Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Na drugi dzień rano ciekaw był doktor wielce otrzymać od jasnowidzącej wiadomość o wzmiankowanych skarbach: pospieszył zapukać do drzwi Blanki, polecić jej ubrać się i przyjść do salonu. Gdy ją tam ujrzał, przeraził się jej bladością, lecz milczał z obawy rozgniewania Rodilla. Gdy jej krzesło przysunął, zapytała go: — Czy pan chce mię uśpić? — Zamiast odpowiedzi począł ją Horner magnetyzować i wkrótce zamknęły się jej powieki, głowa opadła w tył a doktor połączył ją z Rodillem.
— Rozkazuję pani — mówił on — udać się w to miejsce, gdzie są myśli tego człowieka, który trzyma twoją rękę.
— Jestem tam, niedaleko stąd, nad morzem, którego bałwany biją o brzegi, jest to w Bretanii.
— Popatrz pani w koło siebie i powiedz co widzisz.
— W środku szerokiej doliny jest wzgórze, u którego stóp właśnie stoję: w prawo morze, w lewo lasy w półkolu, a tu i tam dziwnie ukształtowane pagórki, wszystko ponure i samotne. Tuż opodal mnie stoi dom z zamkniętą bramą i okiennicami.
Rodille uśmiechnął się radośnie i pomyślał, — całkiem słusznie jest to gniazdo starego Hugenoty.
— Cóż pani widzisz wchodząc na wzgórze?
— Zniszczenie, ruiny, zawalone sklepienia, rozwaloną wieżę, mchem porosłe słupy i wschody.
— Nikogo żyjącego?
— Pasterza siedzącego na kamieniu i strzeżącego owce.
— Są tam podziemne sklepienia? Blanka milczała, pytanie musiano powtórzyć. Jasnowidząca trudziła się czemś, krew jej uderzyła w twarz i było widać na niej znużenie, gdy wzruszonym rzekła głosem:
— Ach co za przeszkody! Mur, jeszcze jeden... znów jeden i tak ciągle dalej.
— Mury niezniszczone?
— Nie.
— Nikt przez nie nie przeszedł od czasu jak je pierwotny właściciel opuścił?
— Nikt jeszcze.
— Dobrze. Cóż dalej?
— Nie mogę, zdaje mi się, że umrę ze znużenia.
Horner prowadził swe dzieło dalej i rzekł:
— Dalej, ja rozkazuję.
Nagle wydała Blanka okrzyk konwulsyjny, żaden z obecnych nie odważył się odetchnąć nawet; wreszcie rzekła jasnowidząca:
— Widzę wiele złota zakopanego od dawna; gdybym mogła brodzić w złocie, dostałoby mi do kolan.
— Nie widzisz pani żadnych drogich kamieni? zapytał Horner, którego głos drżał ze skąpstwa i chciwości.
— Jest także skrzynia pełna rubinów, szmaragdów i dyamentów.
— Wiesz pan dosyć? zapytał Horner.
— Obudź ją pan, dziś jeszcze jedziemy tam extrapocztą.
— Nie obawiasz się pan zwrócenia na siebie uwagi?
— Cóż to szkodzi? Jedziemy jako bogaci ludzie dla przyjemności. Bądź pan w przeciągu trzech godzin gotów, przyniosę dla Blanki podróżne suknie.
Rodille poszedł na ulicę muzealną. My jednakowoż udajmy się do poddasza Pawła.
Od miesiąca przebiegał on Paryż co dnia. To wieczne bieganie, troska, niedostatek i rozczarowanie dały mu wreszcie pozór człowieka, który uciekł z domu waryatów. Oddawna już postanowił rzucić się do Sekwany i oczekiwał tylko nocy, aby swój zamiar uskutecznić. Gdy się zciemniało zeszedł po wschodach i chciał odejść, gdy żona portyera go zawołała:
— Aj panie Mercier, wyjdźże pan na chwilę. Przed półgodziną oddano tu list do pana, kosztuje trzy sous.
— Oddaj go pani napowrót, ja nie mam pieniędzy.
— Weź go pan i zapłać mi innemi drobnostkami. Znamy się przecież.
Paweł chciał odpowiedzieć, że nie może zwrócić długu, lecz dobra kobieta nie dała mu na to czasu, otworzyła kopertę i podała mu list:
— Ach, co się pan wzbrania! Widzisz pan, już za późno, czytajże.
Mercier zbliżył list do lampy, lecz zaledwie tylko przeczytał kilka wierszy, gdy mocno wzruszonym głosem zawołał:
— Niech panią Bóg błogosławi! Zawdzięczam pani życie!
I wybiegł z domu jakby szalony.
List brzmią!:

„Kochany Pawle, piszę do pana szybko i w skrytości. Czy ten list dojdzie do pana? oby to Bóg dał!... Horner i Rodille wywożą mię z Paryża, słyszałam że mówili słowo Bretania... Ci ludzie napełniają mię obawą... czuję, że jestem każdej chwili zagrożoną. Jedz pan za mną Pawle, na naszą miłość, broń mię, ratuj mię!
Blanka.“

List ten wyjaśni czytelnikom najlepiej nagłą radość Pawła.
Blanka nie była dla niego zgubioną! Od czasu gdy ona była w mocy magnetyzera i Rodilla, był on mocno przekonanym, że go odszuka i odzyska, chociażby miał iść za nią aż na koniec świata.
Rozumie się samo przez się, że w tak gwałtownym stanie nie zwracał Paweł żadnej uwagi na otoczenia. Uderzał o przechodniów nie troszcząc się o ich gniew i oburzenie; każdej chwili był narażony na to, że zostanie wozem przejechanym. Nagle przechodząc przez ulice, z którą druga pod kątem prostym się krzyżowała, usłyszał tentent szybko jadących koni i głośne wołanie: „Baczność!“ i zarazem ujrzał pędzący ku niemu powóz.
Chciał stanąć, lecz raz już czynna siła poruszania popchnęła go naprzód. Silny krzyk, potem nacisk niepokonanej siły, która mu przez głowę szybko jak strzała przeleciała tak, że stracił wzrok i słuch. Pierś zaprzęgniętego do kabryoletu angielskiego bieguna powaliła młodzieńca nieprzytomnego na ziemię.
Po piętnastu lub dwudziestu minutach obudził się w aptece; czoło miał obwiązane wilgotnym bandażem a lekarz przytykał mu do nosa silne aroma. Lekarz i elegancki młody mężczyzna przypatrywali mu się z najżywszem zajęciem.
Ostatni mimowolny sprawca nieszczęścia, którego jedyną, i prawdziwą przyczyną była nieprzezorność Pawła Mercier, był właścicielem kabryoletu.
Kilkanaście minut wystarczyło, aby lekarz nabył przekonania, że młodzieniec nie doznał przy upadku żadnego silnego skaleczenia i rzekł:
— Ach mój młody przyjacielu, możesz mówić o szczęściu: każdy inny na pańskiem miejscu byłby sobie ręce i nogi połamał. Lecz pan możesz iść dalej na przechadzkę.
— Mój panie — rzekł do Pawła młody elegancko ubrany mężczyzna — byłbym niespokojny, gdyby pana spotkało jakie nieszczęście, a jeszcze do tego przezemnie sprowadzone, chociaż nie mogę sobie zrobić zarzutu nieuwagi. Oto moja karta, proszę mię odwidzić, jeżeli będę mógł panu w czem usłużyć, będzie mi przyjemnie, gdy będę mógł być panu pomocnym.
Obłocone i wytarte suknie Pawła zdradzały ubóstwo. Młody bogaty mężczyzna dodał cicho i z obawą, aby nie obrazić uczucia młodzieńca:
— Ten nieszczęsny wypadek podarł panu suknie, słuszna więc abyś mi pozwolił, wymienić je na inne.
Nie czekając odpowiedzi Pawła włożył mu wraz z kartą sakiewkę, opuścił aptekę i odjechał.
Zarumieniony że wstydu oddalił się Paweł, lecz odszedłszy sto kroków stanął przed oświeconemi oknami magazynu i wyjął z kieszeni otrzymaną kartę i sakiewkę. Na karcie było wypisane arystokratyczne imię, sakiewka zawierała sześć sztuk złota.
W obecnych okolicznościach było to majątkiem dla Pawła, który nie miał ani jednego sous i był literalnie bliskim śmierci głodowej. Prawdziwie boskiem zrządzeniem przyszła mu ta nieoczekiwana, niespodziana pomoc. Pojął to młodzieniec i modlitwą, z głębi serca dziękował za nią Bogu i łączył podziękowanie swemu szlachetnemu dobroczyńcy.
Noc się już zbliżała, gdy przyszedł na ulicę Amandiers-Popincourt. Nie chodziło mu już o to, by się tajemniczo przeskoczeniem muru dostać do zamkniętej przestrzeni. Postanowił stanąć przed Hornerem i prosić o swą narzeczoną Blankę, a w razie odmowy grozić mu pośrednictwem komisarza policyi.
Zadzwonił i rzekł do służącej, która wyszła:
— Chcę mówić z panem Hornerem.
— Nie znam go.
— Chciałem powiedzieć z panem Leroux — odpowiedział Paweł, domyślając się, że prawdziwe nazwisko Hornera było służącej nieznanem.
— Ach! pan Leroux... A, jeżeli pan chciałeś się z nim widzieć, to już za późno.
— Odjechał! — zawołał Paweł.
— Tak, jak pan mówisz... niedawno, o trzeciej godzinie z swoim przyjacielem i małą panną w pięknym powozie!... a gdybyś pan widział pocztyliona i konie!... cała dzielnica była w oknach. Jeżeli chcesz pan jechać za nimi, to radzę panu pośpiech.
Paweł opuścił głowę, służąca patrzyła na niego ciekawie.
— A, teraz pana poznaję: byłeś pan już tutaj?
— Tak jest.
— Byłbyś pan przypadkiem tym młodym człowiekiem?
— Jakim?
— Wiem, co chce powiedzieć.
— Być może, lecz ja nie wiem.
— Jednem słowem, jak się pan nazywa?
— Paweł Mercier.
— Aha! Byłam pewną, tego... przecież nosiłam list na pocztę... być może, żem źle zrobiła, lecz biedna mała panna prosiła tak długo, że nie miałam siły odmówić. Pan jesteś pewnie jej kochankiem, a kochankowie mię zajmują.
— Takie więc przeznaczenie — szeptał do siebie Paweł — że gdzie się dziś zwrócę, tam znachodzę współczucie i dzielne serca! Czyż nieszczęście znużyło się wreszcie prześladując mnie ciągle?
Opuszczając szybko ulicę Amandiers, zjadł dobry objad, który mu po kilkunastudniowym głodzie szczególnie smakował i udał się na pocztę, aby tam powziąć wiadomości. Łatwo się dowiedział, że o drugiej godzinie zamówiono konie. Od pocztyliona dowiedział się, że on po krótkim zatrzymaniu się na ulicy Amandiers jeździł dorożką do stacyi w Sevres, i wiózł dwóch mężczyzn i młodą pannę, a jego kolega powiózł ich dalej do Versailles. A więc w drodze do Bretanii.
Jakież więc powody mogły tam magnetyzera i Rodilla ściągnąć? Dlaczegóż brali ze sobą Blankę? Napróżno stawiał sobie Paweł te pytania, nie mógł na nie odpowiedzieć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.