymują. To tylko dla waszego dobra: niechcemy was przez to obrazić. Ona by się spaliła, gdybyście za nią pobiegli! Nie trzeba się sprzeciwiać woli boginek!
Wilhelm pienił się ze złości podczas téj przemowy, w czystéj mowie berrichońskiéj do niego powiedzianéj, i wszczął walkę z swoimi zabobonnemi przeciwnikami, z któréj właśnie jako zwyciężca wyjść miał, kiedy w téjże saméj chwili Joasia się zjawiła na progu chaty, przerażającém trzeszczeniem zachwianéj.. Dziewczyna odważna i silna niosła w swych ramionach trupa skostniałego swéj matki, któren się przestraszającéj wielkości być zdawał. Całun śmiertelny okrywał głowę zmarłéj, i zostawiając odkrytą część ciała ubranego według zwyczaju w odzież najlepszą, powiewał bujnemi fałdami, i czerwieniącemi się w odblasku pożaru, aż koło nóg Joanny. Ręka Tuli opadała na twarz córki; zdawało się, jak gdyby ją ostatnią pieszczotą swoją pobłogosławić chciała, a w skutek tego, cała ludność z Toull i okolicy pod przysięgą twierdziła, że widziano jak ciało nieboszczki się nachyliło aby na progu chaty złożyć ostatni pocałunek na czole Joanny. Cudowność tego zdarzenia i ta okoliczność jeszcze bardziéj powiększyła i uderzającą uczyniła, że pokrycie domu, którego belki już od dawna ogień ukryty przepalił, zaledwie ta cnotliwa dziewczyna o trzy kroki od chaty się oddaliła, z okropnym trzaskiem nad izbą, z której Joanna wyszła, się zapadło, i kłęby dymu i popiołu, i wały dymiącéj się strzechy i drzazg płonących daleko w koło siebie rozwiało.
— Niech się zapada! niech się teraz zapada! — wołała Joasia — niéma tam już nic do ratowania!
Ten widok okropny tak zgromadzone kobiéty i dzieci przeraził, że głośne wydając jęki ze zgrozą i przestrachem się rozbiegli. Joanna podwoiła kroku nietracąc przytomności umysłu, i żaden żar ani szczątek palący jéj niedotknął.
Widok całego tego wypadku wielkie wrażenie zrobił na umysł Wilhelma, tak iż długo potém po dziesięciu latach jeszcze, często w snach go dręczył. Joanna wydała się mu w téj chwili, dopełniając tego czynu dziécięcej miłości wzniosłéj, chociaż dzikiéj, piękna i groźna, gdyby druidka. Straciła bowiem z głowy swój strój płócienny, a długi jéj włos jasny w koło niéj opadał; oczy jéj z dymu zaczerwieniałe pałały jakby obłąkaniem pijaństwa, głos jéj nabrał mocy, a mowa, zwyczajnie powolna i łagodna, teraz krótka i dobitna się stała. Przecisnęła się przez tłum niosąc ciągle trupa, którego się nikt dotknąć nie ważył i złożyła go na dolmenie z pod Ep-nell, tym płaskim i długim kamieniu na dwóch innych osadzonym, któren się wydawał, jak most dawno wieczny, od którego się teraz woda w sąsiedztwie płynąc była odwróciła, a brzegi opadły.
— Niech się teraz chata pali! — zawołała Joanna silnie, — niech się zapada! nie troszczcie się o nią moi przyjaciele!
Potém zażądała szklankę wody, — wody dla miłości boga: — ale nim jej wody przynieść zdołano, słabo jéj się zrobiło, jak lud się zwykłe wyraża.
Wilhelm i proboszcz śpiesznie przybiegli i starali się przyprowadzić ją do siebie zanosząc ją o dwa kroki daléj nad brzeg rzéczki, któréj wodą zmyli jéj ręce i twarz spieką płomieni zaognione. W tém pomięszaniu, które panowało, trudno im było znaleść naczynia aby jej w nim pić podać, pomimo że ciotka zaraz jeszcze w początku wyratowała z ognia wszystko naczynie swoje i w ogóle wszystko, co uważała że ma niejaką wartość większą. Joanna piła tedy z zaklęsłości połączonych białych dłoni młodego barona, a odzyskawszy na powrót i oddech i siły swoje, wróciła i uklękła koło druidzkiego ołtarza, który jéj matce służył za łoże śmiertelne. I tam, obrócona plecami do pożaru, któren na ładną jéj głowę jasno-włosą jaskrawy blask swój rzucał, w myślach swoich się zatopiwszy niczém więcéj się nie zajmowała.
— Joaś, — rzekł do niéj tłusty Kadet — wyratowano wszystko bydło twoje. Ani jedna kura się niespaliła.
— Dziękuję ci, mój Kadecie, — odpowiedziała Joanna — to mię bardzo cieszy, bo to bydło moja matka sama wychowała, i nakazywała mi bardzo, abym go jak najlepiéj pielęgnowała.
— Joasiu — rzekł Wilhelm z kolei, — nieutraciłaś nic w tym okropnym wypadku; biorę na siebie całą stratę ci wynagrodzić.
— Do waszéj woli, mój paniczu chrzestny, ale to nie warto! — nie będzie mi bardzo ciężko na życie sobie zarobić; a kiedy już matki mojéj nie ma ze mną w tym domu, to wolę, że się i z domem tym skończyło.
Joanna ani na chwilę nieokazywała najmniejszego zajęcia się korzyścią osobistą. Cała okolica nad nią utyskiwałą, i płakała nad zgliszczami jéj domu, ona tylko jedna była spokojna.
— W tém całém nieszczęściu mam ja tę pociechę, — mówiła — że widzę, jak tyle dobrych ludzi dla mnie tak wiele pracy sobie zadawało, i że moja matka będzie pochowaną na cmętarzu chrześciańskim wraz z biédnym moim ojcem, i mojemi biédnemi braćmi i siostrami, które już tam spoczywają.
Tymczasem udało się Marsillatowi i jego walnym towarzyszoni położyć tamę szerzeniu się ognia. Ale wypadek, którego wcale przewidzieć nie byli w stanie całą ich gorliwość nadaremną uczynił. Mur środkowy między izbą zmarłéj i stajniami, rozpalony i przepalony ogniem pożaru, zaczął się na ich stronę przechylać tak widocznie, że odstąpić musieli od swojéj pracy; a za kilka chwil, mur ten nagi, pozbawiony wszelkich podpor i belek poprzecznych, które przez długie lata w równowadze go utrzymywały, upadł na stajnie, zawalił ich dach, i przetorował drogę nowym strumieniom płomieni ognia, które w krótce i ostatek tego nędznego mieszkania pożarły.
Dopokąd jeszcze Wielka-Gotha miała nadzieję uratować swoje zboże i zasoby, które przechowywała w téj części budynku, do niéj zupełnie jako własność należącéj, miała także i dosyć odwagi i przytomności umysłu; lecz gdy spostrzegła, że jéj zbiór z płomieniem uchodzić zaczął, straciła głowę, i poczęła miotać przekleństwa na boga i ludzi, i rzucić się chciała w ogień, aby wraz z swojem zabytkiem zaginąć. Trzeba było na to siły i gniewu Marsillata, aby ją od tego uchronić. Ludzie przytomni właśnie sobie tego życzyli, aby to uczyniła, sądząc, że jej się ogień nie imie, i że djabeł od zguby wybawi taką czarownicę złośliwą na udręczenie uczciwych i dobrych chrześcianów.
— To sprawiedliwa kara boga, — mówili — że piorun upadł na dobytek takiéj kobiéty. Dopokąd jéj siostra w chacie żyła, karę bóg wstrzymał. A teraz patrzcie jak się to stało! Tula umarła, Joanna wyszła z domu, i naraz chata się pali; wyratowano chudobę Joanny, i znaleźli się do tego jeszcze ludzie z zamku — rodzina Boussac — którzy jej chcą całą szkodę wynagrodzić. Ba! założyłbym się, że jej każą wystawić daleko lepszą chatę jak ta oto była. A w tedy, ta stara czarownica pójdzie prosić chleba, a bóg zostanie pomszczony, i ludzie z parafii uwolnieni od takiego wielkiego nieprzyjaciela.
Joanna, słysząc z daleka wrzask i narzekania swéj ciotki, poprosiła Kadeta aby tymczasem przypilnował ciała jéj matki, a sama poszła pocieszać ciotkę.
— Nie takie to wielkie nieszczęście moja ciotko, — mówiła do niéj — mój chrzestny panicz chce mi całą stratę wynagrodzić, a ja wam wtedy to samo zwrócę wszystko coście utracili.
— Milcz, idź mi z oczu niedołęgo! — zawołała czarownica w rozpaczy. — Niewiedzieć ktoby ci téż w świecie chciał co dobrego wyświadczyć; mogłaś była dotąd dosyć szczęścia do domu twojéj matki sprowadzić, aleś tego nie zrobiła! Nie, nie! Ja cię znam dobrze! Idź sobie precz odemnie! Twój panicz chrzestny tak dobrze ci nic nie da jak i drudzy, bo ty i jemu tak mało będziesz do woli jak i drugim. Ty jesteś dziéwcze niedbałe i bez serca!
— Ale ja wam powiadam ciotko, — odrzekła Joanna, która niepojmowała wcale nikczemnych przymówek swéj ciotki, — że mój chrzestny panicz już mi wiele dobrego wyświadczył! Ah, mój boże! żebym tylko znalazła to co mi dał w Toull, tobym was zaraz pocieszyła!
I Joasia zaczęła szukać i przewracać po kieszeniach za pieniędzmi od Wilhelma, na które dotąd wcale nie pamiętała.
— Więc ci dał co? — zawołała ciotka, — cóż on ci dał? gdzieżeś podziała? o zapewnieś zgubiła! albo wrzuciłaś może do jaskini boginek!....
— Oto, oto jest, macie moja ciotko! — rzekła Joanna znalazłszy pieniądze, starannie obwinięte w papiér i różańcem obwiązane, — weźcie je, jeno żywo, to was trochę może pocieszy z waszéj straty! — A widząc że jéj ciotka się nieco uspokoiła, wróciła do swojéj matki.
— Ta Joasia nie lada musi być głupia! — ozwali się ludzie przytomni, — że tak rozdaje to co ma; i to kobiécie, która ściągnęła piorun na jéj chatę. Żeby to kto z nas był na jéj miejscu, niezostawilibyśmy jej zapewnie nawet téj odzieży co ma na sobie, bo ją zapewnie skraść musiała.
— A dla czegóż ta, która zna tyle tajemnic, niewstrzymała ognia?
— Kto Gotha? Czyż to taka kobiéta może co dobrego komu wyświadczyć? ona wie wiele, ale tylko na to, aby ludziom złość wyrządzić.
— O to wszystko jedno, wszak i Joasia ognia także nie wstrzymała.
— Bo niechciała; samiście przecież widzieli, że niechciała! wiedziała ona dobrze, że to jest sprawiedliwa kara boga; wyniesła z chaty trupa swéj matki, o więcéj jej też nie chodziło; co chciała to zrobiła; przecieżeście sami to widzieli.
Już północ prawie była, kiedy chata cała się zamieniła w kupę dymiących się gruzów. Więcéj jak godzinę na tém strawiono, aby uszykować łańcuch i zagasić ogień w tenczas, kiedy już nie było co ratować. Całe to zatrudnienie w łańcuchu, było dla młodych dziéwcząt i chłopców, którzy tego sposobu ratowania jeszcze nie znali nową zupełnie zabawą, a żarciki i śmiéchy zakończyły tę dramę rozpoczętą wrzaskiem i jękami. Nakoniec i na myśl im przyszło, że z świtaniem czekają na nich prace, które długiego czuwania w noc nie dozwalają; zaczęli przeto się rozchodzić. Wielka-Gotha, sądząc po wspaniałomyślności Joanny, że bydło oddziedziczy, zgromadziła go nagle i znikła tak, że nikt nie wiedział i powiedzieć nie mógł gdzie i którędy. Nie było ani jednego zakątka w tym spalonym domu, gdzieby ciało zmarłéj w bezpieczeństwie i pod osłoną było można złożyć. Wreszcie Joanna się uparła na tém aby go zostawiono na kamieniu druidzkim, gdzie, jak twierdziła, dobrze mu było; i nie chciała się od niego oddalić, pomimo wszelkie nalegania jéj przyjacioł, aby na chwilę przynajmniéj poszła odpocząć. Proboszcz, Wilhelm, Marsillat i Kadet, nie mogąc zwalczyć jéj zamiaru postanowili czuwać z nią razem i jéj nieopuścić, dopokąd nie będzie w usposobieniu myślenia o sobie saméj i przyjęcia ich pomocy i rady.
Noc się wypogodziła i spokojną stała; księżyc jaśniał na niebie, a jego promień bladawy, oświécając ściany murów zburzonéj chaty, w wielkiéj był sprzeczności z czerwonawym blaskiem płomieni dobywających się z ogniska jeszcze źle przygaszonego. Noc była chłodna; Marsillat, który się mocno był spocił przy pracy swojéj na dachu, dzwonił zębami i drzał z zimna przy zgliszczach chaty wodą zalanych, i toporem swoim je roztrącał, aby gdzie wyszukać choćby iskierkę tego ognia, którego miał poprzód za nadto — jak się wyraził — a którego teraz niémoże miéć zadość. Kadet zmęczony, ulegając niezbędnéj konieczności przyzwyczajenia do snu, oparł się plecami o kawał ciepłego jeszcze muru, i zasnął głęboko. Proboszcz rozpoczął swoje modły obok Joanny, kamieniem tylko tym na którym zwłoki zmarłéj leżały, od niéj odłączony. Pastérka z Ep-nell na nowo wpadła w ową nieruchomość głębokiego zadumania, w któréj ją Wilhelm zastał, widząc ją po raz piérwszy dziś rano. Kiedy godzina piérwsza poranku nachyliła gwiazdę znamiona wołu nad dzwonnicę kościoła w Toull, proboszcz przy modlitwie swojéj zadrzémał, a Marsillat zasnął niemniéj prawie mocno i głęboko jak Kadet. Wilhelm, którego wyobraźnia młodsza od wszystkich więcéj téż jak wszystkich innych wzburzoną została wzruszeniami nieprzewidzianemi tego dnia, sam jeden zupełnie czuwał, i wolnym krokiem przechadzał się niby straż czujna w niejakiéj odległości od dziewicy z pod Ep-nell. Od czasu do czasu się zatrzymywał i spoglądał na nią z wielkim wzruszeniem. Może i ona zasnęła w postawie modlącéj się?.... — Jéj płaszczyk szary, którego kaptur na znak żałoby na głowę swoją zasunięty miała, nadawał jej przy świetle księżyca pozór widma. Proboszcz całkiem czarno ubrany, i nieboszczka w swoim białym całunie, tworzyli wraz z nią obraz ponury i smutkiem przenikający. Od czasu do czasu, ogień stłumiony kupami gruzów przedstawiał w nieskończoném zmniejszeniu widok wulkanicznych wybuchów. Wyrywał się bowiem z pod nich z lekkim łoskotem, rzucał daleko okopciałą słomą, która go pokrywała, i wznosił się wysoko w rzutach płomieni aby za chwil kilka na nowo zagasnąć. Te płochliwe blaski wszystkim przedmiotom jakby ruch nadawały. Zdawało się że zmarła na kamieniu się rusza, a Joasia wszelkim jéj ruchom się podaje, jak gdyby ją ukołysać chciała w tym śnie jéj ostatnim. W dali odzywały się głuche rżenia kilku klaczy na paszy i szczekanie psów po folwarkach. Żaba zielona mokrzysk skrzeczała głosem swoim jednostajnym; a co śród tych głosów, nietroskających się o cierpienia, i wzruszenia ludzkie, najdziwniejszego było, to śpiéw świerszczy w kominie, tych nigdy spaleniu nie ulegających gości domowego ogniska, które uradowane ciepłem kamieni, biegały po zwaliskach swojego schronienia zwołując i odpowiadając sobie głośno śród nocy milczącéj i donośnéj.
Nagle Joanna lekko się podniosła i udała się naprzeciw Wilhelma, który się do niéj zbliżał.
— Mój chrzestny paniczu, — rzekła do niego, — trzeba księdza proboszcza do domu wyprawić. Wiém z pewnością że mu zimno, i że go wilgoć przejmuje, chociaż mu już kilka razy mówiłam, ażeby poszedł do siebie. Gdyby się choroby nabawił, to by wielkie nieszczęście było dla naszego ludu. Jest to bardzo uczciwy człowiek. I wy, paniczu chrzestny, i wy gotowi z tego zachorować. Trzeba, żebyście poszli z księdzem proboszczem.
— Chcesz zatém zostać, — odrzekł Wilhelm, — pod opieką pana Marsillat, Joasiu?
— Czy i pan Marsillat tu jest? Niewiedziałam wcale o tém paniczu chrzestny.
— A teraz, kiedy wiész o tém, czy żądasz, abym się oddalił?
— Trzeba będzie i jego wziąć z sobą, łaskawy paniczu chrzestny! Byle tylko Kadet przy mnie pozostał, aby odpędzać źwiérzęta niedobre od tego biédnego ciała, więcéj pomocy mi niepotrzeba.
— Ależ twój przyjaciel Kadet śpi, jakby u siebie w domu na łóżku, moja Joasiu; aż dotąd nawet słychać jego chrapanie.
— Już ja go potrafię obudzić, jak tego potrzeba będzie, mój chrzestny paniczu.
— Żądasz więc koniecznie abym odszedł.
— O nie, chrzestny paniczu. Jabym tylko chciała żebyście poszli spać i gdziekolwiek się schronili.
— A gdybym téż wolał tu zostać Joasiu? gdyby mi było przyjemniéj być tu przy tobie, i przy tém biédnem ciele, nad którém czuwać i moim jest obowiązkiem?
— A to zostańcie paniczu! — rzekła Joanna, — niewiém nawet, co wam powiedzieć, aby wam za to wszystko podziękować.
Proboszcz w istocie drzémał. W początkach swojego czuwania był nieco wzruszony obecnością téj Joanny, któréj twarz dziewicza często w jego snach i myślach mu się pojawiała. Ale ksiądz Alain, istota łagodna i pobożna, nieposiadał tego ukształcenia ognistego, wrzącego, w którém burzący się popęd przyrodni i nadzieja miłości z przeciwieństwami walczącéj wyradza namiętność, szaleństwo i zbrodnię. W nim była przyroda uczonego, chociaż wcale uczonym nie był; brakowało mu do tego środków, a czynności księdza i plebana wiejskiego sumiennego i litościwego nie dozwalały mu ani tyle czasu, ani tyle pieniędzy mu nie donosiły aby się mógł był w czém kolwiek wykształcić dokładnie. Lecz on posiadał ową dobrotliwość, ową spokojność duszy, owe rozkosze dziécięce i niewinne, owę skłonność do łatwego zapomnienia siebie-samego, i ową niewinność obyczajów, które są własnością człowieka szczérze i otwarcie umiejętność miłującego. Joanna była dla niego istotą bardzo drogą, i w tém uczuciu szedł tylko za przyrodnim popędem swojego zdrowego rozsądku i swoich skłonności; bo ta dziewczyna bez oświaty wszelkiéj i obłudy prawdziwie była tém, co on w mowie swojéj tajemniczéj nazywał: źwierciadłem czystości, różą bez plamy. A potém, Joanna była to piękność wzorowa; poczciwy Alain niémiał dopiéro lat trzydzieści; a posiadał i oczy, i smak, i tkliwość; nie dziw więc, że za zbliżeniem się do niéj dziwne wzruszenia go przejmowały. Szczególnie od czasu, kiedy Marsillat zaczął koło pastuszki krążyć, proboszcz czuł w sobie pewną obawę i oburzenie, co bardzo było podobne do zazdrości. Oto jest przyczyna, dla czego tak usilnie sobie życzył, aby ją usunąć grożącemu jej niebezpieczeństwu, wysyłając ją do Boussac; kochał ją bowiem za nadto, aby niemiał przenieść zbawienia jéj nad swoje własne szczęście; a przeciwnie, siebie-samego nie kochał tak bardzo, aby miał przenieść roskosz widzenia jéj ciągłego nad boleść widzenia ją upodloną i shańbioną.
Przebudzony nagle ręką Joanny, która się poufale na jego ramieniu ułożyła, zadrżał, ale natychmiast się uspokoił, i znaglony jéj prośbami, zmartwiony, że ją ma opuścić, nie wiedząc jednak jak się jej oprzeć, z szlachetną ufnością przystał nakoniec na zostawienie jéj pod opieką Wilhelma, którego za młodzieńca świętego uważał. Wilhelm przyprowadził mu jego klacz, która się nie daleko pasła, a poczciwy proboszcz, wsadzając nogę w strzemię rzekł do niego po cichutku, na kilka zawodów:
— Pamiętaj tylko panie baronie, i nie zrób tak jak ja i nie zaśnij!
Potém kłusem małym odjechał, a odgłos podków Siwki po bruku gallickiéj drogi ginął w oddaleniu nie będąc w stanie przebudzić Kadeta z jego snu letargicznego. Marsillat zaś już od chwil kilku nie spał, i leżąc w taki sposób, że mógł oczami śledzić to wszystko, co się koło zwalisk chaty działo, postanowił zbadać zachowanie i wzięcie się w téj okoliczności swojego młodego spółzalotnika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.