Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Raz zdecydowawszy się na małżeństwo, nic nie zostawało naszej parze rozkochanej, jak połączyć się czemprędzej przed ołtarzem. Żadna zresztą zapora nie przeszkadzała im do tego. Sieroty, tak jedno jak i drugie, nie potrzebowali starać się o niczyje pozwolenie. Wystarczało wobec prawa złożenie w merostwie z ich metrykami jednocześnie aktu pośmiertnego obojga rodziców.
Jan zajął się zebraniem potrzebnych papierów i dokumentów z gorliwością, świadczącą najwymowniej, jak niecierpliwą jest jego miłość.
Zdawało mu się, iż błogosławiony dzień ślubu nigdy dość prędko nadejść nie może.
I Marta pod pewnym względem podzielała tę niecierpliwość. Czuła się tak serdecznie kochaną, tyle miała nawzajem dla swego narzeczonego wdzięczności i miłości, że radaby była każdej chwili zostać jego żoną, i wierzyła święcie w przyszłość najszczęśliwszą. A jednak, rzecz dziwna: nie opuszczała jej melancholja niepozbyta, nie do przezwyciężenia. Za mało czasu upłynęło od śmierci matki; rana głęboka dotąd nie była się zabliźniła. Jeżeli chwilami, gdy Marta rozmawiała z narzeczonym, uśmiech błogi zaigrał na jej bladych usteczkach, znikał szybko, a natomiast łzy rzewne i rzęsiste wytryskały z jej czarnych, smutnych źrenic.
Z tego, o czem wspomnieliśmy w poprzednich rozdziałach, nasi czytelnicy z łatwością zrozumieli, że młody mechanik, żyjący z dnia na dzień, i studjujący z takim zapałem sztukę dla sztuki, nie dla zarobku, nie mógł wiele na bok odkładać. Niesłychanie obojętny na wszelkie używania i rozkosze zmysłowe, i pod tym względem nic prawie nie wydając, dużo jednak obracał z grosza zarobionego na książki naukowe i kosztowne instrumenta.
Gdy raz postanowił się ożenić, wszystko się zmieniło. To co dla siebie uważał za zupełnie dostateczne, wydało mu się nędznem, nawet wprost niemożliwem dla jego Marty ukochanej.
Ani chciał słyszeć o tem, żeby mieli zostać nadal na poddaszu, w izdebce ciasnej i ponurej, z tapczanem, stołem i dwoma stołkami za całe umeblowanie. Postanowił wynająć w tym samym domu, tylko niżej, mieszkanko obszerniejsze i stosowniejsze.
Tomaszowa wielce mu ten zamiar pochwaliła. Pokazała mu zaraz na czwartem piątrze: — „Istne cacko“ (jak się wyrażała). Dwa pokoiki z kuchenką. Pokoje od ulicy, oklejone obiciem taniem, ale gustownem i wesołem.
Młody człowiek uradowany, zapłacił z góry za pół roku, ani chwili się nie namyślając. Przytem polecił stróżce jak najusilniej, żeby to zachowała aż do dnia ich ślubu w tajemnicy, rad był bowiem zrobić tem Marcie miłą niespodziankę, wprowadzając ją nagle do skromnego, ale miluchnego gniazdka, dla niej z miłością usłanego.
Jeszcze zostawała nierozstrzygniętą kwestya umeblowania, kwestya ważna, bo wymagająca pewnej sumki, a Jan nie miał już ani grosza przy duszy.
Postanowił więc pójść za przykładem kolegów i po raz pierwszy prosić swego pryncypała o zaliczkę. Z wielką mu to jednak przyszło trudnością, mimo iż codziennie o coś podobnego udawano się do właściciela warsztatu. Jan był wogóle za dumny do prośby jakiejkolwiek, a nawet trochę dziki pod tym względem.
Musimy dodać, iż nie zdarzyło się przecież, żeby czeladnik porządny i pracowity nie otrzymał kiedykolwiek podobnej zaliczki.
Chcąc skończyć jak najprędzej i załatwić sprawę tak mu nie miłą, młody człowiek wszedł dnia pewnego do gabinetu właściciela warsztatu.
— Panie!... — zaczął się jąkać, mnąc i obracając czapkę w rękach — byłeś zawsze tak łaskaw... tak dobry dla mnie... że... czuję się w obowiązku... uprzedzić pana... powiedzieć mu... o moim ślubie...
Mechanik drgnął, a jego twarz wyrażała najwyższe zdumienie. Czoło zmarszczył niemal gniewnie. Wiemy już, że snuł w głowie pewne plany, iż chciał się zabawić w Opatrzność co do Jana przyszłości. Słowa młodego człowieka wywracały do góry nogami plany i projekta, do których mechanik był się już całą duszą przywiązał.
— Pan się żenisz!... — powtórzył, jakby nie wierzył własnym uszom, jakby nie mógł przypuścić podobnego szaleństwa.
— Tak panie...
— Ależ to być nie może!... pan drwisz chyba ze mnie!
— Mówię całkiem na seryo...
— W twoim wieku?!...
— Wiek nic nie ma do tego... Skończyłem lat dwadzieścia; miałem zaś lat piętnaście, gdym pracował sam jeden, na utrzymanie siebie i dwojga starców, moich przybranych rodziców...
— Wiem żeś chłopiec odważny i najporządniejszy w świecie; ale do stu kaduków! któż bo się żeni w latach dwudziestu?!...
— Żenią się... czemu nie... skoro prawo na to pozwala...
— Kobieta, którą chcesz poślubić, dałbym szyję, że starsza od ciebie...
— Żleby było, panie, bo byś przegrał zakład... moja narzeczona nie ma jeszcze lat szesnastu...
— Czy ma przynajmniej majętnych rodziców?...
— Sierota, tak samo jak ja...
— Ma zatem w ręku swój majątek?...
— Niema ani grosza...
Właściciel spojrzał na Jana osłupiały, prawie rozjuszony. Czytało się w jego oczach, że patrzy na niego, jak na skończonego waryata.
— Ani grosza?!... i ty ją chcesz poślubić?... — wybuchnął gwałtownie.
— Tak panie...
— Ale dla czegóż? dla czego, pytam?!...
— Bo ją kocham...
— To nie jest żaden powód!...
— O! jest panie, i nawet powód najsłuszniejszy!...
— Zastanów się tylko, pomyśl nad tem, mój młody przyjacielu! — właściciel wpadł w ton łagodnej, ojcowskiej niemal perswazyi. — Kamień młyński, wiążesz sobie do szyi!... chcesz się unieszczęśliwić na resztę życia!...
Młodzieniec potrząsł głową energicznie:
— Spodziewam się wręcz przeciwnie, że moja żona szczęście mi zapewni...
— Nic dotąd nie złożyłeś... Twoja żona posiada drugie tyle!... Na prawdę... łączą się... głód z pragnieniem!
— Mam dwie ręce... moją zdatność i odwagę... Z tem nie zna się ni głodu, ni pragnienia...
— Dzieci zaczną się sypać...
— Będą nam najpożądańsze!...
— Z niemi wejdzie pod wasz dach nędza...
— Biorę na siebie przepędzić ją na cztery wiatry!... Zresztą... będzie co Bóg da!...
— Więc to już nieodwołalne?...
— Rzecz naturalna!... Wyszły nasze zapowiedzi... za dwa tygodnie ślub.
— Taak?!... więc pan nie przyszedłeś zasięgnąć mojej rady?
— Nie panie... Chciałem po prostu uprzedzić pana o tem.
— W takim razie — właściciel nie ukrywał wcale gniewu i najwyższego rozdrażnienia. — Szkoda każdego słowa!... Top się pan, skoro tak ci się podoba!... Skujcie się nawzajem łańcuchami nędzy i głodu!... To twoja rzecz!... ja się do tego nie mięszam... skoro temu nie mogę zapobiedz!...
— Mógł byś pan w każdym razie poratować mnie — Jan kończył z sercem gwałtownie bijącem — i nawet bardzo na pańską pomoc liczyłem.
— Na moją pomoc?... i w czemże, jeżeli wolno wiedzieć?...
— Stał byś się pan naszym dobrodziejem, naszą Opatrznością!...
— Dalej! dalej!... proszę kończyć!... — właściciel mówił tonem szorstkim, zapowiadającym odmowę, z góry postanowioną.
— Oto prosiłbym o małą zaliczkę... Potrzebuję trochę pieniędzy, aby umeblować jako tako mieszkanko, które właśnie nająłem i do którego chcę wprowadzić po ślubie moją młodą żoneczkę.
Właściciel słysząc tę prośbę wypowiedzianą tak po prostu i z taką rozczulającą naiwnością, uśmiechnął się zjadliwie:
— Ejże? strzepnął palcami. — Liczyłeś pan zatem na mnie, iż pomogę ci umeblować apartament dla przyszłej pani Vaubaron?
— Tak panie...
— Toś się pan grubo przeliczył!...
Jan rzucił się jakby pod silnem uderzeniem.
— Jakto, panie pryncypale?!... Nie będziesz łaskaw mnie poratować bodaj sumką najmniejszą?...
— Ani mi się śni!
— To jednak, o co błagam, otrzymywał nie raz i nie dwa każdy z moich kolegów w warsztacie...
— Szczera prawda... dziś atoli nie myślę przyczyniać się i zachęcać niejako przez rodzaj wspólnictwa, do czynu, który uważam za istne szaleństwo!... Nie jestem zresztą na tyle bogatym, żeby dawać moje pieniądze na przepadłe!
— Na przepadłe?! — powtórzył Jan z oburzeniem niesłychanem. — Pan nie masz prawa w ten sposób do mnie przemawiać!... Wiesz pan żem dobry robotnik i człowiek najuczciwszy!...
— Wiem o tem wszystkiem doskonale, ale wiem i to, że skoro się ożenisz, będziesz wystawiony co dzień i co godzina na coraz nowe potrzeby i kłopoty, na które nie wystarczy twój zarobek, choćbyś dzień i noc pracował... Jakże byś mógł w podobnem położeniu, jeżeli nigdy jeden grosz drugiego nie dogoni, odrobić moje pieniądze?
Jan był dumny i ambitny. Mimo, iż dotąd zajmował tak podrzędne stanowisko, znał się na wszelkich odcieniach obejścia delikatnego.
Uczuł się więc dotkniętym do żywego szorstką odpowiedzią pryncypała i nie myślał dłużej nalegać.
— Chciej mi pan wierzyć — rzekł ze sztywnością mimowolną i może trochę za ostro — że pierwszy żałuję niesłychanie kroku, którego następstw niemiłych nie mogłem naprzód przewidzieć. Sam sobie jakoś poradzę.
— Życzę panu, choć się nie bardzo tego spodziewam — odpowiedział pryncypał ironicznie — powiem nawet po prostu, że jestem pewny rezultatu wręcz przeciwnego.
Młody człowiek skłonił się lekko i wyszedł z głową do góry, z miną gęstą, ale z sercem ściśniętem i do głębi zranionem.
Jakież upokorzenia i bole miała mu przynieść przyszłość, skoro ten człowiek, którego uważał dotąd za bardzo dobrego i jemu szczerze życzliwego, nie chciał się robić wspólnikiem owego małżeństwa? Widocznie zapatrywał się na ten związek nie tylko jak na proste szaleństwo, ale w dodatku, jak na coś niebezpiecznego i niemal występnego.
To zresztą nie mogło w niczem zachwiać jego przedsięwzięcia. Nie wstrzymało go nawet od umeblowania mieszkania, którem zamierzał zrobić swojej żoneczce miłą niespodziankę.
Udał się zatem do żyda tandeciarza na tej samej ulicy, który zdecydował się sprzedać mu meble potrzebne o dwadzieścia pięć procent drożej niż ich wartość rzeczywista, ale nie żądając na razie gotówki. Od niego zatem wziął to, bez czego nie może się obejść, choćby dom najuboższy.
Niestety! Jan oddał się na pastwę jednemu z kół owej machiny piekielnej i niczem nienasyconej, która się długiem nazywa, i która rzadko, prawie nigdy nie zadawalnia się tem jednem ramieniem swojej ofiary, wtedy dopiero wypuszczając ją ze swoich szponów, gdy ją zmiażdży do szczętu!...
Związek Jana z Martą był zresztą zawarty pod wróżbami najsmutniejszemi. Młody mechanik, nie mając żadnych przyjaciół, musiał udać się do ludzi zupełnie obcych, zaledwie mu znanych, prosząc ich na świadków ze strony jego i jego przyszłej małżonki. To uczyniło dziwnie lodowatym ślub w merostwie. I ślub kościelny nie był o wiele weselszym. Trzeba jednak było tych obcych ludzi zaprosić bodaj na skromne śniadanko w pomieszkaniu nowożeńców, aby im tem choć w części wynagrodzić rodzaj trudu, którego podjęli się z grzeczności.
Tego samego wieczora Jan dostał list od swojego pryncypała, w którym ten ulegając nikczemnej chęci zemszczenia się za urazę urojoną, zapowiadał mu w krótkich słowach, że nie ma dla niego roboty, życzy mu zatem, aby się starał o miejsce w innym warsztacie.
Był to dla Jana cios okropny!... Młode małżeństwo mogło nie mieć na kawałek chleba nazajutrz po ślubie, jeżeliby Jan nie znalazł na razie roboty.
Dzięki Bogu! tak źle nie było... Młody człowiek, nie tracąc odwagi, postarał się natychmiast o miejsce w innym warsztacie, i jego zabiegi nie były bezskutecznemi. Wkrótce nowy jego pryncypał zaczął go cenić wysoko, tak, jak na to zasługiwał.
Wtedy, mimo braków rozmaitych, możnaby nawet powiedzieć mimo nędzy, Jan i Marta czuli się najszczęśliwsi; patrzyli w przyszłość przez pryzmat miłości wzajemnej; życie wydawało im się piękne i promieniste, mieli bowiem oboje raj w sercu!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.