Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Wybiła godzina szósta na wieczór.
Mężczyzna w skromnem ubraniu i wieku nieokreślonego, szedł krokiem wolnym, miarowym po jednej stronie ulicy Valois-Palais-Royale, z miną spokojnego, flegmatycznego przechodnia, któremu wcale nie spieszno, na którego nic i nikt nie czeka i on też zajdzie gdzie i kiedy zechce.
Ktoby jednak chciał był go śledzić baczniej, byłby może zauważył, że ten człowiek zatrzymywał się co kilka kroków, niby to czytając afisze i inne ogłoszenia na murze porozlepiane; korzystał zaś z owych przestanków, aby rzucić po za siebie spojrzenie bystre, przelotne, od niechcenia, a jednak na wskroś przenikające.
Jeden, jedyny rzut oka, wystarczał mu prawdopodobnie, aby się dowiedzieć o tem, czego pragnął, bo znowu szedł dalej, nic nie zmieniając w chodzie wolnym zbijobruka poważnego i statecznego.
Istniała wtedy, a może do dziś istnieje w Paryżu na Passage Radziwiłł, restauracya tania i podrzędna, przez czystej krwi Paryżanów gargotą poprostu nazywana.
Nad drzwiami sali jadalnej, czytało się napis wielkiemi czerwonemi literami:
Tanio i smaczno! to nasze godło! Nóżki cielęce obsmażane jak młode kurczęta!“
Dwie sale obszerne, zapełnione stołami i stoliczkami, były umieszczone, jak dawniej mówiono w piwnicach, a jak teraźniejsi właściciele kamienic przechrzcili pompatycznie w suterenach.
Schodziło się do sal po kilkunastu schodach kamiennych. Zaraz na pierwszym stopniu rozsiadła się była dziewczyna tęga i rumiana, obok sporej beczułki z ostrygami, z których jedne były już otwarte, drugie jeszcze nietykane.
Ów przechodzeń, który nas był przed tem na chwilę zatrzymał, wszedł na schody, odpowiadając z akcentem czysto niemieckim, na ukłon i uśmiech zalotny kelnerki: „Szeńdopry! Szeńdopry, moja piekna czefczynka!“ W pierwszej zaraz salce wybrał sobie stolik na dwie osoby, z miną gościa codziennego, który wie dokładnie, którędy się obrócić. Na stoliku były dwa nakrycia.
Jeden z kelnerów nadbiegł pospiechem:
— Pan sam je objad? — zapytał.
Ja! ja! szam jeden!
— Zabiorę więc drugie nakrycie?
Nein! nein! nie trepa! móchlpy chto nadejszcz!
— Co pan rozkaże?
Cudzoziemiec (odtąd nie będziemy nużyli czytelników jego szwabskiem przekręcaniem każdego wyrazu) był widocznie przy dobrym apetycie, zadysponował sobie bowiem obiad nie lada. Na głównym planie figurowała kapusta kwaśna z kiełbasą smażoną, szynka i pół gęsi pieczonej.
— Jakie wino mam przynieść?
— Jak zawsze... dobrą butelkę szambertynka!
— Służę wszystkiem natychmiast!
Chłopiec pobiegł, aby rozkaz wypełnić, a my tymczasem przypatrzmy się bliżej owemu potężnemu smakoszowi.
Jak już powiedzieliśmy, był on w wieku nieokreślonym. Mógł nie mieć więcej nad lat trzydzieści pięć, a mógł dochodzić i do pięćdziesiątki. Twarz płaska, czysto germańska, była niby obramowana długiemi, jasno-blond włosami. Faworyty nisko przystrzyżone, prawie bezbarwne, biegły od jednej skroni do drugiej, na około policzków i brody.
Duże oczy czarne i świdrowate dziwnie by były odbijały od tej twarzy pucołowatej, bladej i nalanej; oczy te jednak w tej chwili wyglądały jakby zaspane; niknęły prawie pod powiekami czerwonemi, nabrzmiałem! i przysłoniętemi w dodatku ciemnemi okularami. Mrugał niemi ciągle, jak sowa gdy ją światło dzienne razi.
Nasz nieznajomy był wzrostu słusznego, barczysty i silnie zbudowany, plecy miał jednak wypukłe i przygarbione, jak człowiek chorowity i życiem znużony.
Jego strój składał się z pantalonów sukiennych popielatych i z rodzaju surduta à la Polonaise, nieznanego zupełnie dzisiejszemu pokoleniu. Była to czamara ciemno-granatowa, z kołnierzem i mankietami obłożonemi czarnym barankiem astrachańskim, z pętlicami czarnemi po obu stronach od góry aż do pasa, i sznurami krzyżującemi się na piersiach. Kapelusz nie przedstawiał nic nadzwyczajnego. Wogóle strój cały był skromny ale porządny.
Biorąc za krzesło, nasz jegomość postawił w kącie pod ścianą grubą laskę najpospolitszą w świecie, u której gałka spora, obszyta skórą plecioną, musiała mieścić w sobie ilość ołowiu imponującą i dużo ważącą.
Kelner przynosił potrawy żądane i odkorkowywał butelkę z winem, Niemiec zaś, (prawdziwy czy fałszywy) zajadał, aż mu się uszy trzęsły.
Co chwila jednakże podnosił głowę i spozierał badawczo na drzwi wchodowe.
Po kwadransie niespełna wzrok mu błysnął demonicznie i już nie spuścił oka ze staruszka małego, chuderlawego, w stroju i z miny wyglądającego na przedmieszczanina, który szedł po schodach zwolna i ostrożnie.
Mały człowieczek przeszedł wzdłuż salę i zatrzymał się dopiero przy stoliku zajętym przez naszego Niemca.
Ten wyciągnął rękę do niego, pytając zawsze z owym silnym akcentem germańskim:
— Czy zjesz ze mną objad, Richard?
— I owszem, panie Werner... tego się nigdy nie odmawia!...
— Siadaj w takim razie... Garson!...
— Służę!
— Druga butelka wina... i druga porcya objadu!...
Za chwilę wszystko stało przed nowoprzybyłym, który jadł chciwie i szybko, aby nagrodzić czas stracony i zrównać się ze swoim amfitryonem.
Gdy obydwaj zaspokoili pierwszy głód. p. Werner, którego czas jakiś tak będziemy nazywali, oparł się o stół łokciami, co natychmiast naśladował i nowoprzybyły, pochylił się ku niemu i rzekł głosem stłumionym umyślnie, aby ich żadne ucho ciekawe a niedyskretne nie podsłuchało:
— Jest co nowego?...
— Naturalnie!...
— Cóż tedy?...
— Wicherek, Miodziuś i Rypcio pracowali przez noc całą, jak przystało na uczciwych chłopaków!...
— Według moich wskazówek?...
— Ma się rozumieć!...
— Razem, czy każdy na własną rękę?
— Każdy z osobna...
— A rezultaty?...
— Przepyszne!
— Idźmy za porządkiem... Wicherek tedy?...
— Zrewidował szafkę zwierciadlaną i szuflady w biurku u tej aktorki podrzędnej z teatru Gaîté, co to mieszka na ulicy Fossés du Temple... Odjechała na wieś jejmościanka i dopiero dziś wieczór ma powrócić. Wszystko poszło jak z płatka! Wicherek nie posiada się z radości...
— Cóż znalazł?...
— Pieniędzy bardzo mało, ale dużo klejnotów... niektóre wielkiej wartości.
— Widziałeś je?
— Widziałem...pomiędzy innemi bransoletka czarna emaliowana, z brylantami prześlicznej wody!... Oceniam tę zdobycz na dwadzieścia tysięcy franków...
— Tam do dyabła!... — pan Werner strzepnął palcami — wcale ładnie!... I powiedzieć że owa panienka ma całej pensyi po sto franków na miesiąc?... Co to znaczy oszczędność!... A teraz przejdźmy do Miodziusia...
— Zrabował w jakiejś części, ale z wielkiem narażeniem siebie i niebezpieczeństwem, zegarmistrza na przedmieściu Saint-Denis... Zegarmistrz obudził się nadto wcześnie i zaczął wrzeszczeć: — Złodziej! łapajcie! kto w Boga wierzy! w dodatku wypalił z pistoletu... Odwach z tamtąd niedaleko... żołnierze wystąpili pod bronią... Miodziuś był zmuszony ulotnić się czemprędzej, zanim zdołał dzieła dokończyć.
— Z czem zemknął?...
— Około trzydziestu zegarków... dziesięć złotych, kilka garści łańcuszków i breloków... około tysiąca talarów...
— Zawsze lepiej niż nic... A Rypcio?...
— Wszedł przez ogród według udzielonych mu przez pana instrukcyi, do pałacu i budoaru księżny Druckoj-Sokolnickiej na polach Elizejskich i porwał dwa pudełka safianowe z małego gierydonu... W jednym jest cały garnitur z rubinów oprawnych w brylanty, w drugim szafiry piękności niezrównanej!... Tak przynajmniej Rypcio utrzymuje... ja sam tych klejnotów nie widziałem...
— Wszystko to bardzo mi się podoba!... Chwaty! nie ma co mówić... tęgo się spisali i nie zasypali gruszek w popiele!... Teraz kiedy są naszpikowani klejnotami, będą zapewne potrzebowali papy Legripa?
— To się samo przez się rozumie, panie Werner.
— Czy im tak bardzo pilno?
— Tak dalece, że gdyby Legrip nie mógł z nimi dziś zaraz ubić interesu, musieliby się udać gdzie indziej... tak mi przynajmniej powiedzieli...
Werner wzruszył ramionami i mruknął:
— Bydlaki!... Ciekawym skądby wydobyli drugiego nabywcę tak sumiennego, tak na wszystko przystającego, tak pewnego, jak ten najgodniejszy ojciec Legrip?!...
— Zapewne... zapewne... Richard głową potrząsł. Ot głupcy, nie zastanowili się nad tem dostatecznie!
— Kiedy się z nimi zobaczysz?
— Za dwie godziny... Wiedząc że pana tu zastanę, zamówiłem ich do szyneczku pod Złotym Kłosem... Tam mają na mnie czekać...
— Wszyscy trzej?
— Tak jest...
— A więc... powiesz im, żeby punkt o dziesiątej zgłosili się do domu przy ulicy Neuilly... Ojciec Legrip ich przyjmie...
— Wszystkich trzech razem?
— Nie! Ojciec Legrip nie wpuszcza nigdy tylko po jednemu... ja mu to poradziłem...
— Na prawdę! mądra rada! bardzo mądra!...
— Ci chłopcy poczciwi mogą ciągnąć węzełki jeżeli chcą, który ma wejść pierwszy...
— Tak najlepiej... Jeden wejdzie, a tamci mogą tymczasem ćmić fajeczki i rachować gwiazdy na niebie, żeby im się nie nudziło... Nic mi nie powiesz więcej panie Werner? nie masz dziś dla mnie żadnego polecenia?...
— Chwilowo... żadnego...
— Skoro tak, idę zatem na moje rendez-vous... Sługa pański...
— Do zobaczenia Richard.
Mały człowieczek zawrócił od progu nazad, zamiast wyjść na ulicę.
— Czego to? — spytał szorstko Niemiec.
— Oh! drobnostka... Zapomniałem tylko zwierzyć się z czemś przed panem...
— Naprzykład?...
— Że jestem bez grosza...
— No, no!... Masz tu dwadzieścia franków.
— Dzięki stokrotne panie Werner!
Tym razem mały człowiek ulotnił się na prawdę.
— Garson!... — krzyknął Niemiec, gdy sam został.
— Służę!...
— Co potrzeba do listu napisania!...
— Natychmiast panie!
Werner wziął ćwiartkę papieru który Garson przyniósł i napisał bilecik, charakterem eleganckim, pisownią bez zarzutu. Oto treść biletu:
„Moja Najdroższa i Najmilsza! Interes familijny, wielkiej wagi i zwłoki niecierpiący, któremu jednak złorzeczę z głębi duszy, ponieważ mnie pozbawi szczęścia widzieć cię dzisiaj, zmusza mnie odjechać z Paryża jeszcze dziś wieczór. Nie wrócę aż jutro.
„Nie czekaj zatem na mnie najdroższa Urszulko... Wiesz, że mojem najszczerszem i jedynem życzeniem byłoby pędzić życie u twoich stopek malutkich. Pożałuj mnie i myśl o mnie, jak ja z mojej strony, będę myślał li o tobie...
„Do jutra zatem moja ubóstwiona!... Radbym przyspieszyć o ile możności ową chwilę błogosławioną, kiedy tytuł słodki i święty, twego małżonka, pozwoli mi tobie się oddać wyłącznie, i ani na chwile z tobą się nie rozłączać.
„Twój najwierniejszy, i szalenie rozkochany:

„Rodille“

Pan Werner, podpisawszy w ten sposób bilecik, napuszony i czuły aż do ckliwości, wsunął go w kopertę, przypieczętował dewizą na sygnecie: — „Tout pour toi!“ i tak zaadresował:
Panna Urszula Renaud, rządczyni w pałacu pana barona de Viriville, przy ulicy Pas-de-la-Mule, na przedmieściu Marais — Bardzo pilno!
To załatwiwszy, zapłacił za objad, rzucił hojny napiwek garsonowi, który go żegnał ukłonem do samej ziemi i wyszedł ze sali.
O dwadzieścia kroków może, na zakręcie ulicy, stał ekspres z medalem na piersiach. Werner skinął ręką na niego.
— Mój chłopcze! — przemówił bez cienia akcentu germańskiego — masz tu czterdzieści sous. Bierz nogi za pas, idź prosto na ulicę Pas-de-la -Mule, i oddaj ten list do własnych rąk osoby, do do której jest zaadresowany.
— A jeżeli jej w domu nie zastanę? — zauważył posłaniec.
— Zastaniesz... tylko się spiesz kochanku...
Posłaniec pobiegł galopem we wskazanym kierunku, a Werner Rodille, poszedł w stronę przeciwną ku Passage-Radziwiłł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.