Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

— Zapewne — odpowiedział Mało Guern — żeśmy winni wdzięczność temu zacnemu człowiekowi i nie życzyłbym sobie niczego bardziej, jak abym za jego zdrowie mógł w kościele świeczkę zapalić. Tak, niech mnie dyabli porwą, chętniebym mu nawet ustąpił połowy z nagrody stu franków, gdybym mógł był dostać w ręce tego przeklętego zbiega... lecz nie mieliśmy dziś szczęścia.
— Ten człowiek może nie potrzebuje pieniędzy — zauważyła Maryca.
— Dlaczegożby ich nie potrzebował! Jaka ty głupia! Pieniędzy zawsze potrzeba, a potem czy możesz myśleć, aby bogacz w nocy tłukł się po polu samotny i narażał własną skórę aby mnie ocalić. Ho, ho! To nie bywa na świecie. Zresztą o cóż tu chodzi? Zostanie on tem, czem jest, a ja mu wdzięcznym być powinien, jak tylko mogę.
Mało Guern pochylił się nad Vaubaronem i pochwycił jego rękę.
Ta zimna, bezwładna ręka nie odwzajemniła uścisku, a gdy ją opuścił, padła na murawę jak ramię trupa.
— Do pioruna! — krzyknął Guern przestraszony — czy wiesz kobieto, że ten człowiek prawdopodobnie już nie żyje.
— Dlaczegożby nie miał żyć ten szlachetny dobroczyńca?
— Dlatego, że się wcale nie rusza i jest zimny jak lód.
— Zupełnie taksamo jak o tobie przed chwilą można było powiedzieć. Nie trap się kochany mężu. Tyś przyszedł do siebie sam przez się, więc i on zapewne taksamo do siebie przyjdzie.
— Co my z tym nieborakiem poczniemy, jaką sobie damy radę?
Bretańczyk nigdy nie jest do gruntu złym, nigdy nie jest zatwardziałym, niepoprawnym zbrodniarzem i niecnotą.
W głębi duszy nawet u najwyrodniejszego dziecka tego granitowego kraju tkwi wrodzona wierność, podobnie iskrze kryjącej się w twardym kamieniu, która przecież za lada silniejszem uderzeniem dobyta być może.
Nie podlega wątpliwości, że Maló Guern i jego żona Maryca byli złymi ludźmi, lecz z drugiej strony jest rzeczą niemal pewną, że bez nałogu do lenistwa i pijaństwa byliby wcale dobrymi ludźmi, w każdym razie zaś nie można było wątpić, że uczucie wdzięczności pomimo wszelkich złych narowów w nich nie zamarło.
— Hm! — powtarzał Maló Guern — co my poczniemy z tym biedakiem?
— Niezawodnie bylibyśmy łotrami bez czci i wiary — odpowiedziała żywo Maryca — bylibyśmy warci stryczka szubienicznego, gdybyśmy go tu zostawili.
— Kobieto! — rzekł mąż surowym głosem — kto mówi, kto myśli o czemś podobnem? Nie, nie — nie może być pytania, czy go tu zostawimy i ja tylko przemyśliwam nad sposobem, w jaki możemy go zabrać ze sobą.
— Sposób na to wcale nie jest trudny: weź go na barki i zanieś do domu.
— Myślałem już o tem, ale to niemożliwe.
— A to dlaczego?
— Wysokość jest zanadto spadzista, a ja się tyle wody napiłem, że jestem jak odurzony i nie czuje się mocniejszym na siłach od dziesięcioletniego dziecka.
— No, to nałammy wierzbiny, zróbmy rodzaj noszów, połóżmy na nich ciało, a tak będziemy mogli zanieść do domu.
Rzucona myśl była dobrą. To też bez oporu Maló Guern zajął się jej wykonaniem bezzwłocznem. Za pięć minut potem położyli mąż i żona na skleconych noszach zawsze jeszcze omdlałego zbiega a potem z ciężarem wspinali się po stromej spadzistości pagórka dzieląc ciężar na dwoje.
Po kwadransie drogi częstem odpoczywaniem przerywanej zdążyli do chaty, a przekroczywszy próg weszli do jej wnętrza.
Tak Vaubaron pomieścił się w nędznem gospodarstwie tych dwojga ludzi.
— Teraz — rzekł Guern — dokonaliśmy najtrudniejszej rzeczy, a teraz chodzi tylko o to, abyś my wiedzieli, co dalej czynić należy.
Rzekłszy to zapalił niedogarek świecy i wetknął ją w szyjkę próżnej flaszki. Blade światełko rozświeciło wnętrze chaty. Maló Guern spojrzał ciekawie na oblicze człowieka, który mu życie ocalił.
Na widok omdlałego mąż i żona wydali okrzyk zdziwienia.
Vaubaron zatonąwszy w falach rzeki Penfeld utracił nietylko kapelusz ceratowy, lecz także perukę, stanowiącą niezbędną część jego przebrania. Głowa jego, którą przed dwoma dniami w znaczący sposób ostrzyżono, odsłoniła przed oczyma biegłego Guerna, galernika. Aby poznać zbiega, Guern niekoniecznie potrzebywał widzieć czerwoną kurtkę i zieloną czapkę.
— Boże wszechmocny! Toż to jest nie kto inny, jeno skazaniec! — krzyknęła Maryca, odwróciwszy się z przestrachem od łoża.
— Jest to widocznie zbiegły galernik — rzekł mąż ze swej strony — a może nawet i tensam, któregośmy gonili!
— Tak jest, ten sam... nie ma o czem wątpić — dodała kobieta — bo właśnie tam się znajdował.
— Kobieto! Zkądże masz pewność, że to tensam zbieg i człowiek, który się rzucił do wody, aby mnie ocalić?
— Co? Pytasz mnie, skąd mam pewność? Tak jest, powiadam ci i nie ma wątpliwości żadnej.
— Przysięgnij mi na zbawienie twej duszy, że w tem żadnej nie ma omyłki!
— Przysięgam ci na to nie raz, ale sto razy!
— Dobrze więc. Wiem, co nam czynić wypada. Ten człowiek, ten zbiegły z więzienia skazaniec, jest moim zbawcą, jest naszym gościem, jest dla nas świętym i nietykalnym. On mi złe dobrem zapłacił, na nas wiec przyszła kolej, abyśmy mu dobre dobrem odpłacili.
— Co ty mówisz? Ty Maló Guern chcesz ocalić zbiega? — zapytała zdziwiona Maryca.
— Tak jest, chcę tego, chociażby to niebezpieczeństwem życiu memu zagrozić mogło w razie potrzeby! — odpowiedział mąż w szczerem uniesieniu.
Żona zastanowiła się chwilkę.
— Dalipan mój mężu, to co teraz mówisz, zastanawia mnie wprawdzie, lecz widzę, że masz zamiar szlachetny. Tak jest. Powinniśmy go wydobyć z biedy, lecz jakże z tem poczniemy sobie?
— Tego na razie jeszcze wiedzieć nie mogę, lecz to się da zrobić i musi nam się udać, jak żyw jestem. Najprzód musimy go do życia przywołać. Podaj mi tu flaszkę z wódką.
— Oto masz.
Mąż wziął z ręki żony zielonawą, do połowy odrażającą wódką, napełnioną flaszkę, woniejącą alkoholem już z daleka. Potem rozwarł silnie zamknięte usta Vaubarona i wlał mu kilka kropel tego ostrego napitku.
U każdego, kto nie był przyzwyczajony i nie posiadał spiżowej gardzieli, skutek takiej kuracyi musiał być doraźny.
Ciało Vaubarona drgnęło na łożu, na którem go złożono.
— Przychodzi do siebie — szepnęła Maryca.
— Ach! wódka to arcywyborny środek — odpowiedział z głębokiem przekonaniem Maló Quern — który nawet umarłych wskrzesić może.
Vaubaron podniósł się i otworzył oczy. Pierwszy jego wzrok padł na człowieka obok stojącego, którego dziki wyraz twarzy jaśniał w oświetleniu niedogarka łojówki.
Mechanik zapytał nieśmiało:
— Kto pan jesteś?
— Jestem onym człowiekiem, któregoś przed godziną z wody wyciągnął.
— Mój prześladowca! — zawołał zbieg pomimowolnie.
— On sam, ależ mój Boże! Niech to pana nie zadziwia. Wykonałem moje rzemiosło i nic więcej. Zarabiam na kawałek chleba goniąc za zbiegłymi skazańcami.
Vaubaron nie mógł ukryć przestrachu.
— Jak to? — zapytał trwożliwym, drżącym głosem — wiec pan wiesz...?
— No tak, wiem, że przychodzisz z tamtąd z dołu — przerwał mu Maló Guern wskazując ręką w kierunku miasta Brest. — wiem, żeś się pan ze strażnikami więziennymi wcale niegrzecznie obszedł, wiem, w końcu, o co rzecz chodzi.
— Stało się więc! — wyrzekł zbieg rozpaczliwym głosem wzniósłszy ręce ku niebu, jakby wzywał Boga na świadka tego ostatecznego ciosu — pójdźmy! Wszystko się skończyło i jestem zgubiony!
— Zgubiony? — powtórzył Maló Guern — a to dlaczego?
— Dlatego, że mnie pan wydasz i sprzedasz za pieniądze.
— Co? Pan mnie masz za łotra i Judasza? — zawołał Guern pełen oburzenia. — Gonię za skazańcami, to prawda, lecz pan mi uratowałeś życie, chociaż poszczułem mego psa na niego, nie jesteś więc dla mnie zbiegiem, lecz bratem, a tego się nie zdradza.
— Czy dobrze słyszę? — zapytał Vaubaron nie mogąc dać wiary temu niespodziewanemu szczęściu — więc pan nie chcesz korzystać z mego osłabienia, nie chcesz mnie związać i zawlec do Bagno?
— Ja tych wszystkich stróżów, profosów, nawet samego pana komisarza więziennego odpędzę.
— I chcesz mi być pomocny?
— Ile moich sił starczy, myślę nawet, że mogę poręczyć, że za dwa dni będziesz ztąd bardzo daleko.
Te słowa z taką prostotą wyrzeczone, usuwające wszelkie podejrzenie, napełniły duszę zbiega niewymowną radością i wdzięcznością. Łzy zalały jego oblicze. Zlazł z łoża i rzucił się przed Maló Guernem na kolana. Tuląc jego ręce do serca łkał i wymawiał niezrozumiałe słowa.
Takie porywy są zaraźliwe.
Może po raz pierwszy w życiu Guern miał łzy w oczach. Odwrócił głowę i otarł oczy grzbietem swych twardych, nabrzmiałych rąk, podczas gdy Maryca ani nawet myślała o tem, aby ukryć wzruszenie i powstrzymać łzy obfite.
Maló przecież przerwał szybko tę podniosłą chwilę, podźwignął Vaubarona i rzekł:
— E! co tam! Pan uczyniłeś dla mnie daleko więcej, niż ja dla pana uczynić mogę. Nie mówmy o tem więcej i połóż się pan do łóżka. Musisz pan dbać o siebie, bo prawie już nie jesteś podobny do żyjącego, lecz wyglądasz tak jak ten, którego do grobu złożono.
— Ja bo też już od trzech dni nic a nic w ustach nie miałem.
— Na Boga! Pan trzy dni nic nie jadłeś? — krzyknęła Maryca.
Potem atoli dodała rychło:
— Jesteśmy ubodzy jak myszy kościelne i nasza spiżarnia jest prawie pusta, mimo tego jednak damy panu, na co nas stać.
Rzekłszy to położyła na stole kawał suchego, czarnego chleba, postawiła rodzaj mamałygi i podała Vaubaronowi flaszkę z wódką.
Nieszczęśliwy zbieg rzucił się na podane jadło z żarłocznością zgłodniałego wilka.
— Bądź pan ostrożny w jedzeniu — przestrzegał Guern — bo toby mogło zaszkodzić. Na dwa lub trzy razy może to być dobre, lecz na raz mogłoby pana o życie przyprawić.
Mechanik uznał słuszność i miał podostatkiem odwagi i męstwa, aby być posłusznym. Pomimo strasznego głodu zjadł tylko mały kawałek chleba i napił się odrobinę wódki.
— A teraz wypocznij pan kilka godzin. Żona i ja doskonałą przygotujemy kryjówkę.
Potem w rzeczywistości wzięli się mąż i żona do układania w kącie izby wiązek chrustu w wysoką stertę, za którą przygotowali dla Vaubarona łoże, używszy do tego własnego siennika.
Gdy łoże już było gotowe, przemówił Guern:
— Za tym chrustem możesz pan spać spokojnie i nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jeźli posłyszysz jaki szelest lub głosy, to ani piśnij. Niezawodnie z brzaskiem dnia przybędą żandarmi i stróże i będą się dowiadywali. Jestem pewny tego, że ani im w głowie nie postanie, że Guern może dać schronienie zbiegowi z galerów.
Vaubaron podziękował swemu osobliwszemu gospodarzowi.
Maryca nie dała mu dokończyć lecz krzyknęła przerażona:
— Panu idzie krew. Miejsce, gdzie stałeś jest krwią zbroczone. Czyś pan raniony?
— Tak jest w istocie.
— Gdzież to?
— W ramię. Wasz pies mnie ukąsił, gdy się broniłem.
Kobieta obnażyła natychmiast ramię zbiega i badała ranę, która nie będąc niebezpieczną była przecież znaczną, bo ostre zęby brytana wbiły się w mięśnie aż do nagiej kości. Kobieta obmyła ranę słoną wodą, zatamowała krew i przewiązała ramię. Potem mechanik rzucił się na przygotowane łoże i zapadł rychło w głęboki sen, z którego dopiero późno w dzień się obudził.
W tej chwili zimny pot wystąpił mu na czoło i skronie, bo posłyszał chrzęst ostrogowy odgłos ciężkich butów i uderzanie szablami o ziemię. Czterech żandarmów znajdowało się w chacie, a ich konie rżały przed drzwiami domu.
— Jak to być może kochany bracie Maló — odezwał się jeden z żandarmów — że wy, co zwykle z taką zaciekłością zbiegów gonicie, tym razem nie opuszczacie swej dziury.
— Za pozwoleniem panie brygadyerze — odpowiedział Maló — goniłem go i byłem na tropie.
— Więc przechodził tędy?
— Tak, przechodził tędy ten urwipołeć.
— Kiedyż to było?
— Dziś w nocy.
— O którym czasie?
— Tak około godziny drugiej.
— I jesteś tego pewny?
— Niestety aż nadto pewny. Puściłem się za nim bezzwłocznie w pogoń i upolowałem tylko własne nieszczęście.
— Ja kto?
— Pan znał zapewne mego Smoka. Był to pies nieoceniony.
— A, twój brytan? O! znam go bardzo dobrze. Nie masz psa, któryby bardziej niż on był zdatny do tropienia zbiegów.
— Otóż patrz pan! Tego doskonałego psa ten bandyta zabił. Może pan ujrzeć zwłoki mego Smoka po drugiej stronie rzeki Penfeld.
— Do dyabła bracie Maló! To wielkie nieszczęście dla ciebie.
— I ja tak sądzę. Smok był dla mnie źródłem dochodów. Teraz muszę znowu od początku zaczynać, aby przyuczyć innego, a to nie tak łatwa rzecz, zresztą długa to robota i potrwa najmniej trzy miesiące.
— Pomyśl sobie bracie, że to był człowiek, o jakim nawet wyobrażenia mieć nie możesz. Ten wszystko potrafi. Myślano, że dawno umknął a on tymczasem siedział spokojnie na strychu. Komisarz z tuzinem żołnierzy był na górze, lecz nie widział nic i ten frant kpił sobie z niego. Na tem nie koniec. Urwisz ten wybił dziurę w dachu i spuścił się na dół, dyabli wiedzą, jakim sposobem. Potem zakopał się w ziemię tuż niedaleko armat i leżał jak w grobie całą dobę. Wreszcie ostatniej nocy przemknął się między dwoma szyldwachami niepostrzeżony i spuścił się z okopów. Ptakby tego nie potrafił lepiej zrobić. Komisarz więzienny wścieka się i stracił głowę. To nie jest skazaniec, lecz z Paryża zbiegły inkwizyt o rabunek i morderstwo oskarżony. Polecono go szczególniejszej uwadze komisarza. To też komisarz niezwykłą na jego głowę cenę nałożył. Byłbyś bracie tym razem nie sto franków, ale sto talarów zarobił, gdybyś go był pochwycił.
— Sto talarów! mruczał Guern z wyrazem twarzy, któryby nie łatwo można opisać.
— Tak jest bracie. Widzicie, jak wielkie szczęście wymknęło się wam tej nocy.
— Tak, tak! — potwierdził Guern — byłby to interes nielada. Sto talarów, to suma!
— Do pioruna! I ja myślę tak samo. Więc mówicie, że ten zbieg przeszedł rzekę?
— Tak jest. Po drugiej stronie rzeki zabił mego Smoka pchnięciem noża.
— Dobrze, dobrze! Do widzenia bracie Maló. Pójdziemy za śladem. Dalej na koń!
Jeźdźcy wsiedli na konie i pospieszyli kłusem. Rychło odgłos kopyt zgubił się w dali.
Maló Guern wszedł do chaty.
— Ten człowiek nie może o czem innem myśleć — rzekł Vaubaron do samego siebie — jeno o tem, aby mnie zdradzić i zapewne żałuje swej niewczesnej wspaniałomyślności. Suma jaką może otrzymać, jest zanadto wielka, niż aby się mógł nie pokusić.
Vaubaron poruszył się na łożu. Maló zbliżył się i zapytał:
— Czy pan jeszcze spisz?
— Nie śpię już — odpowiedział mechanik.
— Czy słyszałeś żandarmów?
— Zapewne.
— I przeląkłeś się niemało, ale bądź spokojny, bo nie tak rychło powrócą. Możesz pan wyjść i pożywić się nieco. Maryca stoi na czatach.
Vaubaron zwlókł się z trudnością. Był zmęczony i czuł ból w ramieniu, które napuchło. Siadłszy do jedzenia zapomniał o wszystkiem.
— To jasne jak słońce — przemówił Guern po chwili. — Pan jeszcze potrzebujesz spokoju i musisz do jutra pozostać. Zresztą bezpieczeństwo tego wymaga, bo najmniej do środy wszystkie wsie okoliczne będą na nogach.
— Rozumiem — pomyślał Vaubaron — chce mnie zatrzymać, aby zyskać na czasie a potem zdradzić.> — To jeszcze nie wszystko — mówił Guern dalej — w tem podartem ubraniu pójść nie możesz. Każdy, ktoby cię tylko spotkał, chwyciłby za kołnierz.
— Cóż potrzeba zrobić? — zapytał Vaubaron.
— Musisz się pan przebrać inaczej.
— Zkądże wezmę ubranie?
— To bagatela. Dam panu moje własne suknie. Nie są one ani piękne, ani nowe, ale dla wieśniaka wystarczają i dla pana będą dobre. O to nie ma troski żadnej, lecz co i innego bardzo mnie niepokoi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.