Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

W roku 1830, na tym samym bulewarze du Temple, gdzie dzisiaj wznoszą się olbrzymie kamienice na sześć piąter, tuż pod bokiem teatru pani Saqui, przemienionego później, na Délassements-Comiques, a z drugiej strony mając sławny Salon Figur woskowych Curtiusa, który od dawna nie istnieje, były szlachty, a raczej rodzaj muru z desek, oddzielający obejście od ulicy. Na prawo wisiała na mocnym drucie rączka porcelanowa, przeznaczona żeby poruszyć dzwonek w głębi domu.
Nad drzwiami, na płycie metalowej, był wyryty napis wielkiemi różnokolorowemi głoskami.

Fryc Horner

Dyplomowany doktor chirurgii i medycyny, na uniwersytecie w Dűsseldorfie — Członek akademii

w Wiedniu, w Studgardzie, i w Berlinie,

niżej zaś małemi głoskami:

Konsultacye magnetyczne od godziny jedenastej rano do piątej z południa.

Po za morem z desek rozciągał się ogród obszerny ze szpalerami grabowemi, ciętemi na wzór staro-francuzki, który kończył się aż przy uliczce Fosses-du-Temple, najbrudniejszej wówczas i najbardziej błotnistej z całego Paryża.
Na tej przestrzeni wznosił się domek a raczej rodzaj pawilonu kwadratowego, z pomieszkaniem na dole, z piąterkiem mniejszem od dołu i z izdebkami na poddaszu. Fryc Horner wynajął ten domek i zajmywał go od góry do dołu ze swoją lunatyczką i swoją służbą.
Aby dostać się do bramki, do której Jan znał drogę, trzeba było przechodzić koło Salonu Curtius’a, i przepychać się przez tłum żołnierzy, nianiek z dziećmi i kumoszek rozmaitych, gapiących się z gębą szeroko rozdziawioną i oczami wyłupionemi, na jedno z owych widowisk naiwnych w swojej prostocie, a któremi gawiedź paryska nie może się nigdy nasycić.
Oto jakiem było widowisko:
Salon Curtius’a na zewnątrz przedstawiał się jak prosta buda jarmarczna, w której pokazywacze prezentują publiczności dzikie zwierzęta i inne ciekawości rozmaite.
Kilka stopni drewnianych prowadziło do drzwi wchodowych, zasłoniętych niby kortyną szeroką firanką w pasy białe i ponsowe. Stary żołnierz inwalida, w kapeluszku trójgraniastym, z fajeczką w zębach, siedział na krześle przed małym stoliczkiem, do którego szuflady zgarniał datki. Ten inwalida z nogą drewnianą miał o ile o tyle reprezentować władzę, zaprowadzać — porządek i nakazywać poszanowanie dla prawa.
Na lewo od drzwi a naprzeciw stolika na podwyższeniu stała grupa figur woskowych, jako wabik i próbka rzeczy nadzwyczajnych i do głębi wzruszających, które mieściły się po za firanką.
Grupa, co prawda, była wyrachowana i wybrana, aby pobudzić ciekawość do stopnia najwyższego. Był to akt ostatni a raczej epilog dramatu grozą przejmującego Ofiara, umarła czy dogorywająca, był to mężczyzna w sile wieku, w stroju wykwintnym, z twarzą bladą, z dużemi, gęstemi, czarniemi faworytami, słaniający się w ramiona dwóch kobiet zrozpaczonych, ubranych jak na bal, które jego podtrzymując jednem ramieniem, drugą ręką niosły chusteczki do ócz załzawionych. Koszula cienka z żabotem haftowanym, roztwarta na piersiach, odsłaniała ranę głęboką, z której krew buchała strugą purpurową.
Zbrodniarz, jedną ręką wywijając długim, zakrwawionym sztyletem, w drugiej ściskał worek z pieniądzmi, odwracając głowę od zamordowanego i z nogą podniesioną do ucieczki.
Sprawiedliwość i zemsta za zbrodnię dokonaną, były reprezentowane przez dwóch żandarmów paradnych, w pełnym rynsztunku, którzy zastępywali drogę złoczyńcy, pokazując mu łańcuszki na ręce i nogi.
Grupa, przedstawiająca scenę do głębi wzruszającą, musiała pociągać widzów niby magnes żelazo... tem bardziej, że wstęp był przystępny dla najuboższych, wynosił bowiem tylko dwa sous!
To powtarzał co chwila krzykacz postawiony przy drzwiach wchodowych.
— Panowie wojskowi i dziatki niżej lat sześciu płacą połowę... Dwa sous! Dwa sous!... Proszę wejść! piękne panie i przezacni panowie!...
Gawiedź tłoczyła się do stolika, a pieniążki padały jak grad do szufladki przed inwalidą.
Jan z Blanką mijali właśnie budę.
Dziewczynka olśniona widowiskiem przechodzącem jej najśmielsze marzenia, spróbowała stanąć.
— Tatku!... tateczku! — błagała — tylko chwileczkę się zatrzymajmy... proszę cię... to coś cudownego!... tak bym chciała zobaczyć!...
Wiemy jak pilno było pilno Janowi i że mu rozchodziło się o rozwiązanie pytania: Śmierć czy życie?
Nie zatrzymał się też, rzuciwszy Blance obietnicę mimochodem:
— Później moje dziecię!... później... Teraz niepodobna!...
Biedna mała bez słowa skargi, ze zwykłą cichą i łagodną uległością poszła z ojcem.
Vaubaron pociągnął za rączkę od dzwonka. Furtka sama się otworzyła i zamknęła za wchodzącymi.
Szpaler prosto wycięty prowadził do domu. Na progu w sieniach, dziwacznie udekorowanych, Jan spotkał wielkiego draba w jaskrawej liberyi, kapiącej złotemi galonami, w dużej peruce pudrowanej, z miną kwaśną i pełną arogancyi.
Lokaj zmierzył mechanika od stóg aż do głowy lekceważąco, niemal impertynencko, a znalazłszy zapewne, że strój jego nie zapowiada klienta możnego i ze sfer arystokratycznych, zatrzymał go ruchem brutalnym, szorstko pytając:
— Czego chcecie?
Jan był nodto zajęty smutnemi myślami, aby zwrócić uwagę na gburowate postępowanie sługusa.
Odpowiedział po prostu:
— Chcę zasiągnąć rady doktora Hornera.
— Czy wiecie, ile wynosi konsultacya? — spytał drwiąco sługus.
— Właściwie... nie wiem dokładnie... Byłbym panu wdzięczny, gdybyś mnie oświecił pod tym względem...
— Kosztuje dwadzieścia franków...
— Dwadzieścia franków! powtórzył Jan przerażony ogromem sumy.
— Nie inaczej!... i tu nie ma targu! przestrzegam!...
Zawahanie machinalne Jana, trwało jedno oka mgnienie zaledwie. Nie byłby się cofnął, gdyby nawet byli od niego zażądali całych pięćdziesięciu franków, wszystkiego, co obecnie posiadał.
Wyjął z kieszeni 20 franków, i podał lokajowi. Fizyonomia sługusa zmieniła się natychmiast. Z chmurnej i swarliwej zrobiła się uprzejmą i uśmiechniętą.
Otworzył małą szkatułeczkę, stojącą w sieniach na konsoli marmurowej i wyjął z niej znaczek okrągły z kości słoniowej z numerem siódmym, czerwoną farbą wydrukowanym i wręczył mechanikowi.
— Proszę pana — przemówił z niskim ukłonem. — A teraz chciej pan wejść do sali poczekalnej.
Jednocześnie podniósł portyerę zieloną aksamitną i drzwi otworzył.
Jan zatrzymał się na progu, widząc kilku mężczyzn, to siedzących, to przechadzających się po sali.
— Co to za jedni? — spytał.
— Nasi klienci... przychodzą tak samo jak i pan, radzić się doktora Hornera.
— Nie będą więc z nim sam na sam.
— Będziesz sam na sam z nim i z jasnowidzącą, o tem proszę ani chwili nie wątpić.
— A ci tam wszyscy?
— Czekają i wejdą do gabinetu, gdy na ich numer kolej przyjdzie.
— Ja zatem wejdę aż po nich?
— Naturalnie!... Masz pan dopiero numer siódmy. Całkiem po sprawiedliwości...
Vaubaron machnął ręką niecierpliwie.
— Eh! niemasz pan na co narzekać! — sługus zauważył. — Trafiłeś dziś doskonale!... Bywają takie dni że czeka po kilkadziesiąt osób... Widziałem nieraz takich, którzy od jedynastej rano dopiero mogli o piątej po południu, rozmówić się z doktorem... Cóż pan chcesz? jesteśmy w modzie... mamy powodzenie...
— Ileż mniej więcej będę czekał?
— Trudno ściśle oznaczyć...
— Ale jednak?...
— Ba, co najmniej godzinę...
— Czy muszę ten cały czas tu przesiedzieć?
— Oh! wcale nie!.. Jeżeli masz pan w pobliżu co załatwić, proszę by się przynajmniej nie żenować... Byleś pan był z powrotem, gdy numer 6 skończy konsultacyę... Zapewniam że pańskiego numera nikt nie zabierze.
— Dobrze... powrócę zatem za godzinę — Jan wyszedł, ująwszy Blankę za rączkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.