Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 3. Czerwony Sarafan
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

3.
Czerwony Sarafan.

Kilka miesięcy upłynęło od śmierci Jakóba Sobieskiego, sędziwego kasztelana krakowskiego. Wymyto krew z podłogi sypialni. Zwłoki zacnego dostojnika złożono we wspaniałym sarkofagu do grobowca w poblizkim kościele.
Z biegiem czasu powoli zapomniano o zacnym starcu, żałoba przeminęła, koła czasu potoczyły się dalej.
Nadszedł nareszcie dzień, w którym nowo zamianowany kasztelan krakowski z młodą swoją małżonką i orszakiem odbyć miał wjazd do zamku i do miasta, w którym miał zastąpić zmarłego, wybrany w tym celu przez króla i posłów sejmowych.
Jak w dzień śmierci Jakóba Sobieskiego miasto pogrążone było w żałobie, tak teraz panowała w jego murach uroczysta radość. Bramy przystrojono wieńcami, zamek i prowadzące do niego ulice przybrano kwiatami, a mieszkańcy przystrojeni świątecznie wychodzili za bramy, ażeby tam nowego kasztelana, najwyższego zwierzchnika miasta z głęboką czcią pozdrowić i powitać.
Wszystkie1 dzwony miejskie dzwoniły, a na wałach strzelano z dział tak, że ich huk wstrząsał ziemię.
Była to wielka, powszechna uroczystość dla miasta i dla okolicznych mieszkańców, którzy z okolicznych miasteczek i wiosek wielkiemi tłumami nadciągali, aby się przypatrzeć wjazdowi nowego kasztelana.
Świątecznie przybrany tłum wzrastał z każdą chwilą na wielkim placu przed bramą, przez którą Jan Zamojski miał wjeżdżać do miasta i wkrótce liczyć było można lud na tysiące, tłoczący się gęsto na ulicach, któremi nowy kasztelan ze swą małżonką miał przejeżdżać.
Słońce świeciło na błękitnem pogodnem niebie, tak jakby chciało blaskiem swym dodać powabu uroczystości, a w czystem powietrzu rozlegały się donośnie odgłosy dzwonów, podnosząc umysły i przygotowując je do uroczystości.
Nagle w jednym z bardziej oddalonych punktów placu dał się słyszeć nieokreślony, przejmujący krzyk i można było dokładnie widzieć, jak stojący tam tłum cofnął się na wszystkie strony, jak gdyby bomba mająca pęknąć tam padła.
W ogólnej jednak radości i oczekiwaniu przebrzmiał ten krzyk i niezważano na ożywioną scenę, która się odgrywała w tem miejscu.
Wkrótce potem jednak przerażenie i wzburzenie przybrało większe rozmiary. Tłum zebrany w tym punkcie placu zdawał się być zajęty jakiemś bardzo szczególnem widowiskiem, a zdziwienie i przestrach obejmowały coraz szersze koła.
W tej chwili trąby obwieściły zbliżanie się orszaku.
Rozpoczynał go oddział straży torujący przejście pomiędzy tłumem. Dalej jechał konno nowy kasztelan Jan Zamojski, mąż podeszłego już wieku, w wspaniałych szatach, a obok niego młoda, dobrotliwie uśmiechnięta, piękna małżonka, kłaniająca się uprzejmie na wszystkie strony. Była ona córką margrabiego Lagrange d’Arquien i obok starego, poważnego Zamojskiego wyglądała jak świeżo rozwinięta róża.
Bogato przystrojona służba z oznakami herbowemi kasztelana i jego małżonki stanowiła orszak, który zamykał oddział na francuski sposób przybranych muszkieterów.
Na obszernym placu zatrzymał kasztelan konia i przemówił kilka słów do delegatów mieszczaństwa, którzy przystąpili do niego. Powiedział, że uważa sobie za zaszczyt uroczyste przyjęcie i zalecił, żeby na placu przed bramą rozdano ludności wino, mięsiwa i pieniądze.
Następnie orszak ruszył dalej i znikł wkrótce w bramie miejskiej.
Część tłumu pośpieszyła za orszakiem, ażeby widzieć wjazd do zamku, większość jednak pozostała na miejscu, w oczekiwaniu przyrzeczonego ugoszczenia.
Nagle wzmogła się ciżba i dał się słyszeć krzyk głośny:
— Czerwony Sarafan! Patrzcie Czerwony Sarafan!
Okrzyk ten rozlegał się w powietrzu.
Szczególna postać ukazała się w pośród tłumu, wyprawiająca najdziksze skoki i śmiejąca się hałaśliwie. Był to mężczyzna w szczególnie nieprzyjemnym dla oka stroju, z twarzą wykrzywioną obłąkanym uśmiechem, z której nie można było poznać jego wieku. W niektórych chwilach zdawał się młodym, w niektórych starym. Gdy twarz skrzywił do okropnego, szatańskiego uśmiechu, zdawał się młodym; gdy był poważnym, widać było na jego twarzy głęboko wyryte zmarszczki.
Czerwony Sarafan miał rude jak płomień włosy, nosił na sobie czerwoną bluzę, czerwone obcisłe spodnie i czerwone buty. Widząc go można było przy puścić, że to waryat, że to pijany, że to ktoś wracający z balu maskowego i pozwalający sobie wśród lata karnawałowych żarcików. A jednak odrażająca jego postać miała w sobie coś, co odpychało i przejmowało jakąś grozą.
Nikt nie wiedział, skąd czerwony Sarafan przybywa, a jednak wszyscy zdawali się znać go i lękać się. Starzy i młodzi uciekali od niego z przestrachem. Czerwony dyabeł jednak nie zrażał się pomiędzy tłumy, wstrząsając rękami na wszystkie strony i śmiejąc się ponuro, jak wyrzutek piekła, a zarazem wydając piekielne krzyki.
— Święty Stanisławie módl się za nami! — zwrócił się jeden ze starych mieszczan do dwóch stojących nieopodal poważnych ludzi, żegnając się, — czerwony Sarafan pojawił się! Czyż jeszcze nie dość krwi popłynęło?...
— Wojna znów będzie, kiedy ten czerwony duch się pokazał, — rzekł jeden z zagadniętych.
— Niech się Niebo ulituje nad nami i naszym krajem, — dodał drugi, — to zły znak!
— Gdy czerwony Sarafan się pokaże, to krew płynie strumieniami, a nocą oświecają horyzont palące się wioski, — rzekł pierwszy, — widziałem go przed bitwą piławiecką... zły duch śmieje się przez niego! Strzeżmy naszego mienia i krwi naszej!
— Wracam do miasta jeszcze przed wieczorem, — rzekł jeden z mieszczan, — nie chcę tu być, gdzie czerwony Sarafan pokazuje się.
— Idę z wami! chodźmy! chodźmy! — rzekł trzeci.
Unikając zbliżenia się do czerwonej postaci rozmawiający zbliżyli się do bramy.
Tymczasem kilku młodych, odważniejszych pozostało przy czerwonym Sarafanie, który gdy wystawiono i otworzono beczki z winem, pierwszy pod stawił swój kubek.
— Jeżeli jesteś czerwony Sarafan, — zawołał jeden z odważniejszych młodych ludzi, — to odpowiedz, co o tobie myśleć?
Szczególny człowiek w czerwonej bluzie wymówił śmiejąc się kilka niezrozumiałych wyrazów i wychylił wino.
— Powiedz nam, skąd i po co przybywasz? — zawołał inny.
— Zawołajmy straży, żeby go wzięła! — zaproponował trzeci.
— Tak! zawołajcie straży, — wołano dokoła, — zaprowadźcie go do wieży.
Kilku pobiegło ku bramie.
Czerwony Sarafan rozpoczął znowu swoje dzikie skoki, wywijając przy tem rękami jak obłąkany, a tłum cofnął się z przestrachem.
Gdy po upływie dość długiego czasu ukazała się warta, czerwony Sarafan był już w innej stronie wielkiego placu a nim warta utorowała sobie drogę przez tłum, szczególna ta postać znikła jej zupełnie z oczu.
Tymczasem wino zaczęło wywierać wpływ na tych, którzy zdołali opić się zawiele i wszyscy tłoczyli się coraz gromadniej do miejsca, w którem z rozkazu nowego kasztelana rozdawano pieniądze, a że każdemu szło o to, aby coś dostać, wkrótce więc zaprzestano zajmować się czerwonym Sarafanem. Mówiono wprawdzie jeszcze o nim, ale nikt nie wiedział w której stronie wielkiego placu szczególny ten człowiek mógł się znajdować.
Wieczór zapadł nad świątecznie? przybranem miastem i nad placem leżącym pod bramą miejską, na którem wesoły tłum dotychczas jeszcze oddawał się obchodowi uroczystości.
W tem drogą prowadzącą do miasta zbliżył się do murów i do placu uroczystości mały, poważny orszak. Trzy smutne, żałobą okryte postacie siedziały na trzech powolnie postępujących koniach. Dwaj jeźdźcy jechali przodem, a za nimi na trzecim koniu dziewczyna w szarej, prostej, bez żadnych przystrojeń sukience.
Żałobny ten orszak wjechał na środek radością i weselem ożywionego placu.
Dwaj młodzieńcy zatrzymali swe konie, gdy przed ich wzrokiem ukazały się w czarnych zarysach wieże miejskie, wyłaniające się z wieczornej ciemności i gdy wokoło siebie ujrzeli płonice pochodnie. Koń dziewczęcia stanął za nimi.
— Przybyliśmy do Krakowa, starego, pełnego pamiątek koronacyjnego grodu, mój bracie Marku, — odezwał się poważny głos młodzieńca, — ojca jednak naszego tu nie zastaniemy.
— Zanieśmy o to skargę do nieba! udajmy się do miasta odwiedzić go w grobach kościelnych, — odpowiedział Marek Sobieski.
— Czy słyszysz te hałasy i wrzawę, panie? — zapytała po pewnej chwili Jana Sobieskiego dziewczyna, — nowy pan zamku odbył swój wjazd! Jan Zamojski został kasztelanem!
— Nie w porę przybyliśmy! Nie dla nas miejsce wśród radosnych obchodów i uroczystości, — rzekł Jan Sobieski, — poczekajmy tutaj, aż przebrzmi wrzawa, któraby przeszkodziła naszym odwiedzinom zmarłego.
Marek i ślepa niewolnica spełnili w cichości wezwanie i jednocześnie z Janem Sobieskim zeskoczyli z koni. Znajdowali się na uboczu od głównego ogniska uroczystości i tu przeczekali, dopóki pochodnie powoli nie zagasły i wrzawa nie ucichła.
Zapadła noc głęboka. Księżyc ukazał się na bezchmurnem niebie i rozlewał swe blade srebrne światło na stary, pełen pamiątek gród stołeczny.
Dwaj młodzieńcy i dziewczyna pro wadząc konie za sobą, zbliżyli się do otworem stojących drzwi i wjechali w milczeniu i poważnie w ulice miasta, w którem zaczynała panować cisza. Okna starego zamku świeciły się jednakże na tle nocy.
Dwaj bracia spojrzeli w okna. Starej, poważnej postaci ich ojca już tam nie było, nie stał on w wielkiem oknie ostrokołowem oczekując na ich powrót.
Zwrócili się do poblizkiego, starego kościoła, w którym znajdowały się groby kasztelanów. Przywiązali konie, a następnie weszli do wysokich, otwartych drzwi świątyni, której wnętrze otwartem było przez noc całą.
Pojedyńcze postacie modlących się mężczyzn i kobiet, klęczały jeszcze tu i owdzie na kamiennej posadzce kościoła i odmawiały modlitwy.
Dwaj młodzieńcy poszli ku drzwiom prowadzącym do grobowców. Sassa postępowała za nimi.
Gdy otworzyli drzwi, okazała się przed nimi długa, nizka przestrzeń, do której schodzić było potrzeba po kilku stopniach. Korytarz ten był zresztą oświetlonym kilkoma u sufitu zawieszonemi lampami. Przy ścianach dookoła stały stare trumny i czyniły na wchodzących poszanowaniem przejmujące wrażenie.
Głęboka, uroczysta cisza panowała dokoła. Zegar wieżowy głucho dźwięczącymi uderzeniami oznajmiał północ.
Trumna Jakóba Sobieskiego stała na boku, ostatnia, w długim szeregu.
Obaj bracia przystąpili do niej i uklękli, aby pożegnać się z ojcem, i odmówić modlitwę.
Sassa pozostała po za nimi i podobnież uklękła.
Po chwili dał się słyszeć głos Jana Sobieskiego.
— Twoi synowie powracają przejęci żałobą, z dalekiej drogi i opłakują twoją śmierć, — mówił rozżalony syn, — nie możesz ręki z błogosławieństwem położyć na naszych głowach, ale duch twój otacza nas i będzie nam towarzyszył, zapalał nas do czynów, ażebyśmy dorównali wzorowi, jakim byłeś dla nas! Tak, mój ojcze, przysięgamy ci na to w tej świętej godzinie! Będziemy wiernie służyli ojczyźnie i z radością krew naszą za nią przelejemy! Ty słyszysz moje słowa! Ty słyszysz tę moją przysięgę.
— I ja ślubuję ci to samo, mój ojcze, — dodał Marek uroczyście, — duch twój pójdzie z nami! Życiem naszem uczynimy zaszczyt twojemu i naszemu nazwisku!
— A nim wyruszymy na wojnę, — mówił Jan Sobieski dalej, — nim przyłączymy się do zbrojnych szyków, broniących naszej ojczyzny, odszukamy tego, którego dłoń zbrodnicza nam cię wy darła, który ci zadał śmierć! Ślubuję ci, że go znajdę, i że cię pomszczę! Nie spocznę pierwej, aż krew twoją zmyję krwią mordercy!
— I ja ci to przysięgam, klęcząc przy twoich zwłokach, — rzekł Marek poważnym głosem, — tylko śmierć może mnie uwolnić od tego świętego ślubu!
Upłynęła długa chwila milczenia.
Sassa słyszała każde słowo. Znajdowała się w blizkości Jana Sobieskiego i brała udział w tej nocnej uroczystości, która jeszcze ściślej łączyła ją z tym, w którym od pierwszej młodości widziała gwiazdę swojego życia. He razy odezwał się głos jego, znajdował zawsze drżące echo w jej sercu. Gdy była przy nim, zapominała o tem, że nie ma domu ani rodziny, że jest nieszczęśliwą niewolnicą.
Dwaj bracia wstali. Nowa uroczystość skończyła się. Teraz rozpoczynało się dla nich nowe życie. Teraz mieli wypełnić święty obowiązek.
— Chodź, Sasso, nie możemy cię opuścić i skazać na zgubę, — zwrócił się Jan Sobieski do klęczącej, biorąc ją za rękę i podnosząc, — możesz się udać do dóbr naszego ojca i tam pędzić życie spokojne, bez troski!
— Dziękuję ci, panie, jesteś tak dobrym jak twój szlachetny ojciec! — odpowiedziała ślepa niewolnica drżącym głosem, — ale nie odpędzaj mnie od siebie!
— To być nie może, Sasso, jadę dalej... nie możesz mi towarzyszyć.
Ślepa dziewczyna smutnie pochyliła głowę.
— Nie możesz mi być potrzebną, Sassa, — udaj się do dóbr, w których przebywają inni słudzy naszego ojca i tam pozostań.
— I my musimy się rozstać, bracie, — rzekł Marek do Jana, — udamy się każdy w inną stronę szukać mordercy naszego ojca.
— Tak i ja postanowiłem, Marku, pożegnajmy się, a gdy pomścimy śmierć naszego niezapomnianego ojca, to się znajdziemy w szeregach wojowniczych ażeby powetować klęskę doznaną pod Piławcami!
— Dobrze, mój bracie! — zawołał Marek uderzając ręką w rękę podaną przez Jana, — wspólny cel nas łączy!

Rozstajemy się, ażeby wkrótce znaleźć się w jednym szeregu i walczyć w obronie naszej ojczyzny! Bądź zdrów!
Dwaj bracia padli sobie w objęcia. Przy zwłokach swego ojca rozstali się. Szlachetne zamiary i plany przyszłości zajmowały ich obu. A Opatrzność wybrała ich na to i przeznaczyła, ażeby wysokie i zaszczytne stanowiska na czele swego narodu zajęli.
Wyszli ręka w rękę z grobowca, a następnie z kościoła.
Sassa poszła za nimi w pewnem oddaleniu.
Gdy przybyli do bramy miejskiej prowadząc z sobą konie, Sassa wydała nagle cichy krzyk. Tuż przed nią dał się słyszeć śmiech nieprzyjemny. Zdawała się rozpoznawać dźwięk tego śmiechu, chociaż tego, kto go z siebie wydał, widzieć nie mogła.
Jan i Marek obejrzeli się.
Waryat w czerwonej bluzie ukazał się nagle przy ślepej niewolnicy, roześmiał się swym strasznym śmiechem i pochylony z wyciągniętemi rękami zbliżał się do dwóch młodzieńców.
— To czerwony Sarafan! Poznałam jego śmiech! — zawołała Sassa.
Jan i Marek zdziwieni patrzyli na szczególną postać, którego czerwona odzież i pochylone kształty jeszcze nieprzyjemniej wyglądały przy blasku księżyca niż w dzień biały.
— Kto jesteś człowieku i co tu robisz? — zawołał doń Marek.
Czerwony Sarafan zdawał się nie słyszeć tych słów.
— Jest czerwony jak krew!... Słyszałem o nim nieraz!... Jest to krwawe widmo wojny, zapowiadające nową zawieruchę bojową, — rzekł Jan Sobieski, — no, no, czerwony Sarafianie, gdy nas ojczyzna powoła staniemy do apelu!
Nieprzyjemna postać śmiała się głośno.
— Pokaż mi się tylko i zawołaj mnie, gdy wojna zapali się na nowo, — mówił dalej Jan Sobieski, gdy czerwony Sarafan stał przed nim pochylony i patrzył nań z podełba, — jestem Jan Sobieski, syn dzielnego kasztelana.
— Strzeż się czerwonego Sarafana, panie, — przemówiła miękkim, ostrzegającym głosem ślepa niewolnica, — mówią, że to wysłannik złego ducha, który przychodzi biedne dusze ludzkie zabierać. Gdzie się pojawi tam następuje walka i rozlew krwi, jęczą umarli, a ziemia zaściela się trupami!
Czerwony Sarafan śmiał się głośno i w pochylonej postawie z wyciągniętemi rękami poszedł dalej, a po upływie chwij kilku znikł.
— Bądź zdrów, Marku! zawołał Jan Sobieski dosiadając konia, do Marka, który już siedział na swoim, — do widzenia! Bądź zdrowa. Sasso! Dwaj jeźdźcy odjechali w przeciwnych kierunkach, Sassa pozostała sama przy swoim koniu, na obszernym placu oświetlonym blaskiem księżyca. Patrzyła ona za odjeżdżającymi... skinęła im smutnie ręką i uważała, w którą stronę udał się Jan Sobieski. Słuch jej, wydelikatniony niezmiernie zastępował często brak wzroku.
— Pojadę za tobą! Nie mogę uczynić inaczej! — zawołała załamując ręce, — łaj mnie... odpędzaj... pojadę za tobą.
W tej chwili czerwony Sarafan znów się do niej przybliżył.
Gdy był w blizkości ślepej dziewczyny i jej wierzchowca, wskoczył ze zręcznością kota na konia i roześmiał się przeraźliwie.
Sassa cofnęła się przerażona.
Szczególny człowiek pochylił się ku szyi konia i objął ją rękoma.
Zwierzę, jak gdyby dziki kot siedział mu na grzbiecie puściło się galopem, parskając i unosząc osobliwego jeźdźca.
— Nie potrzebuję konia, pójdę pieszo! — rzekła półgłosem ślepa niewolnica.
I ostrożnie, macając rękami i nogami, udała się w kierunku, w którym odjechał Jan Sobieski.
— Idę za tobą i to mnie czyni szczęśliwą! — mówiła do siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.