Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Gość przemówił:
— Wszedłszy tu, sądziłem, że mam do czynienia tylko z jedną osobą.
— Jest nas dwóch mój panie — odpowiedział Laridon — bo rozległym naszym interesom jeden tylko, pomimo zdolności, w żaden sposób nie mógłby dać rady. Musieliśmy nasze interesa podzielić. Każdy z nas ma swój dział, który załatwia. Jeźli atoli pan życzy sobie mówić tylko z jednym, to prosimy powiedzieć, co go do nas sprowadza, a wtenczas dotyczący sam jeden będzie z panem konferował.
— Rozumiem — odpowiedział nieznajomy.
— Jeźli się rozchodzi o małżeństwo, proces, pożyczkę lub spadek, to prosimy to objawić. Mów pan i bądź pewny, że nikt na świecie lepiej od nas panu nie usłuży.
— Rozchodzi się o małżeństwo.
— Bardzo dobrze — rzekł dawniejszy tandeciarz — to należy do mego pana kolegi. Możemy panu przedstawić dziedziczki znacznych majątków, panny milionowe.
— Dziedziczka już jest, przerwał nieznajomy — i małżeństwo już zawarte.
Laridon powstał z najgłupszym wyrazem na świecie i rzekł chłodno:
— Ależ mój panie! Jeżeli dziedziczka już jest i małżeństwo zostało zawarte, to ciekaw jestem bardzo, co my w takim razie możemy.
— Powiem to temu panu, do którego to należy — odpowiedział nieznajomy — a ponieważ tu chodzi o rzecz bardzo ważną, życzyłbym więc sobie pomówić z nim sam na sam, ale nie w tym pokoju, gdzie pół tuzina młodych ludzi słyszeć nas może.
Na te słowa powstał Rodille i rzekł:
— Będę miał zaszczyt zaprowadzić pana do osobnego gabinetu, który wyłącznie dla spraw małżeńskich urządziliśmy. Tam będziemy sami i ręczę za to, że nas nikt słyszeć nie będzie.
Gdy Rodille tak mówił, Laridon stał jak wryty, bo nie poznawał głosu swego kolegi. Laridon pomyślał sobie:
— Co on u dyabła mieć może? Ukrył twarz i zmienił głos do niepoznania. To jasne, lecz nie wiem, w jakim celu to robi.
Łatwo było można tak zapytać, lecz nie było łatwo odpowiedzieć. Podczas gdy Laridon daremnie przemyśliwał nad rozwiązaniem zagadki, Rodille otworzył drzwi i wprowadził gościa do innego gabinetu. Człowiek z kabryoletu rzucił się na fotel, a potem począł oglądać firanki i obrazy na ścianach. Po chwili przemówił:
— Nie źle, wcale nie źle. Bardzo pięknie. Myślałby kto, że się tu znajduję w budoarze jakiej kobiety a nie w biórze agenta do rozmaitych interesów. Jestem zdumiony.
— Ten gabinet ma całkiem odrębne znaczenie. Tu się zdybują ci, którzy w przyszłości mają się stać małżonkami. Dla tego ten gabinet jest tak urządzony. Ale raczy pan darować, mój czas jest policzony. Pozwól mi pan przeto, abym go zapytał, co go do mnie sprowadza.
— Ja także niczego innego sobie nie życzę, lecz zachodzą takie okoliczności, które prostą, krótką drogę poniekąd utrudniają.
— A to dla czego?
— Dla rozmaitych powodów. Zresztą przyszedłem tu i znalazłem wszystko tak, jak mi powiedziano o panu.
— A! mówiono o mnie!
— Tak, lecz nie osobiście o panu, ale o dyrektorze kancelaryi do rozmaitych interesów, na ulicy muzealnej znajdującej się.
— Czy nie raczy pan objawić, gdzie to o tej skromnej kancelaryi i jej dyrektorze mówiono?
— Prawdziwie, że tego już sobie nie przypominam. Zapewne stało się to w towarzystwie, w gronie dobrych przyjaciół.
— Może pan będzie łaskaw powiedzieć, co mówiono?
— Na honor, mówiono tylko jak najlepsze rzeczy. Mówiono, że pan jesteś człowiek zdolny, energiczny, a oprócz tego...
Gdy nieznajomy utknął w tem miejscu, zapytał Rodille:
— Cóż oprócz tego?
— Mówiono, że pan umie milczeć i wolny jesteś od przesądów, mówił dalej nieznajomy — cóż, czy miano słuszność?
— Tak, mniej więcej. Umiem milczeć jak grób, a co się tyczy przesądów, to zależy od...
— Od czego?
— Od rozmaitych rzeczy.
— Na przykład?
— Na przykład od osoby, z którą mam do czynienia, od rzeczy, o którą idzie, od niebezpieczeństwa, na jakie mogę się narazić, a wreszcie od korzyści, jaka mnie czeka.
— To znaczy krótko mówiąc, że pańskie sumienie umilka, skoro interes milczenie nakaże.
— Robię z przyjemnością uwagę, że pan mnie doskonale zrozumiałeś.
— Ja także widzę z przyjemnością, kogo mam przed sobą. Tak nasz interes rychło się załatwi, bo jestem bogaty, wspaniałomyślny i potrzebuję pana.
— Doskonale! Mam nadzieję, że w przyszłości nie nastąpi nic takiego, coby mogło spowodować utratę pańskiego zaufania.
— Nic zupełnie! Zaufam panu ze wszystkiem i zawsze.
— A ja z mojej strony okażę się godnym tego.
Nieznajomy dobył z kieszeni pugilares w rosyjski jucht oprawny, otworzył go i wyjął karty wizytowe i rozmaite papiery.
— Oto jest mój adres.
Rodille przeczytał na karcie: Vicomte Hektor z Coursolles — a nieco niżej: Ulica Koliseum numer dwadzieścia.
Rodille czytał uważnie, i gdyby nie miał daszka na oczach, możnaby było ujrzeć ciekawy uśmiech, który na jego twarzy zaigrał.
— Panie Vicomte! oczekuję z niecierpliwością tego, co mi masz powiedzieć.
Vicomte Coursolles zabrał głos i przystąpił, wprost do rzeczy mówiąc:
— Podróżowałem wiele, bo podróże kształcą młodzież. Dopiero od kilku miesięcy jestem w Paryżu. Już mi się sprzykrzyło kawalerskie życie i postanowiłem się ożenić, gdy atoli obok osobistych zalet posiadani pięć kroć sto tysięcy płynnego majątku, bądź w papierach, bądź w kosztownościach familijnych, więc postanowiłem wybrać damę, któraby przynajmniej tyle posiadała co ja.
— Bardzo mądre postanowienie, które tylko pochwalić mogę.
— Oglądnąłem się i znalazłem, czego szukałem. Dobra gwiazda wprowadziła mnie w styczność z małą panienką, mającą lat dwadzieścia sześć, córka handlarza zbożem, który przed rokiem umarł. Matka jej już dawno nie żyje. Ta kochania godna istota posiada milion majątku.
— To ostatnie lepsze niż wszystko, panie Vicomte.
— I ja tak sądzę. Konkurowałem do niej i pozyskałem ją mojemi zalety. Otóż panienka, która od urodzenia nie inaczej jak tylko Angeliką Grichard nazywała się, chce koniecznie tytułu i dałaby kosza każdemu, ktoby nie był przynajmniej baronem.
— Wielkie szczęście, że pan jesteś Vicomte, bo inaczej nicby nie było z projektowanego małżeństwa! rzekł Rodille z najpoważniejszą miną na świecie.
— Tak, zapewne. To wielkie szczęście dla mnie, i cieszę się niem niewymownie.
Nagle nieznajomy zmienił głos i podał Rodillemu papiery, które wraz z kartami wizytowemi dobył z pugilaresa, mówiąc dalej:
— Niech to pan przeglądnie, proszę pana.
Rodille wziął papiery i czytał uważnie.
— Cóż wiec? zapytał nieznajomy.
— To panie Vicomte są niestemplowane i nielegalizowane odpisy pańskiej metryki i świadectwa zgonu pańskiego ojca i matki, którzy przed dwudziestoma kilkoma laty na zamku Coursolles w Pikardyi pomarli.
— Te papiery są w porządku, nieprawdaż?
— Bez wątpienia. Rozchodzi się tu o trzy dokumenty, każdy po czterdzieści sous, więc razem sześć franków. Jeźli pan dzisiaj do Pikardyi napisze, to za sześć dni wszystko będzie jak należy, a jeźli pan sobie życzy, panie Vicomte, abym ja pana wyręczył, to jestem gotów do napisania tamże w tej chwili.
Coursolles spojrzał na Rodillego bystro, lecz to nie miało żadnego skutku, bo oczy dyrektora były daszkiem zasłonięte. W końcu przemówił nieznajomy:
— Uprzedzasz pan moje żądania. Jeźli mi pan za dni parę zwróci te papiery podpisane, zalegalizowane i pieczęciami opatrzone, to dam panu za jego fatygę dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków, powtórzył Rodille.
— Gotówką wyliczę je panu. Widzisz pan że lubię sumy okrągłe. Czy zgoda?
— Zachodzą jeszcze niejakie drobnostki, panie Vicomte.
— Czy upatrujesz pan jakie trudności?
— Jest jedna i wcale nie mała.
— Jakaż to trudność?
— Pańska ofiara jest nędzna. Pańskie małżeństwo przyniesie panu milion, a ofiarujesz mi tylko dwadzieścia tysięcy. Gdy bezemnie tego małżeństwa zawrzeć nie możesz, więc pomyśl panie Vicomte, że podobne wynagrodzenie tylko śmiechu warte.
— Myślałem przecież...
— Źle pan myślałeś, przerwał mu Rodille sucho.
— Więc postaw pan sam cenę, lecz nie nadto wygórowaną, bo w takim razie musiałbym się udać do kogo innego. Łatwo można znaleść w Paryżu ludzi dobrej woli i uzdolnionych.
— Jak się panu podoba.
— Więc mów pan a zobaczę.
— Dasz mi pan pięć procent od spodziewanego posagu.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! krzyknął Coursolles.
— Nie mniej, nie więcej.
— Pan jesteś szalony.
— Możesz pan przyjąć albo nie. Tymczasem muszę pana poprosić, abyś się rychło decydował, bo nagła sprawa powołuje mnie do odległej części miasta i muszę pana pożegnać.
Rodille powstał. Nieznajomy myślał jeszcze chwilę, a potem rzekł:
— Pan mi przykładasz pistolet do piersi, lecz potrzebuję pana, a zatem niech będzie.
— Tak, to mi się podoba.
— Czy chce pan zadatku?
— Wcale niepotrzebny. Ufam panu najzupełniej, a zresztą, gdybym panu nie dowierzał i był zdania, że mnie oszukasz, tobyś sam tego żałował. Jeszcze nikt nie uszedł bezkarnie, kto mnie oszukał.
— Kiedyż otrzymam papiery?
— Za cztery dni.
— Czy tu, czy u mnie w domu?
— Zastosuję się do jego własnej woli w tym względzie.
— Więc niech to będzie u mnie. Dziś jest poniedziałek. Zatem oczekuję pana w niedzielę wieczór.
— Dobrze! Będę u pana wieczorem w niedzielę.
— Czekam pana.
— Gdy dziesiąta uderzy, zadzwonię.
— A wtenczas papiery już będą, w porządku.
— Co do tego, może pan Vicomte być zupełnie spokojny. Najsurowszy badacz nie będzie ich podejrzywał. A potem, nie kupuje pan przecie kota w worku. Nie zapłacisz pan pierwej, dopóki papierów nie oglądniesz.
Na tem skończyła się pogadanka. Rodille otworzył drzwi i przemówił:
— Nie potrzeba panie Vicomte, abyś się trudził przez kancelaryę. Tędy jest drugi wychód. Racz pan za mną postąpić.
Rzekłszy to, Rodille wyprowadził gościa z gabinetu, a potem pożegnał niskim ukłonem mówiąc:
— Do widzenia w niedzielę wieczór, panie Vicomte.
Zaledwie wszedł do gabinetu, zrzucił czarny frak, przywdział surdut brunatnej barwy i zamienił daszek na czapkę. Tak przebrany pospieszył wschodami na dół jak strzała i zdążył na ulicę w chwili, kiedy Coursolles siedząc w kabryolecie, odebrał lejce z rąk grooma. Koń pokłusował raźno, a Rodille biegł z tyłu. Po kilku minutach Rodille ustał w biegu, tak bardzo był zadyszany. Na szczęście spostrzegł fiakra. Wskoczył do wozu i krzyknął na woźnice:
— Czy widzisz ten kabryolet jadący przed nami? Dziesięć franków, jeźli w ślad za nim pojedziesz.
— To się da zrobić obywatelu.
Koń batem ściągnięty pospieszył, co mu sił stało. Kabryołet podążył na Champs Elisée, wjechał potem w ulicę Koliseum i zatrzymał się przed niewielkim hotelem, którego brama numerem dwadzieścia była oznaczona. Bilet Vicomtego podawał należyty adres i to było właśnie, co Rodille chciał wiedzieć.
— Czy mam zaczekać obywatelu? zapytał woźnica.
— Nie potrzeba.
— Czy mnie pan jeszcze potrzebuje?
— Nie. Oto są dziesięć franków.
— Stokrotne dzięki obywatelu. Za takie pieniądze pogoniłbym za samym dyabłem. Wio kary!
Naprzeciwko hotelu znajdywała się winiarnia, gdzie woźnicy i parobcy znakomitych domów objadować zwykli. Rodille wszedł, usiadł tuż przy oknie i kazał sobie jedynemu słudze, jaki tu był, podać kawy i rumu.
— Nie lubię sam pić — rzekł tonem żartobliwym — czy nie miałbyś ochoty napić się ze mną?
— Czy na pański rachunek?
— Rozumie się.
Chłopak nie dał sobie tego dwa razy powiedzieć, lecz siadł obok Rodillego, który też zaraz rozpoczął gawędkę i dowiedział się, że Vicomte Coursolles już od sześciu miesięcy pod numerem dwudziestym zamieszkał, że ma być bardzo bogaty, lecz mało towarzystwa przyjmuje, że wreszcie służba jego składa się z kucharki, kamerdynera i grooma.
— To ma być bardzo dobry pan, jak powiada Lorrain, kamerdyner, który do mnie przychodzi, gdy pana w domu nie ma, poczem gramy w karty lub domino.
Rodille zapłacił i poszedł. Rzuciwszy okiem na hotel, mruczał pod nosem:
— Do dyabła! To nie lada szczęście. Polowałem na niego czas długi i już nie miałem żadnej nadziei, aż wreszcie znalazłem go przecież. Nie ujdziesz mojej zemsty przeklęty Wicherku!
Czytelnicy przypomną sobie zapewne człowieka, którego Rodille miał na myśli. Rzeczywiście Hektor Coursolles nie był nikim innym, jeno owym bandytą, który z piwnicy Rodillego w domu pod Neuilly wykradł skarb złota i drogich kamieni. Posiadłszy tak wielki majątek, Wicherek czemprędzej wyniósł się z Paryża, a to z obawy przed czujną policyą. Młodemu zbrodniarzowi nie zbywało ani na rozumie ani na talencie, a tak skazał się dobrowolnie na używanie dostatków w cichości i spokoju. W Belgii czuł się zupełnie bezpiecznym, bo tam ojciec Legrip nie mógł go ani skarżyć, ani żądać wydania. Tam postępował sobie wcale roztropnie i spieniężył swój skarb bez znacznej straty, bo miał do czynienia z poczciwymi, rzetelnymi ludźmi. Po załatwieniu tego interesu ujrzał się panem dwustu tysięcy franków. Upojony radością chciał odegrać rolę wielkiego pana, trzymał konie i metresy i przeszastał w ciągu roku połowę majątku.
Młody człowiek przeląkł się szybkości, z jaką pieniądze rozchodziły się. Myśl, że będzie musiał na nowo rozpocząć dawniejsze życie, pełne nędzy, zbrodni i niebezpieczeństwa, przejęła go zgrozą.
— Tak nie mogę żyć dłużej — rzekł do samego siebie — jeszcze jestem dosyć bogatym i muszę nim pozostać, bo inaczej musiałbym sobie w łeb palnąć. Innej drogi nie ma.
Opuścił Bruxellę i udał się do miast niemieckich, gdzie pobudowano świątynie bożkowi gier, gdzie tyle znajduje się czcicieli gier zwanych trente et quarante i rouge et noir. Kto inny byłby swe kapitały do kilku dni utracił, u Wicherka atoli było inaczej. Był on widocznie ulubieńcem losu i zarówno służył mu król pikowy jak i dama kierowa.
Młodemu francuzowi takie szczęście służyło, że w krótkim czasie stał się postrachem bank dających. Jakkolwiek żył rozrzutnie, tak przecież nie mógł się zrujnować, owszem majątek jego rósł pomimo ogromnych wydatków i pewnego pięknego poranku ujrzał się w posiadaniu pięciuset tysięcy franków. Zarazem utracił chęć do dalszej gry i postanowił żyć w spokoju we własnej ojczyźnie. Chciał powrócić do Paryża, gdzie młody swój wiek przepędził, ale chciał powrócić jako bogacz i Vicomte.
Ileż to już czasu upłynęło!
Dobry ojczulek Legrip, już dawniej starcem będąc, w przeciągu lat dwunastu zapewne umarł i były złodziej mógł żyć bez obawy. A któżby wreszcie pod świetnem nazwiskiem Vicomtego Coursolles domyślał się pospolitego złodzieja, Wicherkiem zwanego!? Nikt go poznać nie mógł, nikt na świecie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.