Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Chora musiała się dziwić, może już się nawet niepokoić, tak długą męża nieobecnością.
Vaubaron to zrozumiał.
Rozpacz ukrył na dnie serca, twarz zmusił do zupełnego spokoju, sercu nakazał, żeby zaczęło bić jak zazwyczaj, i wrócił do pokoju sypialnego.
— Mój drogi — Marta spytała — o czemże tak długo rozmawiałeś z doktorem?
— Oh! o wszystkiem i o niczem... Wiesz jaki z poczciwca gaduła!... Zresztą doktor odszedł już dawno... Szukałem nadaremnie w mojej tece planu na nową maszynę... a jest mi tak niezbędnie potrzebne!
To tłumaczenie, zaspokoiło najzupełniej ciekawość młodej kobiety.
Wzrok jej padł przypadkiem na papier, który mąż trzymał w ręce.
— Co to takiego? — spytała powtórnie.
Drgnął nerwowo... zapomniał o papierze najzupełniej.
— To? — rozłożył szybko zmięty świstek — rachunek doktora.
— Podał ci rachunek... tak prędko?
— No tak... widzisz przecie...
— Ile też wynosi?
Popatrzył na ilość zesumowaną!
— Sto sześćdziesiąt franków — bąknął.
Twarz Marty wyrażała bolesne zadziwienie.
— Ależ to dla nas suma olbrzymia! — zawołała żałośnie. — Tyle pieniędzy wyrzucić, li za wizyty lekarskie! Ah! mój najdroższy, ile cię moja słabość kosztuje! Skąd ty weźmiesz taką sumę? Przyjdzie ci to z wielką trudnością.
Jan machnął ręką lekceważąco.
— Nie troszcz się o to, droga moja dziecino... to drobnostka... Mam odebrać pieniądze z dziesięciu miejsc! Zresztą doktor może zaczekać.
— Dla czegóż ci jednak dziś wręczył rachunek? Czy już nie przyjdzie do nas?
— Zdaje się... Uważa twój stan za tak dobry, i zadawalniający, że przestanie przychodzić, co jest bardzo uczciwie z jego strony.
Marta więcej nic pytała.
Jan usiadł przed warsztatem i zaczął toczyć jakieś kółko. Pracując machinalnie pytał się w duchu:
— Co począć?... Skąd wziąć pieniądze?...
Czas obznajomić bliżej naszych czytelników z Janem Vaubaronem, spojrzawszy w przeszłość tego człowieka, który będzie główną osobistością w naszem najprawdziwszem opowiadaniu.
W jednym z rozdziałów poprzedzających, wspomieliśmy o Biblii Kalwińskiej, noszącej na sobie ślady na pół zatarte, tarczy herbowej z koroną margrabiowską.
Herb Lwia Paszczeka... a u góry Krzyż z Kotwicą, na pamiątkę Wojen Krzyżowych, w których przodkowie Vaubarona dzielnie się z Saracenami potykali, należał się najsprawiedliwiej naszemu bohaterowi. Miał on prawo niezaprzeczone, tytułować się margrabią, jako jedyny i ostatni potomek tego wielkiego rodu.
Musimy dodać natychmiast, że biedny rzemieślnik, nie tylko nie myślał upominać się o ten tytuł, ale zaledwie wiedział, iż jest szlachcicem. Dla niego nazwisko starożytne, niegdyś wsławione przez rycerskich jego antenatów, nie przedstawiało żadnej wartości.
Ten szczegół wymaga objaśnień, które też zaraz przytoczymy:
W drugiej połowie wieku siedmnastego, istniał w Bretanji, niedaleko od Carnar, zamek przepyszny i rozmiarów olbrzymich, otoczony mnóstwem dóbr, tak, że dzierżawy wynosiły rok rocznie do dwudziestu tysięcy bitych talarów. Ten zamek i te dobra, stanowiły Państwo Vaubaron, i od wieków przechodziły z ojca na syna, na ordynatów, to nazwisko noszących.
Głową rodziny, w chwili odwołania Edyktu Nantejskiego, przez Ludwika XIV, a wiec u schyłku wieku siedmnastego, w roku 1685, był margrabia Gontran de Vaubaron, wdowiec w latach sześćdziesięciu po kobiecie młodziusieńkiej, i żyjący w zamku sam jeden, z synkiem kilkoletnim. Margrabia, człowiek usposobienia ponurego, niesłychanie egzaltowany, skłonny do fanatyzmu, należał do Wyznania Kalwińskiego. Prześladowania, na jakie byli narażeni jego współwyznawcy, oburzały go najokropniej, podniecały w nim do szału niemal chęć oporu, i zrobiły go podobnym do owego John’a Balfour de Burley, unieśmiertelnionego przez Valter-Scott’a w „Purytanach w Szkocyi“, Edykt króla Ludwika XIV., nakazujący Kalwinom oddawać dzieci niżej lat szesnastu na wychowanie najbliższym krewnym katolikom, a w braku tychże, opiekunom wyznaczonym z urzędu, przez namiestników na prowincyi, stanowił w jego oczach pogwałcenie najstraszliwsze władzy i powagi ojcowskiej, jak również wolności wyznań i sumienia!
Pierwszy tedy bunt podniósł przeciw edyktowi, otworzył bramy zamku dla Hugenotów prześladowanych, i był tak szalenie zuchwałym, że pokusił się odeprzeć przemoc, przemocą. Wierzył święcie, iż Współwyznawcy na jego wezwanie, podniosą się jak „Jeden Mąż!“ w całej Francyi, i zechcą pomścić krwawą „Noc Ś. Bartłomieja,“ 24. sierpnia w r. 1572, koniec końców wywiesił sztandar rewolucyjny, i porwał się do broni.
Znane nam są z historyi następstwa krwawe i niesłychanej doniosłości w dziejach francuzkich, zniesienia Edyktu Nantejskiego. Około 500.000 Kalwinów francuzkich, przeniosło się za granicę, do Państw ościennych, zreformowanych, darząc nową ojczyznę owocami przemysłowości z Francyi wyniesionemi, mianowicie tkactwa materyi jedwabnych. Dragonady (tak nazywano wojska królewskie) plądrowały po nieszczęśliwych okolicach, zamieszkałych przeważnie przez Hugenotów. Potykały się dzielnie z wojskiem regularnem, zastępy Kamizardów, złożonych po większej części z ludu wiejskiego. Nazywano ich Camisards, ubierali się bowiem w długie koszule Camisard w narzeczu ceweńskiem. Wiódł ich do boju z marszałkami królewskimi, wódz nieustraszony, Jan Cavalier, syn wieśniaka, zaledwie dwadzieścia kilka lat liczący. W tej nieszczęsnej walce domowej, poległo do 100.000 z jednej i z drugiej strony.
Nie dziw zatem, że i margrabia Vaubaron, powziął zamiar heroiczny, ale mniej szalony.
Jedynem tego buntu następstwem: następstwem łatwem do przewidzenia, było ściągnienie na zamek zbuntowany kary najsurowszej. Zastępy królewskie obiegły go, i miały z góry nakazane, z okrucieństwem wyrafinowanem, żeby nikomu z buntowników nie udzielać pardonu, wszystko niszczyć ogniem i mieczem! Ciężka artylerya zmiażdżyła bramy z brusów dębowych, kute żelazem, i porobiła wyłomy dostateczne w murze z bloków granitowych zamek otaczający. Pożar podminował wieże zamkowe, krew lala się potokami, tylko liczba bardzo ograniczona oblężonych, potrafiła ratować się ucieczką z tych zgliszczy, dymiących krwią i pożogą.
I margrabia Gontran de Vaubaron był między nimi.
Nie oskarżajmy go jednak o podłe tchórzostwo.
Starzec należał do owych rycerzy „Bez bojaźni i bez zarzutu,“ którzy nie podają nigdy pleców nieprzyjacielowi, i padają twarzą na przód. Chciał on walczyć do ostatniej chwili, zginąć wraz ze swemi towarzyszami, połączyć swoje zwłoki ze stosem ciał zabitych na gruzach zamku jego praojców...
Powiedział jednak sobie, że nie ma prawa skazywać na tę śmierć straszną syna jedynego, liczącego zaledwie lat dziesięć, i skazać na zupełne wygaśnięcie, na zagładę, nazwiska tak starożytnego, rodu znanego na kartach najchwalebniejszych dziejów francuzkich.
Połączył się zatem z uciekającymi, płacząc z rozpaczy i wściekłości.
Dzięki ciemnościom nocy burzliwej, w części tylko rozpraszanych łuną, bijącą od zamku w płomieniach, Gontran, i mały oddział Hugenotów, oszczędzonych przez bomby i granaty oblegających, dostali się szczęśliwie do przystani w Penmark, przez nikogo nie gonieni, gdzie wsiedli na statek, należący do margrabiego.
Ten statek zawiózł zbiegów na ziemię obcą. Tu mieli zacząć ciężkie życie tułaczy, wygnanych z kraju własnego.
Pierwsze wieści, które go doszły z Francyi, oznajmiły margrabiemu de Vaubaron, że dobra jego zostały skonfiskowane, na jego głowę cenę wyznaczono, i że nigdy, choćby nawet chciał się poniżyć, i poddać z pokorą Edyktowi nowemu, co mu ani w myśli nie postało, król sędziwy nie przebaczył by, ani jemu, ani jego potomstwu, buntu i oporu tak jawnego, i tak zuchwałego.
Ruina jego była zatem zupełną i niecofnioną, wygnanie z kraju wieczyste... Margrabia nie posiadał nic więcej, prócz małego okręciku, i kilku brylantów, porwanych na prędce ze skarbca rodzinnego, gdy z zamku uchodził.
Sprzedał okręt, spieniężył klejnoty, a zebrawszy zaledwie tyle, żeby nie umrzeć z głodu, poświęcił się wyłącznie kształceniu syna.
W trzy lata później, margrabia umarł nagle, wycieńczony smutkiem, podminowany tęsknotą za krajem rodzinnym, zostawiając synowi około trzydziestu tysięcy talarów, całego majątku (tyle niegdyś wynosił ich roczny dochód!) i ową Biblję Kalwińską, z którą nakazał mu to pod błogosławieństwem, nie miał się nigdy rozłączyć.
Raz nawet powiedział:
— Później mój synu, gdy dojdziesz do wieku męskiego, dowiesz się, iż ta biblia stanowi dla ciebie skarb najkosztowniejszy, i że dzięki jej, twoi synowie zostaną tem czem byli nasi antenaci.
Prawdopodobnie margrabia de Vaubaron, chciał kiedyś wytłumaczyć jaśniej synowi te słowa tajemnicze, które dziecko puściło mimo uszów, wcale się nad niemi nie zastanawiając.
Śmierć napadła starca niespodzianie, i nie zostawiła mu czasu na żadne tłumaczenie.
Syn margrabiego wyrósł, ożenił się za granicą bardzo skromnie i z panienką ubogą, żył nieznany w ubóstwie, i zmarł, zostawiając znowu tylko jednego syna po sobie.
Zaczęła się powoli agonja, wielkiego i znakomitego rodu.
Nie będziemy szli krok za krokiem, badając z ciekawością przesadzoną, dalsze pokolenia Vaubaron’ów, tonące coraz bardziej w cieniu życia mieszczańskiego i niesłychanie pospolitego; w stosunkach materyalnych, z nędzą niemal graniczących.
Członkowie tego rodu upadającego, wiedzieli, że pochodzą z Francyi; czasem nawet opowiadali jedni drugim, że ich pra-dziady, byli niegdyś możni i bogaci, nie bardzo jednak sami wierzyli w to podanie mgliste i legendowe, które nie miało żadnej podstawy namacalnej.
Tak minęło lat sto z okładem.
W roku 1803, jeden z Vaubaron’ów powrócił do Francyi i osiedlił się w Paryżu. Po raz pierwszy, od zniesienia Edyktu nantejskiego, jakiś potomek margrabiego Gontrana, przestąpił granicę kraju rodzinnego.
Ten tedy Vaubaron, obywatel Vaubaron, (jak się wtedy wyrażano) był to człowiek dość ograniczony, hulaka, pijak i gracz nałogowy.
Palnął głupstwo wierutne, żeniąc się, on, nicpoń czystej wody! i rzecz naturalna, po kilku miesiącach pożycia małżeńskiego, zbrzydził sobie żonę i ognisko domowe.
Wtedy, ani się pytając o żonę, wymazawszy ją z pamięci, jakby wcale nie istniała, nie pamiętając i nie dbając również i o tę okoliczność, że ma wkrótce zostać ojcem, rzucił się na nowo, ze zdwojoną namiętnością, w wir rozpusty najohydniejszej.
Pożarł w jednej chwili to trochę, co sam posiadał, a wtedy wyciągnął chciwe dłonie, aby tak samo puścić na cztery wiatry żony posążek.
Nadaremnie istota nieszczęśliwa za nogami mu się włóczyła, prosząc i zaklinając, żeby miał litość, jeżeli już nie nad nią, to nad swojem własnem dzieckiem, które ona nosi w łonie. Odpowiadał szorstko, że kobiety istoty nieudolne i głupie, nic się na interesach nie rozumieją, i do niczego się też mieszać nie powinny. Obiecywał jej zresztą na, pociechę, wielki majątek w przyszłości, o jakim jej się nawet nie przyśniło.
Hulaka niepoprawny, nie był w gruncie złym człowiekiem, i tak solennie zaręczając, że wkrótce będą we wszystko opływali, mówił to tylko w co sam święcie wierzył.
Jak ogół graczy, ufał swojej dobrej gwieździe, liczył na zyski bajeczne, na wygrane ułudne. Gra, upaja niemal jak Hatchich indyjski, swoich zwolenników, a raczej swoje ofiary, i każe im patrzeć w przyszłość, przez pryzmat olśniewający a zwodniczy.
Ostatni luidor, ostatni talar Vaubaron’a o którym piszemy; wszystko stopniało, na zielonych stolikach domów gry.
Gdy nędznik przekonał się, iż ani grosz mu nie został w kieszeni, że wyschło wszelkie źródło dochodów, a i kredyt wyczerpał się najzupełniej, że odtąd byłby zmuszony pracować lub kraść, aby wyżywić siebie i żonę, w głowie mu się pomieszało.
Wiedział dobrze, że pracować nie potrafi.
Myśl o kradzieży go przerażała.
Ta natura słaba i znikczemniała, mogła dojść do nałogu i nurzać się w kale rozpusty, nie psiadała jednak dość energii aby bodaj zbrodnię popełnić.
Koniec końców, uważając położenie, w którem znalazł się samochcąc, za rozpaczliwe i bez wyjścia, obywatel Vaubaron popełnił ostatnie tchórzostwo najpodlejsze, i kulę sobie w mózg wpakował.
Samolub nikczemny, myślał li o sobie, nie troszcząc się wcale o żonę, i o los dziecięcia, które lada dzień, miało wyjrzeć na świat boży.
W chwili, kiedy wnoszono na marach, do pomieszkania, trupa samobójcy z głową roztrzaskaną; jego żona nieszczęśliwa, uczuła pierwsze bole macierzyństwa.
Wołała o pomoc, nikt nie przybywał; błagała męża nieobecnego, a śmierć jej odpowiedziała.
Na widok ciała krwią, zbroczonego, ohydnego i wstrętnego, upadła na wznak z krzykiem rozdzierającym.
Nie odzyskała już przytomności. Skonała nie doświadczywszy tej najwyższej radości i boleści jednocześnie, której doświadcza matka nieszczęśliwa przyciskając do serca po raz pierwszy... pogrobowczyka! sierotę bez ojca!
Nazajutrz, wóz najniższej klasy wiózł dwie trumny razem do wspólnego grobu.
Co się tyczy dziecka nowonarodzonego, urzędnik municypalny, wpisywał go w księgi ludności paryskiej, pod imieniem i nazwiskiem Jana Vaubaron’a.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.