Jama/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Wszystko to bardzo rozwlekle i chaotycznie opowiedziała Lubka, szlochając na ramieniu Gieni. Oczywiście, w jej oświetleniu cala ta tragikomiczna historja wyglądała trochę inaczej, niż było w rzeczywistości.
Lichonin, według jej słów, wziął ją do siebie tylko poto, by ją rozkochać w sobie, uwieść, wyzyskać ile się da jej głupotę, a potem porzucić. Ona zaś, głupia, zakochała się w nim na prawdę, a ponieważ była bardzo zazdrosną o wszystkie te kudłate panny w skórzanych paskach, więc on popełnił łotrostwo: umyślnie nasłał swego kolegę, umówiwszy się z nim, a gdy ten zaczął obejmować Lubkę, Bazyli wszedł, zobaczył, urządził wielką awanturę i wypędził Lubkę na ulicę.
Oczywiście, opowiadanie jej składało się z dwóch niemal równych części — prawdy i nieprawdy, ale jej przynajmniej tak się to wszystko wydawało.
Opowiadała również bardzo szczegółowo i o tem, jak niespodziewanie znalazła się bez niczyjej pomocy i żadnego oparcia, jak wynajęła pokoik w jakimś hoteliku przy głuchej ulicy, jak pierwszego już dnia numerowy, stary wyga, człek praktyczny, próbował handlować nią, nie pytając się wcale o jej zgodę, jak przeniosła się z hotelu do prywatnego mieszkania, ale i tam dopadła ją staruszka-rajfurka, od których roją się domy zamieszkałe przez ludność ubogą.
A więc nawet wtedy, gdy pędziła życie spokojne, było coś w jej twarzy, w mowie i w całym sposobie postępowania, coś szczególnego, specyficznego, być może, całkiem niedostrzegalnego dla niewprawnego oka, ale dla instynktu praktycznego coś całkiem wyraźnego i nie budzącego najmniejszej wątpliwości.
Jednakże przypadkowa, krótkotrwała, ale szczera miłość, dała jej siłę, której sama nie spodziewała się w sobie, moc stawiania oporu konieczności powtórnego upadku. Lubka w swym heroicznym wysiłku posunęła się nawet do umieszczenia w gazetach kilku ogłoszeń, iż poszukuje posady pokojówki, lub do wszystkiego. Nie miała jednak żadnych świadectw. Przy umawianiu się o pracę wypadało jej mieć przytem do czynienia wyłącznie z kobietami, które kierowane jakimś wewnętrznym, nieomylnym instynktem, odgadywały w niej odwiecznego swego wroga — deprawatorkę ich mężów, braci, ojców i synów.
Jechać do domu, nie było ani sensu, ani wyrachowania, jej rodzinny powiat Wasylkowski znajdował się w odległości 15 wiorst od gubernialnego miasta i fama o wstąpieniu do takiego zakładu oddawna już przedostała się na wieś za pośrednictwem znajomych. Donosili o tem w listach i opowiadali osobiście ci sąsiedzi miejscy, którzy spotykali ją na ulicy, a także i u Anny Markówny — portjerzy i numerowi hotelów, kelnerzy małych restauracji, dorożkarze i drobni przedsiębiorcy. Wiedziała dobrze, czem groziłaby ta sława w razie powrotu do wsi rodzinnej. Lepiej byłoby powiesić się, niż znosić to wszystko.
W sprawach pieniężnych Lubka była niewyrachowana i niepraktyczna, jak pięcioletnie dziecko, i wkrótce znalazła się bez grosza, powrót zaś do domu publicznego wydał jej się rzeczą straszną i haniebną. Ale pokusy prostytucji ulicznej narzucały się same przez się i na każdym kroku. Wieczorem, na głównej ulicy, stare wytrawne prostytutki, odgadywały jej dawny zawód bez wahania. Raz po raz któraś z nich zbliżała się do niej i rozpoczynała słodkim głosem:
— Cóż to, panienka chodzi sama jedna? Jeśli pani chce, będziemy przyjaciółkami, spacerujmy razem. Zawsze to dogodniej. Mężczyźni, którzy chcą spędzić przyjemnie czas z dziewczynkami, zawsze lubią towarzystwo we czwórkę.
I tu doświadczona, wytrawna naganiaczka, rozpoczynała najpierw mimochodem, a potem z zapałem, z całego serca wychwalać wygody życia u swej gospodyni — smaczne jedzenie, zupełną swobodę co do wychodzenia, stałą możność ukrycia przed gospodynią mieszkania naddatków. Jednocześnie, przy sposobności mówiono wiele złego i krzywdzącego o kobietach z domów zamkniętych, które nazywano „rządowemi ścierkami“ i „instytutkami“. Lubka wiedziała, co ma o tem myśleć, gdyż ze swej strony mieszkanki domów publicznych nazywały dziewczęta chodzące po ulicy „bosówkami“ i „weneryczkami“.
Naturalnie, ostatecznie stało się to, co się stać musiało. Widząc w perspektywie cały szereg głodnych dni, a w głębi ich — ciemną okropność nieznanej przyszłości, Lubka przyjęła grzeczną propozycję jakiegoś przyzwoitego, maleńkiego, uprzejmego staruszka, bardzo poważnego, ubranego bez zarzutu. Za hańbę tę Lubka otrzymała rubla, ale nie odważyła się protestować; poprzednie życie w domu publicznym pozbawiło ją zupełnie inicjatywy osobistej, ruchliwości i energji. Potem kilka razy z rzędu staruszek ten wcale jej nie zapłacił.
Pewien młodzieniec, wymowny i przystojny, w czapce z zagiętym daszkiem, zawadjacko przechylonej na bakier, w jedwabnej koszuli, przepasanej sznurem z frendzlami, zaprowadził ją również do hotelu, zażądał wódki i przekąsek, długo opowiadał Lubce, że jest nieprawym synem hrabiego, oraz pierwszym bilardzistą w mieście, że kochają się w nim wszystkie dziewki i że on zrobi z Lubki elegancką facetkę. Potem wyszedł na chwilę z numeru, niby we własnej potrzebie, i znikł na zawsze. Surowy zezowaty portjer milcząc ze skupieniem, sapiąc i zakrywając Lubce usta ręką, bił ją dość długo. Ale wreszcie uprzytomniwszy sobie widocznie, że nie ona jest winną, lecz nieobecny kawaler, zabrał jej sukienkę, w której miała rubla z kopiejkami i zatrzymał jako zastaw jej taniutki kapelusz i zarzutkę.
Inny, wcale niezgorzej ubrany jegomość, lat około 45, męczył dziewczynę ze dwie godziny, zapłacił za numer i dał jej 80 kopiejek; gdy zaś zaczęła się uskarżać, on przedewszystkiem zbliżył do samej jej twarzy ogromną rudowłosą pięść i powiedział stanowczo:
— Pokwil mi jeszcze... Ja ci pokwilę... Zawołam zaraz policję i powiem, żeś mię śpiącego okradła. Chcesz? Dawno byłaś w cyrkule?
Potem odszedł.
Podobnych wypadków było sporo.
Tego dnia, gdy gospodarze mieszkania — przewoźnik z żoną — wymówili jej pokój i bez ceremonji poprostu wyrzucili jej rzeczy na podwórze i gdy bez snu przewałęsała się całą noc po ulicach podczas deszczu, ukrywając się przed stójkowymi, wówczas ze wstrętem i wstydem zdecydowała się prosić o pomoc Lichonina. Ale Lichonina nie było już w mieście, — wyjechał tchórzliwie tego samego dnia, gdy niesprawiedliwie skrzywdzona i pohańbiona Lubka uciekła z mieszkania. I oto wówczas przyszła jej do głowy rozpaczliwa myśl powrotu do publicznego domu z prośbą o przebaczenie.


∗             ∗

— Gieniu, jesteś taka mądra, taka odważna, taka dobra, poproś za mnie Emmę — gospodyni cię usłucha, — błagała Gienię, całując jej nagie ramiona i zraszajac je łzami.
— Ona nikogo nie usłucha — ponuro odparła Gienia. I po coś ty plątała się z tym durniem i łajdakiem.
— Gieniu, przecież sama mi doradzałaś — zaoponowała nieśmiało Lubka.
— Doradzała... Nic ci nic doradzałam. Co ty kłamiesz bezczelnie... Ale, niech tam — chodźmy.
Emma Edwardówna dawno już wiedziała o powrocie Lubki i nawet widziała ją, gdy oglądając się na wszystkie strony szła przez podwórze domu. Nie miała nic przeciwko przyjęciu Lubki z powrotem. Zaznaczyć trzeba, że zezwoliła na jej ustąpienie dlatego tylko, że skusiły ją pieniądze, których połowę sobie przywłaszczyła. Liczyła wówczas i na to, że wobec sezonowego napływu nowych prostytutek, będzie miała duży wybór; omyliła się jednak, gdyż sezon raptownie się skończył. Ale w każdym razie zdecydowała stanowczo Lubkę przyjąć. Należało tylko, dla zachowania prestige‘u zastraszyć ją należycie.
— Co-o? — zawrzeszczała na Lubkę, zaledwie wysłuchawszy jej nieśmiałego bełkotania. — Chcesz, by cię znowu przyjęto? Licho wie z kim plugawiłaś się na ulicach, pod płotami, i znowu ty włóczęgo pchasz się do przyzwoitego, porządnego zakładu... Tfu, ruska Świnio! Precz!...
Lubka chwyciła ją za ręce, by je ucałować, ale gospodyni wyrwała je brutalnie. Potem Emma raptownie zbladła, i z wykrzywioną twarzą, przygryzując na ukos drgającą dolną wargę, z rozwagą, wymierzając dobrze, z całego rozmachu uderzyła Lubkę w policzek. Lubka upadła na kolana, lecz szybko powstała i z zapartym oddechem odezwała się z płaczem:
— Kochana moja, proszę nie bić...
I znowu upadła, tym razem twarzą na podłogę.
I to systematyczne, uprawiane z zimną krwią, złośliwe bicie, trwało parę minut. Gienia, która patrzyła na to początkowo w milczeniu, ze swą zwykłą pogardliwą miną, nagle nie wytrzymała: zakrzyczała dziko, rzuciła się na gospodynię, schwyciła ją za włosy, zerwała perukę i jęła zawodzić w prawdziwym ataku histerji.
— Głupia! Morderczyni... Podła rajfuro!... Złodziejko!...
Wszystkie trzy kobiety zaczęły krzyczeć razem i niezwłocznie wściekłe wrzaski odezwały się we wszystkich korytarzach i pokojach zakładu. Był to ów masowy atak wielkiej histerji, który czasami opanowuje aresztantów w więzieniach, czy też ów żywiołowy szał (raptus), który ogarnia niespodziewanie cały dom warjatów, zjawisko, wobec którego bledną nawet doświadczeni psychiatrzy.
Dopiero po upływie godziny został przywrócony porządek, przy pomocy Symeona i dwóch jego kolegów z zawodu. Oberwały porządnie wszystkie trzynaście dziewcząt, zwłaszcza zaś Gienia, która wpadła w prawdziwy szał. Pobita Lubka tak długo pełzała przed gospodynią, aż przyjęto ją z powrotem. Wiedziała ona, że awantura wywołana przez Gienię wcześniej czy później odbije się okrutnie na jej skórze. Gienia do samej nocy siedziała na swem łóżku, skrzyżowawszy nogi po turecku, nie chciała jeść obiadu i odpędzała od siebie wszystkie koleżanki, które zaglądały do niej. Miała podbite oko i gorliwie przykładała do niego miedziany szóstak. Z pod rozerwanej koszuli czerwieniła się na szyi długa poprzeczna pręga, niby ślad sznura. To Symeon w walce starł jej skórę. Siedziała tak samotna, z oczami, które świeciły w ciemności, jak oczy dzikiego zwierza, z konwulsyjnie drgającymi muskułami twarzy i szeptała gniewnie:
— Poczekajcie jeszcze... Poczekajcie przeklęci ja wam pokażę... Zobaczycie jeszcze... U-u ludożercy...
Lecz, gdy zapalono światła i młodsza gospodyni Zosia zapukała w jej drzwi, wołając: „Panienko, ubierać się!... Na salę!“, szybko umyła się, ubrała się, zapudrowała siniak, zasmarowała kremem Simesna podrapaną szyję i wyszła na salę, nędzna, lecz dumna, potłuczona, ale z oczami palącemi się złością nienawistną i nadludzkiem pięknem.
Wiele osób, którym zdarzało się widzieć samobójców na kilka godzin przed ich okropną śmiercią opowiada, że na twarzach ich w tych fatalnych godzinach przedśmiertnych dostrzegali jakiś zagadkowy, tajemniczy, niewysłowiony wdzięk. I wszyscy, którzy widzieli Gienię tej nocy i w nielicznych godzinach nazajutrz, długo i uważnie zatrzymywali wzrok na jej twarzy.
I co najdziwniejsza (była to jedna z ponurych igraszek losu), że pośrednim winowajcą jej śmierci, ostatniem ziarnkiem piasku, przeważającym szalę wagi, był nie kto inny, tylko miły i pełen dobroci kadet Kola Gładyszew.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.