Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Tego samego dnia zrana, a nazajutrz po wizycie lekarza, o której wiemy już, Vaubaron siedział jak zwykle przy warsztacie o kilka kroków od łóżka Marty i łóżeczka Blanki, pracując wprawdzie, ale z widocznem zniechęceniem. Musiał przyznać w głębi duszy, że położenie, w którem się znajdują, jest rozpaczliwe, prawie bez wyjścia!...
Osłabienie młodej kobiety, wzrastało z każdą chwilą: drzemała bez ustanku: i wyglądała już prawie, leżąc na pościeli, blada i zaledwie słabo oddychająca, jak umarła na łożu śmiertelnem. Wkrótce też zapewne za dni, a może za godzin kilka, miała usnąć... aby się więcej nie obudzić!
I Blanka spała, jak jej matka, ale jej sen był gorączkowy i niespokojny. Jan przeszłej nocy wstawał do niej kilka razy, słysząc dziecka postękiwanie, i głośną o czemś rozprawę, w halucynacyi chorobliwej.
Ojciec nieszczęśliwy spędził, ma się rozumieć noc całą bezsennie: zrywał się co chwila z siennika, który mu służył za całe posłanie, a stanąwszy nad małej łóżeczkiem, i całując dziecka czoło rozpalone, szeptał żałośnie:
— I ona!... i ona!... śmierć czyha na nie obie!... chce mi wydrzeć co mam najdroższego, ja zaś nie mogę niczem jej zmusić do odwrotu!... A jednak dałbym życie, krew bym wysączył do ostatniej kropli... Bóg, który mnie słyszy, wie z jaką bym to uczynił radością!... aby je tylko uratować!...
Blanka dotąd nie była jeszcze chorą śmiertelnie, sam lekarz ojca o tem zapewniał. Cóż z tego?... Przypolecił dawać dziecku rzeczy pożywne, mięso, drób, zwierzynę, Burgunda za napój codzienny, a szczególniej nakazał dużo rozrywek, przechadzek po świeżem powietrzu... powietrza jak najwięcej!...
— Zrobię wszystko — szeptał — byle moją córkę uratować! wszystko możliwe!... a nawet niemożliwe!...
Wszystko to niestety! co doktor przypolecał było atoli wręcz niemożliwe!... czyż miał pieniądze, na takie drogie rzeczy? Czy mógł wyjść z domu, zostawić żonę samą? zresztą czy mógł porzucić robotę bodaj na godzinę, nie mając w domu na kawałek chleba?...
Nie! sto razy nie! jemu nie wolno było to uczynić!
Przed kilkoma dniami zastawił złoty zegarek... już z tej drobnej sumki, zostawało mu się zaledwie dwadzieścia franków i kilkadziesiąt centimów!... Gdy te wyda, gdzie znajdzie inne pieniądze?... Nieszczęśliwy, pytał o to sam siebie z trwogą śmiertelną i nie mógł pytania rozwiązać!
Odezwał się dzwonek. Była dziewiąta rano.
Vaubaron wstał cichuteńko, aby żony i dziecka nie zbudzić, i poszedł otworzyć gościowi tak wcześnie zgłaszającemu się z odwidzinami.
Nie mógł się wstrzymać od drgnienia nerwowego, spotkawszy się oko w oko z woźnym sądowym, któremu polecono papiery, tyczące się owego długu zaciągniętego u fabrykanta maszyn.
Był to poczciwy chłopiec zresztą, lat około trzydziestu, bardzo ludzki, z sercem którego jeszcze nie całkiem sparaliżowało obcowanie z papierami ostemplowanemi, które dotąd czuć i litować się umiało. Mieszkał na tej samej ulicy: znał dokładnie fatalne, a niczem nie zasłużone położenie młodego mechanika: biadał nad nim całą duszą; szukał rady na tę jego niedolę: w końcu składał mu dowody najoczywistsze szacunku i względów najprzyjaźniej szych, skoro przychodził ostrzedz go prywatnie, póki czas, o grożącem mu ze wszech stron niebezpieczeństwie.
— Ah! mój Boże! to znowu ja, panie Vaubaron! — poczciwe chłopczysko, mówił te słowa, jakby się tłumaczył, ze skruchą, i pokorą, widząc chmurne oblicze mechanika... — Pojmuję, że panu mój widok nie miły, ale co począć?... co począć?... Spodziewałem się, że pan wstąpisz lada dzień do biura sądowego, składając bodaj zadatek znaczniejszy na kapitał, któryś winien Malher’owi... Może bym w takim razie, w obec pańskich dobrych chęci, mógł był otrzymać przedłużenie terminu wypłaty na jakich kilka miesięcy...
— Boże miłosierny! czyż ja bym nie rad panie Baudier?... Na dobrych chęciach pewno mi nie zbywa!...
— Nie polepszyły się zatem pańskie interesa?
Mechanik gorzko się uśmiechnął:
— Oh! nie... nie... w niczem mi lepiej nie idzie!... Przeciwnie, wszystko skłania się ku najgorszemu!... bo i pańskie ranne odwiedziny, nie zwiastują mi nic pomyślnego, co?
— Niestety! Przyszedłem ostrzedz pana po przyjacielsku, że zapadł wyrok ostateczny, i egzekucya tegoż natychmiastowa, nakazana najsurowiej. Oto masz pan wszystkie papiery...
— Co tu stemplów daremnie wyrzuconych! — zauważył młody mechanik z gorzką ironią, przerzucając niedbale gruby plik aktów sądowych. — Cóż teraz będzie?
— Pojutrze przyszlą mnie z sądu, żebym panu, wyrok zapowiedział...
— Po czem nastąpi zabranie naszych gratów nieprawdaż?... Nie bardzo się obłowicie, panie Baudier!... Cośmy mieli lepszego sprzedane od dawna, lub w zastawie...
— Wierzyciel też wcale się tem nie łudzi... Nie mam rozkazu rzeczy pańskich zabierać, ale jego własną osobę.
— Chce mnie zatem wtrącić do więzienia?... do więzienia za długi?... — biedny Jan pobladł śmiertelnie.
— Tak jest niestety!
— Ależ to infamia!... okrucieństwo niedorzeczne i bez żadnego pożytku!... Powiedz pan sam, czy w więzieniu znajdę środki do zapłacenia długu, skoro ich, będąc na wolnej stopie znaleść nie mogłem? To tylko może pogorszyć moje i tak rozpaczliwe położenie.
— Wierzycielowi się zdaje, że w obec tak wielkiego nieszczęścia, jak utrata wolności, pan się postarasz za jaką bądź cenę o pieniądze. Robiłem co mogłem... przemawiałem mu do serca, do sumienia... ale był niewzruszony.
Jan wkręcił palce we włosy ruchem rozpaczliwym:
— Ha! — rzekł głosem złamanym — niech że się los mój spełni!
Woźny znowu przemówił po chwili milczenia.
— Pańska wolność będzie dopiero za cztery dni prawdziwie zagrożoną: ale wtedy życzę panu, porzucić dom, i gdzieś się dobrze ukryć. Malher nie pardonuje, , gdy się raz rozsierdzi. Jestem pewny, że poruszy niebo i ziemię... Znam ja go, jak zły szeląg... Gotów podbić bębenka, tym, co będą mieli nakazane ścigać pana, obiecując im pewne wynagrodzenie...
Vaubaron podniósł z dumą głowę.
— Nie, panie Baudier — wyciągnął rękę ku drzwiom prowadzącym do drugiego pokoju — nie! ja domu nie opuszczę... ani myślę się ukrywać... Tam są moja żona i moje dziecię... żona dogorywa... córeczka bardzo chora... Zabiją obie, mnie im zabierając, a mój wierzyciel będzie ich mordercą!...
Woźny nic nie odpowiedział. Boleść i oburzenie Vaubarona, wydało mu się słuszne i sprawiedliwe. Podniósł rękę do oczów, aby nieznacznie łzy otrzeć.
Mechanik dalej mówił:
— Ten człowiek zresztą chciwy i bez miłosierdzia, jest sam sobie wrogiem, mnie w sposób tak okrutny prześladując... Niszczy jednym zamachem wszelką możliwość odzyskania swoich pieniędzy... Gnębi mnie i wali na zimię, w chwili gdy miałem dojść do celu, gdy mógłbym zdobyć sławę i olbrzymi majątek... teraz mam bowiem pewność niezbitą, że jeden z moich wynalazków jest na najlepszej drodze i nic mu już nie stanie na przeszkodzie.
— Czy na prawdę masz tę pewność panie Vaubaron? — spytał woźny z niedowierzaniem.
— Ręczę panu słowem honoru!
— W takim razie wysłuchaj pan rady doskonałej, a szczególniej uczyń tak jak ci radzę... Poświęć z kretesem i wyrzeknij się wszelkiej dumy i miłości własnej... Pójdź do Malhera... Przyjmie pana zrazu jak rudego psa... mniejsza o to! Proś go, błagaj, nie zrażaj się pierwszym gwałtownym wybuchem...
pokaż mu w bliskiej przyszłości możność zapłacenia kapitału z procentami od procentów... możesz mu nawet dla zachęty obiecać w danym razie pewną cześć zysków... Męcz go pan poty, póki nie otrzymasz zwłoki bodaj na kilka miesięcy... A nuż się panu w tym czasie powiedzie?... nuż pieniądze popłyną rzeką całą?...
— Dziękuję za dobrą rade, panie Baudier... posłucham jej i pójdę natychmiast do pana Malhera.
— Jeżeli przystanie na pańską propozycyę, proszę wstąpić do mnie po drodze i przynieść słówko od niego na piśmie, abym mógł wstrzymać wszystko.
— Tak panie Baudier... wstąpię do pana niezawodnie...
Woźny odszedł, ścisnąwszy serdecznie dłoń Vaubarona. Mimo chęci najlepszych, wniósł on nową troskę, nową zgryzotę najdotkliwszą do tego domu i tak dość nieszczęśliwego.
— Ha! pomyślał Vaubaron sam zostawszy. — Trzeba jeszcze i tego spróbować, trzeba się upokorzyć, choć zapewne daremniuteńko!... Nie mam prawa cofnąć się i przed tym krokiem najcięższym A wiec odważnie idźmy do ataku!...
Przebrał się natychmiast, ucałował Martę ciągle drzemiącą, Blankę, która tylko co się była zbudziła i pospieszył do fabryki maszyn, na ulicy Menilmotant, pana Malher i Sp.
Nie będziemy powtarzali szczegółów rozmowy Jana z fabrykantem. Wystarczy jeżeli powiemy naszym czytelnikom, że biedny dłużnik wyszedł z gabinetu wierzyciela nieubłaganego, z głową na piersi zwieszoną, z oczami łez pełnemi, z policzkami płonącemi wstydem i najwyższem oburzeniem.
Otrzymał li odmowę wypowiedzianą w sposób najbrutalniejszy, z dodatkiem wyrzutów obrażających. Dawał mu Malher nie dwuznacznie do zrozumienia, iż nie wierzy ani w uczciwość, ani w talenta i zdolności młodego mechanika... owe wymarzone wynalazki, były kłamliwemi pułapkami, wędkami, na które łapał głupców łatwowiernych!
Z głową płonącą, z sercem zranionem, z duszą zgorzkniałą do głębi, Jan wracał do domu.
Gdy on tak szedł machinalnie, tonąc w myślach rozpaczliwych, prowadzony li instynktem, mierzyła słuch jego rozmowa następująca, między dwoma wyrobnikami i mimo ciężkiej zadumy zwróciła jego uwagę.
— A dla czegóż Jacenty już nie pracuje?...
— Albo on głupi pracować? — zaśmiał się drugi.
— Ba! a czem gębę zapcha?... Czy to on kapitalista, czy co?
— Ażebyś wiedział co tak!...
— Do kroćset! czy drwisz? czy o drogę pytasz?
— Ale nie drwię!... ma ci pieniędzy jak lodu! jak jaki bankir, nieprzymierzając.
— Gdzież ich tyle zakradł? dla Boga świętego!
— Nie ukradł, tylko zarobił.
— Jak? kiedy?... Ot byś nie łgał!... Czy to ja go nie znam?... Akurat jak w tej spiwance:
„Co zarobi, to przepije, „Przyjdzie do dom, żonkę bije... — Oj! nagrzmocił ci swoją babę! nagrzmocił!...
— Otóż tera z niego wielki pan... i baby swojej nie grzmoci... bo u panów to wstydno żonkę walić... a pieniądze zarobił, stawiając ostatniego talara, co mu był został w niedzielę z całej płacy tygodniowej.
— A gdzież go postawił, do stu kaduków?!
— W Palais-Royal, pod numerem 113...
— To ci dopiero szczęście dyabelskie!...
— I ty i ja moglibyśmy mieć takie same... Rzecz wiadoma, że jak kto stawia po raz pierwszy, czy na kartę czy w ruletę, zawsze wygrywa...
— Ehe! Chyba nie mnie by to spotkało! Nie sto! ale tysiąc razy może grałem małym pauprem jeszcze, w dołki i kulki z innymi lampasami... Jak kiedy przegrałem, tom zawsze z kilku bodaj hultajów natłukł za to co się wlazło!...
Wyrobnicy oddalili się, Vaubaron nie mógł już słyszeć dalszej ich rozmowy i wrócił do domu. Pod wieczór jednak, gdy nim miotać zaczęły myśli najboleśniejsze i do dzikiej rozpaczy przywodzące, owa rozmowa śmieszna w swojej naiwnej niemal prostocie, z dziwną jasnością i dokładnością zaczęła mu niejako dzwonić w uszach, niby odbita w pamięci. I on sam słyszał już nieraz, że Dama Fortuna bywa nadzwyczaj łaskawą dla takiego nowicyusza, który po raz pierwszy hołd jej składa.
— Gdyby to jednak prawdą być miało?... — potarł czoło. — Nigdy nie przestąpiłem progu do żadnej z sal, gdzie grają... nigdym się kart nie dotknął... Mógłbym więc być pewnym wygranej... Wygrać! wygrać!... wszak to wolność!... życie!... ratunek jedyny!...
Od tej chwili myśl ta świdrowała bez ustanku mózg Vaubarona, coraz silniej go kusząc...
Dwa sprzeczne uczucia staczały walkę zaciętą w jego duszy... Z jednej strony szalone pragnienie owego złota, które nikomu nie mogło być potrzebniejsze!... z drugiej bojażń, że może stracić i tego ostatniego luidora, ostatnią deskę ratunku, ostatni kęs chleba na dni kilka dla całej swojej rodziny!...
— Wygrasz! wygrasz!... — szeptał do ucha młodemu człowiekowi jakiś głos tajemniczy. — Wygrasz! i będziesz uratowany!
A jednocześnie w głębi sumienia odzywał się głos drugi:
— Ejże! miej się na baczności!... Zawsze i na każdym kroku hazard wszelki obracał się przeciw tobie!... Przegrasz! Zobaczysz, że przegrasz!... Ostrożnie! Ostrożnie!...
Rzecz naturalna, iż zwyciężył głos złudnej nadziei... i za nim poszedł...
Około szóstej wieczorem Vaubaron przebrał się znowu odświętnie... były to już suknie jedyne, które jeszcze posiadał.
— Gdzie idziesz, mój najdroższy? — szepnęła Marta, ledwie na pół przytomna.
— Wkrótce powrócę, drogie dziecię — odpowiedział wymijająco, i spodziewam się powrócić z dobrą nowiną.
Wyszedł.
Dążył prościuteńko do Palais-Royal, pod numer 113.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.