Przejdź do zawartości

Jama/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Wśród inteligentów rosyjskich, jak to wielu już zauważyło, jest spora liczba dziwacznych ludzi, prawdziwych synów rosyjskiego kraju i kultury, którzy potrafią po bohatersku, nie drgnąwszy ani jednym muskułem, patrzeć śmierci prosto w oczy, którzy zdolni są znosić dla idei niesłychane próby i cierpienia, równoznaczne z torturami, ale za to ludzie ci tracą się wobec pyszałkowatości odźwiernego, kurczą się na okrzyk praczki, do cyrkułu zaś policyjnego wchodzą z dręczącą niepewnością i smutkiem. Takim właśnie był i Lichonin. Nazajutrz, obudziwszy się bardzo wcześnie i przypomniawszy sobie, że musi jechać dla starań w sprawie Lubki, poczuł się tak źle, jak w owe czasy, gdy jako gimnazjalista, szedł na egzamin, wiedząc, że napewno się zetnie. Bolała go głowa, ręce zaś i nogi były jakby cudze, a w dodatku na dworze od rana padał drobny i jakby brudny deszcz. „Zawsze tak się składa, gdy się spodziewam jakiejkolwiek nieprzyjemności obowiązkowo pada deszcz“, — myślał Lichonin, ubierając się powoli.
Do ulicy Jamskiej od mieszkania Lichonina niezbyt było daleko, najwyżej wiorsta. Wogóle bywał w tych okolicach dość często, ale nigdy mu nie wypadło iść tam we dnie i po drodze wydawało mu się, że każdy przechodzień, każdy dorożkarz i stójkowy patrzą na niego z ciekawością, z wyrzutem, lub z pogardą, jakby odgadując cel jego podróży. Jak zwykle bywa w słotne, mgliste rano, wszystkie napotykane twarze wydawały mu się blademi, brzydkiemi z potwornie uwydatnionemi wadami. Niezliczoną ilość razy wyobrażał sobie wszystko, co powie najpierw w domu, a potem w policji i każdorazowo wypadało inaczej. Gniewny na siebie za te przedwczesne próby, sam się powstrzymywał:
— Ach!... nie trzeba myśleć, nie należy przewidywać co się powie. Zawsze wypada znacznie lepiej, gdy się coś mówi bez namysłu.
Ale bezpośrednio po tej refleksji rozpoczynał znowu wyimaginowane dialogi:
— Nie macie prawo zatrzymywać dziewczyny wbrew jej woli.
— Tak, ale niech sama oznajmi o swem odejściu.
— Działam z jej polecenia.
— Dobrze, ale czem pan to udowodni:
I znowu przerywał sobie w myśli.
Rozpoczynała się łąka wiejska, na której pasły się krowy; chodnik z desek wzdłuż płotu, chwiejące się mostki nad strumykami i rowami. Potem zawrócił na Jamską. W domu Anny Markówny wszystkie okna zasłonięte były okiennicami, z wyciętemi pośrodku otworami w kształcie serc. Zamknięte były również i wszystkie pozostałe domy bezludnej ulicy, opustoszałej, jak po morowej zarazie. Lichonin ze ściskającem się sercem pociągnął rękojeść dzwonka.
Na dzwonek otworzyła drzwi pokojówka, bosa, z podkasaną spódnicą, z mokrą ścierką w ręce, z twarzą pręgowatą od brudu, — myła właśnie podłogę.
— Chciałbym Gienię, — poprosił nieśmiało Lichonin.
— Panienka Cienia jest zajęta z gościem. Jeszcze się nie obudziła.
— No w takim razie Tamarę.
Pokojówka popatrzyła na niego nieufnie.
— Panienka Tamara — nie wiem... Zdaje się również zajęta. A pan jak, z wizytą, czy co?
— Ach, czyż to nie wszystko jedno. No, powiedzmy z wizytą.
— Nie wiem. Pójdę zobaczę. Proszę poczekać.
Poszła pozostawiając Lichonina w półciemnej sali. Błękitne słupy kurzu, wychodzące z otworów okiennic, przecinały wprost i na ukos ciężki pomrok. Ohydnemi plamami występowały z pośród szarej mgławicy malowane meble i słodkawe oleodruki na ścianach. Pachło wczorajszym tytoniem, wilgocią, kwasem i jeszcze czemś szczególnem niekreślonem, czem zawsze pachną rankami lokale stale nie zamieszkałe; puste teatry, sale tańca, audytorja. Daleko, w mieście z przerwami turkotały dorożki. Zegar ścienny monotonnie tykał za ścianą. W dziwnym zaniepokojeniu chodził Lichonin wzdłuż i wszerz po sali, zacierał zmarznięte ręce, skulił się jakoś i odczuwał zimno.
— „Nie trzeba było rozpoczynać całej tej fałszywej komedji, — myślał w podrażnieniu. Nie mówię już o tem, że dostałem się na języki całego uniwersytetu. Licho mię opętało! A przecież nawet wczoraj we dnie nie było za późno, gdy mi mówiła, że gotowa jest odjechać z powrotem. Dałbym jej był na dorożkę i trochę na szpilki, odjechałaby, i wszystko byłoby dobrze i byłbym teraz niezależny, wolny i nie znałbym tego dręczącego i haniebnego stanu ducha. Obecnie zaś, już zapóźno się cofać. Jutro będzie jeszcze później, a pojutrze — bardziej jeszcze. Gdy się popełni jedno głupstwo, należy się bezzwłocznie cofnąć, w przeciwnym bowiem razie głupstwo to pociągnie za sobą dwa inne, a te znów ze swej strony, dwadzieścia innych. A może i teraz jeszcze nie jest za późno? Przecież ona jest głupia, nierozwinięta i prawdopodobnie, jak większość z pośród nich, histeryczka. Jest to stworzenie, umiejące tylko jadać i nadające się do łóżka: O! licho! Lichonin mocno ścisnął sobie rękami policzki i czoło i zasępił się. I gdyby chociaż obronił się przed prostą, ordynarną pokusą fizyczną! Oto widzisz sam, że stało się to już dwa razy, a potem pójdzie i pójdzie“.
Ale obok tych myśli snuły się inne, całkiem odmienne:
„Przecież jestem mężczyzną! Przecież jestem panem swego słowa. Przecież to, co popchnęło mię do togo czynu, było piękne, szlachetne i wzniosłe. Doskonale pamiętam zachwyt, który mię ogarnął, gdy moja myśl zamieniła się w czyn! Było to uczucie czyste i ogromne. A może był to tylko wybryk rozumu, podnieconego alkoholem, skutek bezsennej nocy, palenia tytoniu i długich akademickich rozmów“.
I w tej chwili w jego wyobraźni ukazała się Lubka, wyłoniła się z daleka, rzekłbyś z mglistej głębi czasów, niezgrabna, o brzydkiej lecz miłej twarzy, która zaczęła mu się nagle wydawać ogromnie swoją, od bardzo dawna znaną i jednocześnie niesłusznie, bez powodu niemiłą.
„Czego ja się obawiam, wobec kogo krępuję się“ — wołał nagle w duszy Lichonin, załamując ręce. „Czyż nie chlubiłem się zawsze tem, że jestem jedynym kierownikiem mego życia? Przypuśćmy nawet, że przyszła mi do głowy fantazja, dzika chęć dokonania próby psychologicznej nad duszą ludzką, próby rzadkiej, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach niefortunnej. Czyż obowiązany jestem zdawać komukolwiek rachunek, lub obawiać się czyjegoś zdania? Lichoninie spojrzyj na ludzkość z góry!“.
Do pokoju weszła Gienia, roztargana, zaspana, w białym nocnym kaftaniku i białej halce.
— A-a! ziewnęła podając rękę Lichoninowi. Witaj miły studencie! Jak się czuje pańska Lubka na nowem mieszkaniu? Proszę zaprosić mię kiedyś. Czy może odbywacie swój miodowy miesiąc pocichutku? Bez świadków.
— Zostaw głupstwa, Gieniu. Przyszedłem w sprawie paszportu.
— Ta-ak. W sprawie paszportu, — zamyśliła się Gienia. — To jest, nie paszport, lecz powinien pan tu wziąć od gospodyni legitymację. Rozumie pan, naszą zwykłą legitymację prostytucyjną, a już tam w cyrkule zamienią ją panu na prawdziwy paszport. Tylko, widzi pan, w tej sprawie, gołąbku, złą będę pomocnicą. Oni gotowi mię jeszcze obić, jeżeli udam się do gospodyni i szwajcara. A pan niech tak zrobi. Proszę posłać pokojówkę po gospodynię, niech oznajmi, że przyszedł pewien gość stały, w interesie, że bardzo chce zobaczyć się osobiście. Proszę mi wybaczyć, że się cofam i proszę nie gniewać się na mnie o to. Wie pan sam: swoja koszula najbliższa ciału. I poco pan się tu wałęsa sam w ciemności, jeżeli pan sobie życzy, przyszłe panu piwa. A może woli pan kawy? A może, — i zaświeciła przebiegle oczami — a może dziewczynkę? Tamara zajęta, więc możeby Niurę, lub Wierkę.
— Przestań, Cieniu! Przyszedłem w poważnej i doniosłej sprawie, a ty...
— No, no, nie będę, nie będę! Ja tylko tak. Widzę, że dochowuje pan wierności, to bardzo szlachetnie z pańskiej strony. Więc chodźmy.
Przeprowadziła go do gabinetu, otworzyła okiennice i światło dzienne miękko rozlało się po czerwonych ze złotem ścianach, po kandelabrach, po miękkich welwetowych meblach.
„Oto tu się zaczęło“, pomyślał Lichonin.
— Odchodzę — powiedziała Cienia. Niech pan się jej nie daje, a i Szymonowi również. Teraz jest dzień, więc nie odważą się wyrządzić panu krzywdy. W razie czego, proszę wprost powiedzieć, że pojedzie pan zaraz ze skargą do gubernatora. Proszę powiedzieć, że ich w przeciągu dwudziestu czterech godzin zamkną i wyrzucą z miasta. Od krzyków stają się oni jedwabnymi. No życzę powodzenia!
Odeszła. Po dziesięciu minutach wpłynęła gospodyni, pani Emma w satynowym błękitnym szlafroku, tęga, z poważną twarzą, rozszerzoną ku dołowi, z policzkami jak tykwa, ze wszystkiemi swemi masywnemi podbródkami i piersiami, maleńkiemi, bystremi, czarnemi oczami, z wąskiemi ziemi, zaciśniętemi ustami. Lichonin powstał, uścisnął jej wyciągniętą pulchną rękę, udekorowaną pierścionkami i pomyślał ze wstrętem:
„Bierz licho! Gdyby ta gadzina miała duszę, i gdyby duszę tę można było odczytać, to dowiedziałbym się ile bezpośrednich i pośrednich zbrodni ukrywa się w jej zakamarkach. Należy zaznaczyć, że Lichonin idąc na Jamską, prócz pieniędzy, wziął z sobą rewolwer i często po drodze sięgał do kieszeni i odczuwał zimne dotknięcie metalu. Spodziewał się zniewagi, gwałtu i przystosował się do spotkania ich w należyty sposób. Ale ku jego zdziwieniu, wszystko co przypuszczał i czego się obawiał, okazało się tchórzliwem, fantastycznem przywidzeniem. Sprawa wyglądała znacznie prościej, banalniej, prozaiczniej i jednocześnie była bardziej przykrą.
— Ja, mein Herr, — powiedziała obojętnie i z wysoka gospodyni, siadając na niskiem krześle i zapalając papierosa. — Pan zapłacił za jedną noc, a zamiast tego wziął dziewczynę jeszcze na jedną dzień i jedną noc. Also, pan winien jeszcze dwadzieścia pięć rubli. Gdy dajemy dziewczynę na noc, bierzemy dziesięć rubli, za dobę dwadzieścia pięć. To jest taksa. Pozwoli pan zapalić? — i podała mu papierośnicę. Lichonin, sam nie wiedząc dlaczego wziął papierosa.
— Chciałem pomówić z panią zupełnie o czem innem.
— O! niech się pan nie fatyguje mówić: Ja wszystko doskonale rozumiem. Prawdopodobnie młody człowiek, chce wziąć ta dziewczyna, ta Lukka, całkiem do siebie na utrzymanie, albo, żeby ją — jak to się mówi po rusku — żeby ją ocalić? Tak, tak, tak, to się zdarza. Dwadzieścia dwa lata mieszkam w publiczny dom i zawsze w najlepszy, porządny publiczny dom i wiem, że zdarza się to bardzo głupim młodym ludziom. Tylko zapewniam pana, że z tego nie nie będzie.
— Będzie, czy nie będzie — to już moja sprawa, — głucho odpowiedział Lichonin, patrząc w ziemię lub na własne palce drgające mu na kolanach.
— O, oczywiście, pańska sprawa, młody student, — i galaretowate policzki i wspaniałe podbródki pani Emmy zadrgały od bezdźwięcznego śmiechu. Z całej duszy życzę wam miłości i przyjaźni, ale proszę powiedzieć tej ladacznicy, tej Lubce, żeby nie śmiała tu nawet nosa pokazać, gdy ją pan, jak szczenię wyrzuci na ulicę. Niech zdechnie z głodu pod płotem, albo idzie do półrublowego zakładu dla żołnierzy.
— Zapewniam, że nie wróci. Proszę tylko oddać mi natychmiast jej legitymację.
— Legitymację? Ach, proszę! Nawet w tej chwili. Tylko zechce pan najpierw — zapłacić za wszystko, co Luba brała na kredyt. Proszę zobaczyć oto jej książeczka rozrachunkowa. Umyślnie wzięłam ją ze sobą. Wiedzałam czem się skończy nasza rozmowa. Wyjęła z poza gorsu szlafroku, pokazując Lichoninowi na chwilę swą tłustą, tęgą, żółtą, ogromną pierś, maleńką książeczkę w czarnej oprawie, zatytułowaną: Rachunek panny Ireny Woszczenkówny, w domu publicznym utrzymywanym przez Annę Markównę Szajbes, przy ulicy Jamskiej pod numerem takim a takim, i podała mu przez stół. Lichonin przewrócił pierwszą kartkę i przeczytał kilka paragrafów. Powiedziane tam było krótko i sucho, że książeczka rozrachunkwa istnieje w dwóch egzemplarzach, z których jeden przechowywany jest u gospodyni, drugi u prostytutki, że do obu książeczek wpisywane są wszelkie wpływy i wydatki, że według umowy prostytutka otrzymuje jedzenie, opał, światło, bieliznę na pościel, łaźnię i t. p. i za to płaci gospodyni w żadnym razie nie więcej, dwóch trzecich swego zarobku, za pozostałe zaś pieniądze obowiązana jest ubierać się czysto i przyzwoicie i posiadać nie mniej dwóch sukien do wyjścia. Dalej wzmiankowano o tem, że rozrachunek odbywa się przy pomocy marek, które gospodyni wydaje prostytutce po otrzymaniu od niej pieniędzy i że rachunek zamykany jest w końcu każdego miesiąca. I wreszcie, że prostytutka w każdym czasie może opuścić dom rozpusty, nawet gdyby dług, który jednak ma obowiązek zapłacić na zasadach ogólnych praw cywilnych.
Lichonin ukazał palcem na ostatni punkt i obracając tekst książeczki do gospodyni, powiedział uroczyście:
— Aha, widzi pani: ma prawo opuścić dom w każdej chwili, a więc może w każdej chwili porzucić waszą haniebną jaskinię, wasze przeklęte gniazdo gwałtu, podłości, rozpusty, w którym wy... zatrajkotał Lichonin, ale gospodyni spokojnie przerwała mu:
— O! nie wątpię o tem. Niech odejdzie. Miech tylko zapłaci pieniądze.
— A weksle? Ona może wystawić weksle.
— Weksle? Po pierwsze jest analfabetką, a po drugie co warte są jej weksle? Tfu! i nic więcej. Niech wynajdzie sobie poręczyciela, któryby zasługiwał na zaufanie, wówczas nic nie mam przeciwko temu.
— Ale w przepisach nic nie powiedziano o poręczycielstwie.
— Cóż z tego, że nie powiedziano? W przepisach nie powiedziano również, że można zabrać dziewczynę, nie uprzedziwszy o tem gospodarzy.
— Ale w każdym razie powinniście mi oddać jej legitymacje.
— Nigdy nie popełnię takiego głupstwa. Proszę stawić się tu z jakąś poważną osobą i z policją i niech policja zaświadczy, że ten znajomy pana jest człowiekiem zamożnym i niech człowiek ten poręczy za panem i niech, prócz tego, policja zaświadczy, że bierze pan dziewczynę nie poto, by handlować nią, lub odprzedać do innego zakładu, — wówczas proszę! Z rękami i nogami!
— Do stu djabłów — zawołał Lichonin. — A jeżeli tym poręczycielem będę ja sam! Jeżeli zaraz podpiszę wam weksle...
Młodzieńcze! Niewiem czego was uczą w różnych waszych uniwersytetach, ale czyż na prawdę uważa mię pan za skończoną oślicę? Daj Boże, byś pan miał oprócz tych, które masz na sobie jeszcze jedną parę spodni! Daj Boże, by chociaż co drugi dzień, miał pan obrzynki kiełbasy na obiad, a pan uiści weksel! Co mi pan głowę zawraca?
Lichonin wpadł w gniew, wyciągnął z kieszeni pugilares i cisnął go na stół.
— W takim razie płacę osobiście i natychmiast!
— Ach, to co innego, — słodko ale wciąż nieufnie, zaśpiewała gospodyni. Proszę przewrócić kartkę i zobaczyć, jaki jest rachunek pańskiej ukochanej.
— Milcz, ścierwo! krzyknął na nią Lichonin.
— Milczę, durniu, spokojnie odezwała się gospodyni.
Na rubrykowanych kartkach z lewej strony notowane były wpływy, z prawej — wydatki.
„Otrzymano markami 15 lutego, — czytał Lichonin 10 rubli, 16-go — 4 rb., 17-go — 12 rb., 18-go chora, 19-go chora, 20-go — 6 rb., 21-go — 24 rb.“
— Boże mój! — ze wstrętem i z przerażeniem pomyślał Lichonin, — dwunastu ludzi, w ciągu jednej nocy!“
W końcu miesiąca figurowało:
„Razem 330 rubli:“
— Boże! Przecież to bredzenie jakieś! sto sześćdziesiąt pięć wizyt“, myślał sumując mechanicznie Lichonin i w dalszym ciągu przewracał kartki. Potem zaczął czytać rachunek po prawej stronie:
„Uszyta suknia czerwona jedwabna, z koronkami 84 rb. Krawcowa Jełdokimonowa. Matinka koronkowa 35 rb. Krawcowa Jełdokimonowa. Pończochy jedwabne 6 par 56 rubli“ i t. d. i t. d. „Razem 205 rubli“. Następnie od 330 rb. odliczono 220 rb. — udział gospodyni za pensjonat. Otrzymano cyfrę 110 rb. Koniec obrachunku niniejszego brzmiał:
„Razem po zapłaceniu krawcowej i za pozostałe przedmioty, stu dziesięciu rubli Irena Woszczeńkówna pozostaje dłużna dziewięćdziesiąt pięć (95) rubli, z pozostałymi zaś z zeszłego miesiąca czterystu ośmnastu rublami — pięćset trzynaście (513) rubli.
Lichonin był zgnębiony. Najpierw spróbował oburzyć się na drożyznę dostarczonych artykułów, ale gospodyni obojętnie odparła, że jej to wcale nie dotyczy, że zakład wymaga tylko, by dziewczyna ubierała się przyzwoicie, jak wypada dziewczynie z porządnego szlachetnego domu, do reszty zaś nie wtrąca się wcale. Zakład udziela jej tylko kredytu, pokrywając wydatki.
— Ależ to megera, to pająk w postaci ludzkiej — ta wasza krawcowa! — krzyknął wzburzony Lichonin. Przecież jest ona z wami w zmowie, ty pijawko, żółwiu ty wstrętny! Polipie! gdzie masz sumienie?
Im bardziej się burzył, tym pani Emma stawała się spokojniejszą i złośliwszą.
— Znowu powtarzam: to nie moja rzecz. A pan, młodzieńcze, niech się tak nie wyraża, gdyż zawołam szwajcara i on wyrzuci pana za drzwi.
Liehonin musiał długo, wściekle do ochrypnięcia targować się z okrutną kobietą, aż zgodziła się wreszcie wziąć dwieście pięćdziesiąt rubli gotówką i dwieście pięćdziesiąt rubli wekslami. I to dopiero wówczas, gdy Lichonin okazaniem matrykuły dowiódł, że w tym roku kończy nauki i zostaje adwokatem...
Gospodyni poszła po legitymację, Lichonin począł mierzyć krokami gabinet wzdłuż i wszerz. Obejrzał już wszystkie obrazki na ścianach: i Ledę z łabędziem, i kąpiel na brzegu morza, i odaliskę w haremie i satyra niosącego na rękach nagą nimfę, gdy w tem zwrócił jego uwagę na wpół zakryty portjerą niewielki plakat drukowany, w ramie za szkłem. Był to zbiór przepisów i postanowień, dotyczących życia domów publicznych. Przepisy te Lichionin napotykał po raz pierwszy i ze zdziwieniem i obrzydzeniem czytał ten tekst napisany suchym językiem kancelaryjnym cyrkułów policyjnych. Mówiło się tam z bezwstydną, rzeczową obojętnością o najrozmaitszych zarządzeniach zapobiegających przenoszeniu zarazy, o tajemnicach tualety kobiecej, o co tygodniowych oględzinach lekarskich i o wszelkich przyrządach dla tego celu. Lichonin przeczytał również, że zakład nie może znajdować się bliżej stu kroków od cerkwi, zakładów naukowych i sądów, że utrzymywać dom publiczny mogą tylko osoby płci żeńskiej, że mieszkać przy gospodyni mogą wyłącznie jej krewni, tylko płci żeńskiej i nie starsze ponad 7 lat, i że zarówno dziewczęta, jak i gospodarze domu i służba winni zachowywać w stosunkach pomiędzy sobą i gośćmi grzeczność, ciszę, rzetelność i przyzwoitość nie pozwalając sobie na pijaństwo, wymysły i bijatyki. A także i o tem, że prostytutka nie powinna pozwalać sobie na pieszczoty miłosne w stanie nietrzeźwym, lub z pijanym mężczyzną, a prócz tego w okresie pewnych funkcji. Zakazywano również, jaknajsurowiej wywoływania prostytutkom sztucznych poronień. „Jaki poważny i moralny pogląd na rzeczy!“ — ze złą iron ją pomyślał Lichonin.
Wreszcie sprawa z panią Emmą została zakończoną. Podpisało kwit i razem z legitymacją doręczyła go Lichoninowi, ten zaś podał jej pieniądze. W czasie tej manipulacji oboje patrzyli sobie na ręce i w oczy uważnie i ostrożnie. Znać było, że oboje nie mieli do siebie zbytniego zaufania. Lichonin schował dokumenty cdo pugilaresu i zabierał się do wyjścia. Gospodyni odprowadziła go aż na ganek i gdy student znajdował się już na ulicy, ona stojąc na schodach wysunęła się na zewnątrz i zawołała:
— Studencie! Hej! Studencie!
Lichonin zatrzymał się i obrócił.
— A co jeszcze?
— A oto co jeszcze, teraz muszę powiedzieć panu, że pańska Lubka, to łotrzyca, złodziejka i chora na syfilis! U nas nikt z porządnych gości nie chciał jej brać, i wszystko jedno gdyby pan jej nie był wziął, jutro wyrzucilibyśmy ją precz! Powiem jeszcze, że plątała się ze szwajcarem, ze stójkowymi i złodziejami. Winszuję legalnego małżeństwa!
— U-u! Gadzino! wrzasnął na nią Lichonin.
— Bałwanie zielony! — krzyknęła gospodyni i zatrzasnęła drzwi.
Do cyrkułu Lichonin pojechał dorożką. W drodze przypomniał Lobie, że nie zdążył należycie obejrzeć legitymacji, owego osławionego „żółtego biletu“, o którym tak wiele słyszał. Była to najzwyczajniejsza biała kartka, nie większa od pocztowej koperty. Na jednej stronie w odpowiedniej rubryce odnotowane było imię, imię ojca, nazwisko Lubki i jej zawód — „prostytutka“, na drugiej zaś stronie, krótki wyciąg z paragrafów tego plakatu, który odczytał przed chwilą, haniebne, faryzeuszowskie przepisy o przyzwoitym postępowaniu i zewnętrznem i wewnętrznem ochędóstwie. „Każdy gość! — czytał, — ma prawo wymagać od prostytutki piśmiennego poświadczenia lekarza, który poddał ją oględzinom po raz ostatni“. I znowu sentymentalna litość ogarnęła serce Lichonina.
„Biedna kobieta“, pomyślał ze smutkiem. „Co z wami wyrabiają, jak się z was naigrywają, aż przyzwyczaicie się do wszystkiego, jak te ślepe konie do kieratu.
W cyrkule przyjął go rewirowy Kierbesz. który spędził noc na dyżurze, nie wyspał się i był zły, jego wspaniała wachlarzowata ruda broda była zmięta. Prawa połowa jego rumianej twarzy jeszcze czerwieniła się mocno od długiego leżenia na niewygodnej ceratowej poduszce. Ale zadziwiające jaskrawo-błękitne oczy, zimne i jasne patrzyły spokojnie i okrutnie. Skończywszy badanie, regestrowanie i wymyślanie nieprzystojnymi słowy kupce obszarpańców, zebranych w nocy dla otrzeźwienia i obecnie odsyłanych do swych cyrkułów, oparł się plecami o poręcz krzesła, założył ręce za szyję i tak mocno wyciągnął się całą swą ogromną herkulesową postacią, że zatrzeszczały mu wszystkie ścięgna i stawy. Popatrzył na Lichonina jak na martwy przedmiot i zapytał:
— A pan czego, panie studencie.
Lichonin pokrótce wyłuszczył sprawę.
— I oto chcę — zakończył — wziąć ją do siebie... jak to u was ustanowiono? W roli służącej, lub jeśli chcecie, krewniaczki... jak się to robi?
— No, powiedzmy, utrzymanki, lub żony — obojętnie odparł Kierbesz, bawiąc się srebrną papierośnicą z monogramami i figurkami, — stanowczo nic nie mogę zrobić dla pana... przynajmniej zaraz. Jeśli chce pan ożenić się z nią, proszę złożyć odpowiednie zezwolenie swej władzy uniwersyteckiej. Jeżeli bierze ją pan na utrzymanie, proszę pomyśleć jaka tu logika? Bierze pan dziewczynę z domu rozpusty, ażeby żyć z nią w cudzołóstwie.
— Służącą wreszcie — powiedział Lichonin.
— Tak i służącą również. Zechce pan złożyć zaświadczenie właściciela pańskiego mieszkania, — spodziewam się, że sam pan nie jest kamienicznikiem? A więc świadectwo o tem, że jesteś pan w możności utrzymania służącej, a potem wszystkie dokumenty stwierdzające tożsamość pańskiej osoby, naprzykład zaświadczenie z pańskiego cyrkułu, z uniwersytetu i inne w tym rodzaju. Przecież, spodziewam się, jesteś pan zameldowany. Albo, być może tego? Z pośród nielegalnych.
— Nie, jestem zameldowany, — odparł Lichonin, zaczynając już tracić cierpliwość.
— I ślicznie. A dziewczyna, o którą pan się troszczy?
— Nie, ona nie jest jeszcze zameldowana. Ale jej legitymację, proszę mi ją zamienić na zwykły paszport, a wówczas ją niezwłocznie zamelduję.
Kierbesz zrobił rozpaczliwy gest rękami i zaczął znów bawić się papierośnicą.
— Absolutnie nic nie mogę uczynić dla pana, panie studencie, absolutnie nic, dopóki pan nie złoży wszystkich wymaganych papierosów. Co się tyczy dziewczyny, to jako niemająca prawa pobytu w mieście, będzie ona niezwłocznie odesłana do policji i tam zatrzymana, jeśli tylko sama osobiście nie zechce udać się tam, skąd ją pan wziął. Moje uszanowanie.
Lichonin ze złością nasunął czapkę na czoło i poszedł ku drzwiom. Ale nagle powstała mu w głowie dowcipna myśl, która wzbudziła jednak w nim samym obrzydzenie.
Z wilgotnemi zimnemi rękami, z przykremi mrówkami w palcach nóg, znowu podszedł do stołu i powiedział niby niedbale, ale przerywanym głosem:
— Przepraszam, panie rewirowy. Zapomniałem o rzeczy najważniejszej: pewien nasz wspólny znajomy polecił mi oddać panu jego niewielki dłużek.
— Hm. Znajomy? — zapytały Kierbesz, — otwierając szeroko swe śliczne lazurowe oczy. Któż to taki?
— Bar... Barbarisow.
— A, Barbarisow! Tak, tak, tak! Przypominam sobie, przypominam.
— A więc zechce pan przyjąć te dziesięć rubli?
— Ale co za wielka Świnia ten wasz... to jest Barbarisow. Był mi winien wcale nie dziesięć rubli lecz dwadzieścia pięć. Taki łajdak! Dwadzieścia pięć i jeszcze tam z drobnemi. No drobnych ja mu tam nie liczę. Bóg z nimi! Widzi pan to dług bilardowy. Muszę powiedzieć, że szelma gra podejrzanie... A przeto, młodzieńcze dawaj pan jeszcze piętnaście.
— Ale też spryciarz z pana, panie rewirowy! — powiedział Lichonin wyjmując pieniądze.
— Zlituj się pan! — całkiem już dobrodusznie odparł Kierbesz. Żona, dzieci. Pensja nasza, wie pan sam jaka... Proszę zabrać, młodzieńcze paszporcik. Pokwitować odbiór. Życzę...

Rzecz dziwna! Świadomość, że ma nareszcie paszport w kieszeni, uspokoiła jakoś Lichonina i wzmocniła mu nerwy.
„Cóż! myślał idąc szybko ulicą, początek zrobiony, najtrudniejsza rzecz dokonana. Trzymaj się teraz mocno Lichoninie i nie upadaj na duchu! To coś zrobił, — jest piękne i wzniosłe. Niech nawet będą ofiary tego czynu — wszystko mi jedno! To nawet wstyd, po dokonaniu dobrego czynu, oczekiwać zaraz zań nagrody. Nie jestem pieskiem cyrkowym, ani tresowanym wielbłądem i nie pierwszą uczennicą i w instytucie dla panien szlachcianek. Niepotrzebnie tylko rozgadałem się wczoraj z tymi szermierzami oświaty. Wypadło to głupio, nietaktownie i w każdym razie przedwcześnie. Zniesiesz co najcięższe, co najhaniebniejsze, a przyjdzie czas, wspominać będziesz o tem jako 0o drobnostce“...
Ku jego zdumieniu Lubka niezbyt się zdziwiła i wcale się nie ucieszyła, gdy trjumfalnie pokazał jej paszport. Była tylko zadowolona, że widzi znowu Lichonina. Zdaje się, że ta pierwotna, naiwna dusza zdążyła już przykleić się do swego opiekuna. Rzuciła mu się na szyję, lecz on powstrzymał ją i cicho prawie szeptem zapytał:
— Luba, powiedz mi... nie lękaj się mówić prawdy, cokolwiek się stało. Teraz mi tam, w domu powiedziano, jakoby ty, chora jesteś na pewną chorobę... wiesz jaką, która nazywa się złą chorobą. Jeżeli cokolwiek przynajmniej, ufasz mi, powiedz, gołąbko, powiedz, czy to prawda?
Zarumieniła się, zasłoniła twarz rękami, upadła na kanapę i rozpłakała się.
— Drogi mój! Panie Bazyli, Bazylku! Dalibóg! Ot dalibóg nigdy nic podobnego. Byłam zawsze taka ostrożna. Bardzo się tego obawiałam. Jak pana kocham! Bezwarunkowo powiedziałabym. Pochwyciła jego ręce, przytuliła je do swej wilgotnej twarzy i zapewniała wciąż ze śmieszną i roztkliwiającą szczerością niesłusznie oskarżonego dziecka.
I Lichonin bez wahania uwierzył jej.
— Wierzę ci, dziecko moje, — powiedział cicho głaszcząc jej włosy. Uspokój się, nie płacz. Tylko nie będziemy znowu ulegali naszym słabościom. No, stało się — trudno, ale więcej tego nie uczynimy.
— Jak pan chce — bełkotała dziewczyna, całując jego ręce i sukno jego kurtki. Jeżeli nie podobam się panu, to oczywiście, jak pan chce.
Jednak i tegoż jeszcze wieczoru nie oparli się pokusie i powtarzało się to i dalej, dopoki chwile upadku nie przestały rozbudzać w Lichoninie palnego wstydu i nie stały się przyzwyczajeniem, pochłaniającem i gaszącem uczucie skruchy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.