Jak wielu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Jak wielu
Pochodzenie Z carskiej imperyi
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór

Indeks stron


JAK WIELU.
Przed kilku laty byłem zmuszony przepędzić dłuższy czas w Odessie.

Sprawa, dla której tam bawiłem, była nad wyraz zawikłana i wymagała wielkiej pilności i przezorności, lecz pochłaniała mi tylko poranne godziny dnia. Odbywszy od dziesiątej do pierwszej kilka zazwyczaj konferencyj z adwokatam i, odwiedziwszy niektóre kantory bankierskie, po południu byłem już wolny jak ptak. W tych swobodnych od pracy godzinach błąkałem się po mało mi wówczas znanem, a tak ciekawem mieście; zawierałem nowe znajomości, nie robiąc w nich zbyt surowego wyboru; chodziło mi o wszechstronne poznanie odeskiego społeczeństwa.
Wśród tej pogoni za interesującemi znajomościami, zapoznałem się z pewnym Rosyaninem, który najsilniej przykuł do siebie mą uwagę; rozciekawił mnie był do tego stopnia, że nieraz zbudziwszy się w nocy, rozmyślałem o nim długie chwile.
Dziwny to był człowiek.
Porfiryj Fomicz Wariewskij nie miał więcej niż czterdzieści lat, kiedy go wówczas w Odessie poznałem; był słuszny, w pasie wcięty; twarz miał miłą i sympatyczną, pomimo że widniały na niej niezatarte ślady znękania i sterania wielkiego. Chociaż w hierarchii społecznej zajmował naówczas niezbyt wysokie stanowisko — był reporterem jednego z odeskich dzienników — to jednak mój adwokat mówił mi o nim, że »należy on do bardzo arystokratycznej rodziny i ma nadzwyczaj wysokie stosunki.« — Cóż kiedy ten nałóg okropny robi go niemożliwym w dobrem towarzystwie — dodawał zazwyczaj pan mecenas, kończąc rozmowę o Wariewskim.
Poznanie moje z tym niezwykłym człowiekiem było, jak on, niezwykle.
Pojechałem pewnego poranku obserwować wschód słońca na »Małym fontanie«; w kiosku, zbudowanym tuż nad morzem, na nadbrzeżnym przyskałku, ujrzałem człowieka, pogrążonego w dziwnej zadumie, zapatrzonego w dal na sfalowaną powierzchnię wód, zkąd wkrótce miało się wynurzyć słońce.
Milczeliśmy obaj zamyśleni.
Wierzchołki rozszalałych fal zarumieniły się lekkim, niepochwytnym zrazu odcieniem karminu; białe, pieniste grzebienie przybierały barwę, jaką ma musujące szampańskie wino, zabarwione kilku kroplami starego »Bordeaux«; wiatr wzmagał się z każdą chwilą, rozwścieczone bałwany obrzucały nas aż tam w kiosku, na wysokości kilku sążni po nad zwykły poziom, obfitym deszczem mikroskopijnych kropel.
Wreszcie stał się nagle cud — morze zakipiało tysiącem barw, milionem iskier, blasków i promieni — z po za szczytów fal, niby z po za łańcucha lodowców alpejskich, ukazała się wspaniała purpurowa tarcza słoneczna.
— I to bydło poszło spać! — zawołał w tej chwili mój nieznany sąsiad, zwracając się wprost do mnie.
— Eh! książę Siergiej wyprawił był tu małą ucztę; było kilka dam i kilku młodych ludzi. Pili nad miarę i pojechali do miasta spać... Bydło!
Od tej rozmowy rozpoczęła się nasza znajomość. Spotykaliśmy się później codziennie prawie w restauracyi francuskiej; później wychodziliśmy na bulwar, roztaczający swą zieloną wstęgę po nad lasem masztów odeskiego portu i tam trawiliśmy długie godziny na pogadankach, dotykających najrozmaitszych przedmiotów.
Niezwykła była to znajomość. Po dziesięciu prawie dniach doszło było do tego, że po prostu nie mieliśmy dla siebie tajemnic, powierzaliśmy sobie najskrytsze myśli, najgłębiej w duszy spoczywające pragnienia. Porfiryj Fomicz był stanowczo jednym z najszlachetniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem.
Pan mecenas dowiedziawszy się o mej zażyłości z Wariewskim, zrobił mi o niego scenę; prosił, błagał, przestrzegał, groził wreszcie, że napisze do moich krewnych; stary, zacny mecenas uważał mnie zawsze jeszcze za małoletniego.
— Zobaczysz pan, że drogo on pana będzie kosztować — przestrzegał na zakończenie stary przyjaciel mej rodziny.
Wierzyłem we wszystko, co adwokat mówił, tyko nie w jego ostatnie zdanie. Porfiry mógł być pijakiem, mógł być nałogowym hulaką lub karciarzem — wyzyskiwać jednak znajomych, nie był zdolny; tego byłem pewny.
Schadzki nasze więc trwały dalej. Mimo prawdziwej zażyłości i wielkiej sympatyi między nami, był jeden przedmiot, którego nie tknęliśmy nigdy w naszych rozmowach, a to przyczyn, które zepchnęły Wariewskiego z wyżyn arystokratycznego petersburskiego świata na podrzędne stanowisko dziennikarskiego reportera; on sam nigdy o tem nie mówił — ja nie śmiałem pytać. Przeczuwałem jednak, że długi łańcuch zawodów, boleści i rozczarowań musiał przejść ten człowiek, zanim stał się tem, czem był obecnie.
Nagle, nie uprzedziwszy mnie ani słowem, Porfiryj Fomicz zniknął mi z oczu na kilka dni; uczuwałem brak jego towarzystwa, szukałem go nawet — napróżno jednak.
Dopiero po pięciu dniach spotkałem go znowu na bulwarze; podszedł do mnie chwiejnym krokiem i z dziwną nieśmiałością, niby z obawą wyciągnął ku mnie swą wychudzoną dłoń. Spojrzałem nań, podając mu rękę na powitanie; był niezwykle chorobliwie blady, wzrok miał błędny i znużony, usta sine wykrzywione smutno-ironicznym uśmiechem.
— Co się z panem działo? — spytałem go serdecznym tonem.
— Piłem! — odpowiedział.
Słowo to powiedział tak spokojnie i obojętnie, jak inni ludzie mówią: »jadłem obiad«, »spałem« lub »czytałem.« Zimno mi się zrobiło; bolesne jakieś uczucie ogarnęło mnie nawskróś, omal że nie zapłakałem, tak mi żal było tego nieszczęśliwego człowieka.
Usiedliśmy na ławeczce i rozpoczęliśmy rozmowę. Wieczór był cichy, pogodny; księżyc wznosił się ponad zamglonem zwierciadłem wód, a tłum masztów w porcie, tumanem mgły przesłoniony, robił wrażenie jakiejś fantastycznej zaczarowanej puszczy. Jakiś czas milczeliśmy obaj ponuro; później, nie wiem sam, jak to się stało, zapytałem go o... dzieje młodości, o przyczynę niedoli dzisiejszej.
— To tak z talentu! — zawołał prawie zrywając się z ławki i śmiejąc się ironicznie, boląco.
— Długa to historya — dodał ciszej, smutnym głosem i usiadł znowu koło mnie. Długa, długa historya; nie mam sił opowiedzieć ci jej całej. Jednak tyś tak młody człowiek, dla przestrogi, dla nauki opowiem ci trochę.
Opuścił głowę na piersi i szeptał cicho, tak cicho, że ledwie dosłyszeć mogłem:
— Z talentu, z talentu!
I znowu spojrzał mi bystro w oczy i począł mówić gorączkowo:
— Zdradziłeś się przedemną ze swych marzeń, ze snów twych młodzieńczych; chcesz być pisarzem, autorem, poetą, kierownikiem społeczeństwa twego.... To głupstwo, pluń na to, szkoda twej młodej duszy. Posłuchaj, gdzie mnie ta mania zawiodła.
Milczałem zadumany, dotknął był najskrytszych moich marzeń; on mówił dalej:
— Byłem synem wielkiego, bardzo wielkiego pana; przed moim ojcem chyliły się tysiące najwyższych głów w państwie; monarcha go cenił i lubił; dla mnie nie było za wysokich progów w świecie. Do dwudziestu pięciu lat byłem najszczęśliwszym z ludzi. Później pokochałem kobietę, która w mej duszy zbudziła straszliwego demona, demona ambicyi autorskiej; zły ten duch do dziś nie daje mi spokoju, wytchnienia, wódką go zalewam, kanalię!
I rozśmiał się tak doniośle i strasznie, że przechodnie postawali przerażeni, a echo śmiechu tego, łamiące się pomiędzy masztami, zdawało się być krzykiem złowrogiego puszczyka.
— Pokochałem ją — mówił dalej — była, jak lilia biała, jak lilia niewinna. Niewinna... nie sztuka! i Wenus milońska niewinna i bachantki z marmuru kute są niewinne. Ona nie miała krwi, nie miała nerwów, tylko w miejsce ich ambicyę szaloną, bezbrzeżną; chciała być nieśmiertelną; zązdrościła sławy Laurze i Beatryczy. Ona to zbudziła we mnie tego demona. Ona wmówiła słodkim głosem we mnie, że mam talent niezwykły, ogromny i milcząco, zdradziecko dawała mi do zrozumienia, że tylko na tej drodze zdołam posiąść jej miłość, miłość posągu martwego!
Patrzałem nań z przerażeniem prawie; zmienił się był dziwnie, oczy przymglone zwykle, płonęły niby jakieś straszne, ponure ogniska; wyraz twarzy zmienił mu się był zupełnie, ręce zaciskał konwulsyjnie.
— Zacząłem pisać! — zawołał z głuchą rozpaczą. — Zaczęły się te dni pełne dziwnego, nieokreślonego niepokoju, te noce bezsenne, nad wszelki wyraz nużące, te straszliwe chwile, pełne gorączkowych uderzeń serca, pełne płomiennej żądzy sławy i rozgłosu. Nowa namiętność była silniejszą niż ta, która ją zrodziła; wkrótce straciłem tę smutnej dla mnie pamięci kobietę z oczu, miłość moja dla niej znikła, przetrawiona silniejszym płomieniem. Niby obłęd jakiś opanował całą moją istotę; poróżniłem się ze wszystkimi dawnymi przyjaciółmi; stosunki rodzinne zaniedbałem; uczuwałem dziwną jakąś rozkosz w burzenia mego dawnego stanowiska społecznego. Fortunę straciłem w najgłupszy sposób; przemarnowałem, rozrzuciłem. Wszyscy dawni znajomi odwrócili się odemnie ze wstydem i zgrozą.
I znowu zamilkł; słyszałem, jak serce w nim biło niespokojnie, jak tętnice uderzały nierówno, gorączkowo.
— Sławy jednak nie zdobyłem — ozwał się po chwili, smutnym, cichym, złamanym głosem. — Iskra talentu, tlejąca we mnie, była za słaba dla rozniecenia potężnego płomienia. Demon mnie zwyciężył!
Wołając tak, chwycił mnie gwałtownie za rękę i trzęsąc nią, z dziką zajadłością szeptał, patrząc mi w oczy:
— Oh! straszny to, straszny duch! Strzeż się go, strzeż! Życie ci on zmarnuje; całą przyszłość rzuci pod swe brutalne stopy i podepcze; przestaniesz być wolnym człowiekiem, a staniesz się jego sługą najniższym. Zaspokoić go, nakarmić, nasycić może tylko — wielka sława. Uśpić na chwilę potrafi i — wódka.


∗             ∗

Nazajutrz po tej rozmowie opuściłem Odessę. Mego nieszczęśliwego znajomego nie spotkałem nigdy już w życiu.
Rozmowa ta jednak nie minęła dla mnie bez śladu; i mimo przestróg Porfirego, demon ów, w tak strasznych barwach kreślony przez niego, wkradł się do mej duszy. Wszedłem na tę drogę, pełną cierni i głogów. Nie wiem dotychczas: czy to anioł biały, czy duch nieczysty mnie na nią wprowadził?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.