Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Jako uczeń i naśladowca Broussaisa, lekarz był za nadto wielkim materyalistą, aby mógł wierzyć w cuda, owszem był przekonany, że wszystko wyłącznie od wiedzy i rozumu zależy. Mimo to przecież cud najmniej spodziewany rzeczywiście nastąpił i wszystkie przepowiednie jego w niwecz obrócił. Tego samego dnia, kiedy o śmierci Vaubarona zawyrokował przy powtórnem odwidzeniu chorego, znalazł ku niemałemu zdziwieniu stan tegoż o wiele mniej niebezpiecznym niż przedtem.
— Co to jest do dyabła? Jak widzę, urwisz ten ma rogatą duszę, poczciwiec dawnoby tego nie wytrzymał.
Co tak nagle pojawiło się, było za dni parę rzeczywistością. Mechanik w jaki tydzień znajdywał się już na drodze niewątpliwego wyzdrowienia a po miesiącu o tyle przyszedł do sił, że go wzięto ze szpitala napowrót do zwyczajnego więzienia. Rozpoczęto na nowo dochodzenie sądowe a wreszcie ustanowiono termin ostatecznej rozprawy na czas najbliższego posiedzenia sędziów przysięgłych.
Wiadomość ta nie wzruszyła Vaubarona wcale, bo przebywszy dotychczasowe cierpienia stał się prawdziwie obojętnym na wszystko, co go dalej czekać mogło.
Młody adwokat nie opuścił ani jednego dnia, aby swego klienta nie odwidził i nie pocieszył, co zresztą wcale było zbytecznem.
Vaubaron przyjmował go zawsze uprzejmie, lecz nie korzystał z pociechy, a zresztą wołałby być samotnym niż przyjmować czyjekolwiek odwiedziny. Nie miał on już żadnej siły w sobie, aby mógł być wdzięcznym za przyjaźń.
Prawnik nie dał się tem odstraszyć, bo uczuwał głęboką litość dla nieszczęśliwego i był może jedynym człowiekiem, który wszystkie jego moralne katusze cenić umiał i stan jego duszy pojmował.
Ten stan mechanika pogorszał się z każdym dniem, a gdy w końcu prawnik w przededniu ostatecznej rozprawy do kazamaty oskarżonego wstąpił, znalazł go w takim stanie zapomnienia się, że zaledwie podniósł głowę, aby spojrzeć na przybyłego gościa.
Prawnik podał Vaubaronowi rękę. Tenże uśmiechnął się tylko boleśnie.
— Mój przyjacielu, dzień jutrzejszy jest nader ważny.
Vaubaron zdawał się namyślać, jak gdyby myśli skupić usiłował.
— Tak, tak, bardzo dobrze — wyszeptał cichym głosem bez wyrazu. Głosowi temu w zupełności sprzeciwiały się gorzkie myśli, które następnie wyraził:
— Wiem o tem. Jutro jest dzień, w którym na śmierć skazany zostanę.
— Dlaczego pan masz zawsze tak ponure myśli, dlaczego się raczej nie spodziewasz szczęśliwego rozwiązania dramatu, którego jesteś bohaterem i ofiarą zarazem?
Nie dając na to pytanie odpowiedzi, mechanik szedł dalej za tokiem wymierzonych myśli:
— Jeźli się nie mylę, to mi pozostają trzy dni do zgłoszenia odwołania się, lecz myślę, że z tego korzystać nie będę... nie namyślam się nigdy tak długo. Chcę aby cała rzecz jak najrychlej się skończyła. Mój panie! Pan byłeś dla mnie zawsze łaskawym, bądźże przeto także teraz względnym i powiedz mi, ile jeszcze dni upłynie, zanim wstąpię na rusztowanie i zakończę moje cierpienia?
— Zaklinam pana, mój przyjacielu! Nie mów pan dalej w ten sposób.
— Mówię, co mam na myśli.
— Ależ takie myśli są karygodne.
— Cóż ja na to poradzić mogę?
— Możesz pan poradzić i musisz. Dlaczego się opierasz wszelkiej nadziei?
— Mój Boże, a czegóż się jeszcze spodziewać mogę?
— Światła, sprawiedliwości i wolności.
— Światła! Ach mój panie, pan wiesz bardzo dobrze, że nocy która mnie ogarnia, nic rozświecić nie może.
— Pan Bóg jest wszechmocny.
— Tak, ale pan Bóg mnie opuścił.
— Zkądże pan o tem wiedzieć możesz
Oczy nieszczęśliwego ożywiły się a usta uśmiechnęły się dziwnym sposobem:
— Pytasz pan, zkąd ja o tem wiem? Czy zdaje się panu, że nie mam jeszcze dosyć dowodów na to? Dowody, dowody! Mamże je panu naprowadzić? Pan wiesz bardzo dobrze o tem, że Pan Bóg mnie opuścił i przeklął.
— Czy pan sobie nie przypominasz — rzekł adwokat — żeś przed kilkoma dniami tak był bliski śmierci? Mam to mocne, niewzruszone przekonanie, że pana Pan Bóg nie dlatego przy życiu utrzymał, abyś je miał z rąk kata postradać, powtarzam więc raz jeszcze: miej pan nadzieję, panie Vaubaron.
— A na co mi się to przydać może? Chociażby się rzecz wyjaśniła, jak pan powiada, chociażbym został przy życiu, ba nawet wolność otrzymał, cóżbym miał dalej czynić? Moja żona umarła, a dziecię stracone! Czegóż się mogę po przyszłości spodziewać? Nie, nie! O wiele lepiej będzie, gdy umrę! Pan Bóg nie zezwala na samobójstwo, więc jeśli moi sędziowie poszlą mnie na rusztowanie, to oszczędzą mi zbrodni.
— Panie Vaubaron — przemówił prawnik silnym głosem — to co pan mówisz, to nie są słowa poczciwego człowieka i dobrego ojca.
— Tak pan mówi — odpowiedział mechanik spuściwszy w dół oczy — lecz ja byłem uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem. Dla mego dziecka dla mojej ukochanej Blanki bez wahania byłem zawsze gotów, choćby nawet własnej krwi utoczyć.
— A zatem, pańskie dziecię jest wprawdzie stracone, lecz żyje, i jest pańskim obowiązkiem Blankę odszukać i odszukaną strzedz jako ojciec.
Vaubaron ryknął a paznogcie skrzywionych palców wpiły się w pierś jego.
— Wiem to wszystko — krzyczał z goryczą — wiem bardzo dobrze, ależ mój Boże, pan nie pojmuje, że właśnie ta myśl okropnie mnie dręczy i serce rozdziera. Ach, moje biedne dziecię, moja kochana Blanka, na pastwę losu rzucona tuła się po Paryżu! Moje dziecię, z tak anielskiem sercem może się stanie wyrzutkiem, złodziejką lub nierządnicą. To mi rozum odbiera, mój panie, dla tego moja rozpacz i dlatego pan mnie masz za głupca.
W czasie tej mowy nieszczęsny przeistoczył się zupełnie. Z początku mówił przytłumionym głosem i bez najmniejszego wyrazu w głosie, lecz im się dalej wynurzał, tem bardziej głos jego stawał się dźwięcznym i doniosłym, oczy mu się iskrzyły i żywy rumieniec wystąpił na wybladłe policzki.
Vaubaron wzniósł drżące ręce do nieba, jak gdyby je przyzywał na świadka usprawiedliwionej rozpaczy, jak gdyby błagał o pomoc.
Była to wreszcie tylko krótka, przemijająca chwila wzruszenia i obudzonej siły, bo rychło potem głowa jego pochyliła się na piersi, ręce jego ugrzęzły we włosach, niewysłowiona boleść opanowała go, wybuchł głośnym płaczem a gorące, ciężkie łzy poczęły się staczać po skroni. Po kilku minutach atoli przewalczył sam przez się ten napad, mówią przecież ludzie że łzy sprawiają ulgę. Prawnik tymczasem milczał a łzy współczucia zaświeciły w jego źrenicach.
Vaubaron otarł oczy, zwrócił stroskany wzrok ku swemu obrońcy, pochwycił jego ręce i rzekł potem z wyrazem rzetelnego uznania:
— Dziękuję panu z całego serca, żeś mi przypomniał obowiązek, któregobym się był łatwo wyparł niegodziwie. Teraz nie chcę umierać, bo moja córka potrzebuje ojcowskiej opieki. Chcę znieść bez skargi wszystkie katusze, jakie mi przyszłość gotuje. Ta myśl zawsze mi dodawać będzie odwagi, w jakiemkolwiek znajdę się położeniu. Przyszłość moja leży w pańskiem ręku, nie dajże mnie pan zasądzić, lecz ocal mnie, zaklinam cię na imię mojej opuszczonej córki!
— Ocal mnie! — powtarzał Vaubaron coraz bardziej wzruszony, powstrzymując na nowo tryskające łzy i cisnąc rękę prawnika do zbolałego serca — ocal mnie na miłość Boską i wszystko co ci świętem być może!
Adwokat wzruszony rzekł drżącym głosem:
— Użyję wszystkiego, czego tylko może użyć człowiek, chcący brata ratować, lecz do tego musisz mi pan także być pomocny.
— Jakimże sposobem? Cóż może człowiek o zbrodnię morderstwa i rabunku oskarżony?
— Pańskie zachowanie się w obec sędziów przysięgłych najbardziej mi dopomódz może i będzie potwierdzeniem prawdziwości słów moich. Uzbrój się pan na ostatnią godzinę sądu. Potrzebna jest panu odwaga i siła, abyś nie upadł na duchu pod ciężarem dowodów i wniosków.
— Jakto, czy pan nie żąda rzeczy niemożliwej odemnie? Czyż mogę pozostać spokojnym, jeśli mnie dotknie publicznie zarzut rozbójnictwa i mordu?
— Będzie to straszną dla pana męczarnią, lecz inaczej być nie może. Na pańskiej twarzy musi być widocznym wyraz niewinności, musisz zachować spokój i umiarkowanie poczciwego człowieka, na którego ciężkie lecz niesprawiedliwe padło podejrzenie. To obudzi najpierw we wszystkich wątpliwość a potem całą rzecz na pańską korzyść obrócić może. Moje słowa dokonają reszty a Bóg użyczy mojej wymowności potrzebnej siły.
Adwokat uścisnął rękę oskarżonego.
Bytność prawnika w kaźni trwała dłużej niż godzinę, a gdy wreszcie wyszedł, oskarżony był spokojniejszym i mniej rozpaczał niż dotąd.
Pomimo straszliwych myśli, które mu głowę zawracały, biedak, dzięki znużeniu zasnął przecież następnej nocy na kilka godzin i chociaż sen jego był kilkakrotnie przerwany, to przecież pokrzepił go i wzmocnił po tylu bezsennie strawionych nocach.
Adwokat tymczasem wcale nie spał, ba nawet nie rozbierał się.
Doniosłość jego zadania i odpowiedzialność jaka na nim ciężyła nie dozwoliły mu wcale spoczynku.
— Chwila natchnie mnie — rzekł do samego siebie — i będę wpływać na słuchaczów nie suchem rozumowaniem, ale przemówię do ich serca i duszy. Obliczanie musi ustąpić miejsca uczuciu a tak duchowa improwizacya więcej mi dopomoże niż chłodne zastanawianie się.
Jan Vaubaron był dla niego obcym człowiekiem, lecz zarazem ofiarą i męczennikiem nieodgadnionego losu, a to go dlań tak dalece ujęło, że żaden trud nie wydał mu się nadto wielkim, byle tylko mógł dostarczyć dowodu niewinności oskarżonego. Adwokat niemal był pewnym powodzenia.
Lecz pewność ta poczęła ustępywać, a na jej miejscu wątpliwość i zniechęcenie rozpostarły szerokie ponure cienie, zanim kilka nocnych godzin minęło. Gdy wreszcie pierwsze promienie zorzy porannej świat oświeciły, prawnik blady na licu siedział jeszcze przy gorejącej lampie ręką o stolik oparty.
Na widok brzasku dnia zawołał:
— Więc dziś! Za kilka godzin stanę się narzędziem zwycięzkiej sprawiedliwości, albo moje słowa będą za słabe, abym mógł dopomódz nieszczęśliwemu który na mnie polega zupełnie.
Oczy młodego człowieka padły na zwierciadło, które naprzeciw wisiało. Przeląkł się bladości własnego oblicza i pomieszania, jakie na jego twarzy malowało się i wydało mu się to złą przepowiednią.
— Wyglądam jak pokonany! Ach, dlaczegóż nie spałem! Chociażbym jeszcze mógł się położyć, to gniotący mnie ciężar spocząć mi nie da, a tu nieco więcej siły i przytomności możeby Vaubarona ocalić mogły. Czuje się osłabionym, a w takim stanie nieszczęśliwego razem z sobą w przepaść pociągnę.
Ciężka słabość Vaubarona trwała przez czas dłuższy niemal aż do terminu ostatecznej rozprawy.
To krwawe zajście obudziło w najwyższym stopniu ciekawość publiczności. W salonie i na poddaszu, w warsztatach i szynkowniach, w pałacu i na targowicy, słowem wszędzie mówiono o podwójnej zbrodni i ciekawych jej spełnieniu towarzyszących okolicznościach. Powszechne zajęcie się tą sprawą rosło tem bardziej, że zbrodnię tak okropną popełnił człowiek, którego żywot dotychczas był nienaganny. Ledwie to można było pomyśleć o mechaniku, lecz niezbite dowody świadczyły o jego zbrodni z namysłem popełnionej.
Całe miasto oczekiwało z gorącą niecierpliwością na pełne tajemnic odkrycia, na zagadkowe zjawiska, jakie rozprawa za sobą przyniesie. Wiedziano bardzo dobrze o tem, że oskarżony chwycił się sposobu na zaprzeczaniu wszystkim zarzutom polegającego. Wiedziano o tem, bo w sądzie równie jak i w innych urzędach nie umiano dochować tajemnicy. Otóż dla wszystkich nader ciekawy przedmiot, zagadka nierozwiązana, azali podsądny także nadal, wobec sędziów przysięgłych i niezliczonych a niezbitych dowodów taksamo postępywać będzie. Czy głos publiczny jeszcze go bardziej zatwardziałym uczyni, czy też do skruchy i zeznań przywiedzie? Czy Vaubaron zaniecha nadal niepożytecznego zaprzeczania, czem nikt się uwieść nie da, i czy nareszcie przyzna się do winy niczego w bawełnę nie obwijając?
Proces mechanika tak dalece stał się przedmiotem powszechnej uwagi, że nawet polityczne procesy nie zwracały na się uwagi pospólstwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.