Jack/Część trzecia/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Plac przed kościołem Panny Maryi.

Tego wieczora było wielkie zebranie literackie na wybrzeżu Augustynowskiem, obok Instytutu u naczelnego redaktora Przeglądu przyszłych pokoleń. Na uroczystość tę, wyprawioną z powodu powrotu Karoliny, zwołano sztab wyższy i niższy Chybionych, bo Argenton miał odczytać wielki swój poemat Rozłączenie, który wreszcie ukończył. Dziwne okoliczności zaznaczyły wyklucie się tego wspaniałego utworu. Ponieważ Karolina wróciła do owczarni, jakżeż tu opłakiwać w dalszym ciągu nieobecność niewdzięcznej, jakże opisywać cierpienie opuszczonego kochanka? Należy tu przezwyciężyć szkopuł śmieszności; a wielka szkoda doprawdy, bo natchnienie poety nigdy się nie okazało ani tak obfitem, ani tak nieustannem. Po kilku dniach wahania się, powziął wreszcie zamiar stanowczy.
— Do licha, tem gorzej!.... Będę pisał dalej.... Dzieło sztuki nie powinno być wystawione na igraszkę okoliczności.
Powstało ztąd widowisko w najwyższem stopniu komiczne, kiedy poeta żalił się na oddalenie kochanki w obecności tejże kochanki, która zgodzić się musiała na nazwę „niegodziwej, niewiernej, albo „drogiej nieobecnej”, wszystkie zaś te piękne epitety spisywała ona własną ręką w kajecie z pięknymi różowymi floresami. Kiedy poemat był skończony, Argenton chciał go odczytać swojemu towarzystwu nie tyle przez próżność artysty, ile przez pychę kochanka, ażeby pokazać wszystkim Chybionym, że niewolnica jego wróciła i że teraz miał ją już w ręku. Nigdy jeszcze mieszkanko na czwartem piętrze nie widziało wieczoru tak zbytkownego, takiego przepychu kwiatów, obić, odnowień, takiej toalety ukochanej a nieobecnej, w białej sukni, usianej blademi fiołkami, będącej w doskonałej harmonii niemą rolą, jaką droga nieobecna miała odegrać podczas czytania. Wchodząc tam, nie podobna było się nie domyśleć, ile to kłopotów pieniężnych zawisło nad tymi blaskami, jakby niewidzialna pajęczyna rozciągnięta na motylich skrzydłach. A jednak nic nadto prawdziwego. Przegląd dogorywał już, zmniejszając się z każdym numerem pod względem formatu i ukazując się w przerwach coraz dłuższych. Argenton, utopiwszy w nim połowę swego dziedzictwa, zamyślał go sprzedać. Ta to smutna sytuacya, w połączeniu z kilku „przesileniami” zręcznie dokonanemi, rzuciła znowu waryatkę w objęcia artysty. Dosyć mu było przedstawić się w obec niej w roli wielkiego człowieka zwyciężonego, wyczerpanego, opuszczonego od wszystkich, wątpiącego o niepewnej gwiaździe, którą niegdyś widział, ażeby Karolina złożyła najuroczystszą przysięgę:
— Teraz jestem twoją.... Twoją na wieki....
W gruncie rzeczy, ten Argenton był głupcem tylko i fanfaronem; ale można powiedzieć, że na tej kobiecie grał znakomicie i że z tego pospolitego instrumentu umiał wydobywać efekta cudowne. Gdybyście wiedzieli, jakiemi spojrzeniami okrywała go tego wieczoru, ile w nim widziała powabu, chorobliwości, genialności!.... Był teraz dla niej równie pięknym, jak przed laty dwunastu, kiedy jej się ukazał pod opalowemi sklepieniami gimnazyum Moronvala, a może nawet piękniejszym, gdyż miejsce było odmienne, z większym komfortem urządzone, bogatsze, a do aureoli poety przybyły liczne promienie. Zresztą, to samo skończenie, ten sam personel niezmienny. Oto przed nami Labassindre w zielonym aksamicie, w butach Faustowskich Hirsch ugwiażdżony plamami chemicznemi, oto Moronval w czarnem ubraniu, wytartem na szwach, w krawacie białym lecz bardzo czarnym na składach, oto dalej „ciepłe kraje”, odwieczny Egipcyanin z wytężoną skórą; Japończyk szafranowego koloru, i siostrzeniec Berzeliusa i człowiek, który czytał Prudona. Oto cała czereda dziwaczna, wynędzniała, chuda, wygłodzona, ale zawsze pełna złudzeń, z rękami rozpłomienionemi i biednemi oczkami bez rzęsów, które, patrząc na gwiazdy, spaliły się. Można byłoby pomyśleć, że to kompania pielgrzymów Wschodnich dążących ku jakiejś Mekce nieznanej, której lampka złota ucieka ustawicznie po za widnokrąg. Od lat dwunastu, jak znamy tych nieszczęśliwych Chybionych, niekiedy upadli w drodze; ale z bruku paryzkiego, podnieśli się inni fanatycy, ażeby zastąpić umarłych i ścisnąć szeregi. Nic ich nie zniechęca, ani zawody, ani choroby, ani zimno, ani głód. Idą, spieszą się. Ale nie przybywają do celu nigdy. Wpośród nich, Argenton lepiej odżywiony, dobrze odziany, podobnym był do bogatego hadży idącego wśród kapcanów ze swoim haremem, fajkami i bogactwami. Tego wieczoru oblicze jego jeszcze bardziej promieniało, z powodu zadowolonej próżności i uroczego uczucia tryumfu.
Podczas czytania poematu Karolina, siedząc na sofie, z miną, która miała być obojętną, rumieniła się przy aluzyach, jakie się w każdej zwrotce napotykały, objęte w przezroczyste zasłony, jakby tajemnicze kokietki, zachwycone że je poznawano. Naokoło żony Chybionych schylały się w pokorze i pochlebstwie, a pośród nich mała pani Moronval, która, siedząc, wydawała się bardzo dużą, z powodu niepomiernej wysokości swego czoła i podbródka; ocierała sobie oczy co chwila, ażeby dowieść swego wzruszenia. Obłuda ta niezbyt licowała z godnością pani Moronval, z domu Decostère; ale nędza najsilniejszą nawet dumę pochyla ku ziemi, a Moronval, znajdujący się naprzeciwko swej żony, czuwał nad nią, był kierownikiem oklasków, nadawał swej małpiej twarzy tysiące odmiennych wyrazów nadzwyczajnego podziwu, chociąż wściekle gryzł sobie paznokcie, co było zawsze przepowiednią jakiejś pożyczki. W obec takiego przychylnie usposobionego towarzystwa, płynęły wiersze z rozpaczliwą powolnością i monotonią: był to ruch kołowrotka, który zwijał w nieskończony kłębuszek. Ruszało się to i ruszało, a nigdy nie kończyło. A ruch ten mięszał się z trzaskaniem ognia, z migotaniem lamp, z szumem wiatru, błądzącego po balkonie i uderzającego znagła, a wściekle o szyby jak w ową noc pamiętną. Ale Karolina nie była tego wieczoru w tem usposobieniu niespokojnem, w którym umysł chętnie pochłania w siebie przepowiednie i przeczucia. Zajmował ją całą tylko jej poeta, tylko ten dramat, który on rozwijał, silnie skandując swoje wiersze. Poemat istotnie zawierał część bardzo dramatyczną. W ostatnim śpiewie Argenton przypuszczał, że droga nieobecna, wróciwszy do swego kochanka, umierała z cierpień, których doznała zdala od niego. Poeta zamykał jej oczy, przysięgając wieczną miłość:

Wraz z tobą złożyłem w tym grobie
Najlepszą cząstkę mojej istności,
Mojego płaczu i mojej miłości.

Tak on mówił. A była tak wzruszająca, ta wielkość duszy człowieka, który chciał zapomnieć, i okropny los tego nieszczęśliwego stworzenia, że, słuchając słów tych, wszyscy łkali, a Karolina więcej niż wszyscy; gdyż ostatecznie ona to tam właśnie czuwała, a takie rzeczy więcej nas samych rozczulają, aniżeli innych.
Nagle w ustępie patetycznym, kiedy Argenton wodził zadowolonym wzrokiem po zgromadzeniu, drzwi salonu otwarły się szybko, a służąca z rozpuszczonemi wstążkami, jedna z tych poufnych służących, jakie się spotyka u tego rodzaju kobiet, weszła do salonu z miną przerażoną i krzyknęła na swoją panią:
— Pani.... pani....
Wstała:
— Cóż znowu?.... Cóż takiego?....
— Jest tam człowiek....
— Człowiek?
— Tak jest, człowiek o złej minie i bardzo brzydki, który chce się rozmówić z panią. Powiedziałam mu, że pani niema, że nie można się widzieć. Wtedy usiadł sobie na stopniu i powiedział, że poczeka.
— Idę.... rzekła Karolina bardzo wzruszona, jakby zgadywała od kogo przychodzi ten posłaniec.
Ale Argenton żywo się temu sprzeciwił.
— Bynajmniej....
I zwracając się do Labassindre, najwytworniejszego z pomiędzy obecnych; powiedział:
— Idźno, zobacz, co to znaczy.
— No, no beuh..... odpowiedział śpiewak i wyszedł rozprostowując ramiona.
Argenton, któremu na końcu ust drżał jeszcze półwiersz przedzielony na dwoje, poszedł szybko do kominka, gotów rozpocząć przerwane czytanie. Ale drzwi otwarły się na nowo, a z nich wychyliła się głowa i ramię Labassindra, który giestem przywoływał poetę. Argenton wściekły rzucił się do przedpokoju.
— No cóż tam jest wreszcie?
— Zdaje się, iż Jack jest bardzo chory, powiedział śpiewak po cichu.
— Co znowu, nie bredź!...
— Ten poczciwota tak utrzymuje.
Argenton popatrzał na poczciwca brzydkiego, pochylonego, którego wysoka postać nie wydawała mu się nieznaną.
— To ten pan przysyła tutaj pana?
— Nie, ten pan mnie nie przysyła, brzmiała odpowiedź. On zanadto chory, ażeby mnie mógł przysłać.... Od trzech tygodni leży chory, bardzo chory.
— Cóż mu jest?
— Coś w płucach, a doktór powiada, że i tygodnia nie pociągnie. Dla tego pomyśleliśmy sobie oboje z żoną, że należy uprzedzić jego matkę, i przyszedłem.
— Któż pan jesteś?
— Jestem Belizaryusz. Bel, jak mnie ona nazywała, ta pani.... Och! ona mnie zna dobrze, co pan chcesz, a i moją żonę także.
— No, panie Belizaryuszu, powiedział poeta z miną drwiącą...... Powiesz temu, który cię posłał, że sztuczka jest dobra, ale że ją już grano. Musi innej poszukać.
— Przepraszam, odrzekł kramarz który nie pojmował tych słów „okrutnych.”
Ale Argenton zamknął już drzwi, zostawiając Belizaryusza zdumionego w sieni, wraz z widziadłem widzianego w głębi salonu, napełnionego ludźmi i światłem.
— To nic.... To ktoś się pomylił, powiedział poeta, wracając do salonu. A kiedy on z powagą ciągnął dalej swoje czytanie, kramarz wielkiemi krokami szedł po czarnych ulicach wśród drobnego gradu i przejmującego wiatru, śpiesznie wracając do Jacka, do biednego towarzysza, leżącego w tej chwili na nędznem łóżku zelaznem, na swojem poddaszu.....
Dostał się do niego pewnego dnia, kiedy wrócił z Etiolles. Położył się do łóżka nic nie mówiąc, a potem trzęsła go febra i dostał ogromnego kataru, o którym lekarz fabryczny uprzedzał przyjaciół swoich, że można się było wszystkiego obawiać. Belizaryusz chciał uprzedzić Rivala, ale Jack sprzeciwiał się temu energicznie. Letargiczne swoje niknienie przerwał on tylko tym razem, i drugi raz jeszcze, kiedy posyłał roznosicielkę pieczywa, żeby sprzedała zegarek i pierścionek, który miał od matki. Pieniądze bowiem rzadkie były na ulicy Panoyaux, wszystkie oszczędności Jacka poszły na zakup mebli do mieszkania przy ulicy Charonne, szuflady odzywały się pustką a gospodarstwo Belizaryusza również nie posiadało zegaru z powodu wydatków na wesele i instalacyę. Mniejsza o to! Ażeby opiekować się tym nieszczęśliwym opuszczonym, kramarz i jego żona czuli się zdolnymi do wszystkich poświęceń. Pozanosiwszy do lombardu materace, meble, zastawili także cały zapas słomianych kapeluszów, które potrzeba było za jaką bądź cenę wykupić na wiosnę. Ale i to poświęcenie nie wystarczało. Wszystko takie drogie, drzewo, lekarstwa.... Doprawdy nie mieli oni szczęścia do Towarzyszów. Pierwszy, był pijakiem, leniuchem i żarłokiem, drugi, chociaż wcielona doskonałość, stawał się ciężkiem brzemieniem w skutek choroby. Sąsiedztwo radziło im oddać Jacka do szpitala. „Lepiej mu tam będzie, aniżeli u was; a nic już was nie będzie kosztował.” Ale oni uparli się z pewną durną, ażeby zatrzymać swego przyjaciela przy sobie, jak gdyby grzeszyli przeciw obowiązkom stowarzyszenia, gdyby go powierzyli cudzym staraniom. Teraz wyczerpali się już do dna. A ponieważ wielkość nieszczęścia odpowiadała grożącej stracie, postanowili uprzedzić Karolinę piękną panią” — jak ją nazywała głosem gniewnym roznosicielka pieczywa. Ona to właśnie wysłała swego męża:
— A przedewszystkiem przyprowadź ją z sobą, ażeby być pewnym że przyjdzie.... Jak zobaczy matkę, to mu się dobrze zrobi temu nieszczęśliwemu. Nigdy o tem nie mówi. On taki dumny.... Ale założyłabym się, że o niej myśli.
Belizaryusz nie przyprowadził jej ze sobą. To też wracając, był zrozpaczonym i bał się przyjęcia, jakie go spotka. Pani Belizaryuszowa z dzieckiem uśpionem na kolanach rozmawiała po cichu z panią Levindré przed ogniskiem, smutnem i szczupłem, Co lud nazywa ogniskiem „wdowy”, przysłuchując się jednocześnie trudnemu oddechowi Jacka i strasznemu kaszlowi, który go dusił. W tej alkowie, pozbawionej mebli i żałosnej, nie podobna byłoby poznać jasnego poddasza wychodzącego na podwórze, gdzie od rana ochoczo śpiewała praca jak skowronek paryzki. Książek i nauki ani śladu. Nic prócz garczka z ziółkami, dymiącego na kominku i napełniającego izbę tem powietrzem złożonem, nieokreślonem i ciężkiem, jakie się unosi wokoło chorych. Przy tem słychać było szepty, szelest szczypczyków i odgłos kroków wracającego Belizaryusza.
— Sam?.... zapytała roznosicielka pieczywa.
On odpowiedział po cichu, że niedopuszczono go do matki Jacka, że duże wąsy nie pozwoliły mu wejść.
— A to łajdaki!... Ależ ty chyba niemasz krwi w żyłach.... Poznają cię po tym strachu.... Potrzeba było go odepchnąć, wejść przemocą i krzyknąć na tę łotrzycę: Pani, twoje dziecko umiera!
Wspaniałe wejrzenie matki rzuciła na swego malca śpiącego na kolanach.
— Ach! mój biedny Belizaryuszu, ty zawsze pozostaniesz zmokłą kurą.
Kramarz opuścił głowę. Wiedział on, że wróciwszy dostanie burę, ale nie był panem swojej bojaźliwości, gdyż przywykłszy do chodzenia po ulicach i drogach z pozwoleniem kupczenia, oddany na łaskę i niełaskę policyantów, nabrał pokory schylonej, której cała energia jego żony nie potrafiła wyprostować.
— Gdybym ja była tam poszła, to jestem pewna, że byłabym ją przyprowadziła.... mówiła poczciwa kobieta, zaciskając pięści.
— Dajże pokój, moja droga, powiedziała kwaśno pani Levindré, ty nie wiesz, co to są te kobiety. Wyrażenie „te kobiety” wychodziło z jej ust od czasu, jak oddalenie się Idy de Barancy odjęło jej wszelką nadzieję co do maszyny do szycia lub spółki komandytowej jej męża. Ten przyszedł również. Co wieczór z powodu ułatwienia, jakiego dostarczał klucz nade drzwiami, co jest zwyczajem przyjętym w ubogich mieszkaniach, odwiedzano chorego pod pretekstem dowiadywania się o jego zdrowie. Usłyszawszy, że pani nie przybyła, rozpoczął on długą tyradę o nowożytnej Erynie, o hańbie naszych społeczeństw i raz jeszcze rozwinął swój system polityczny, który miał oczyścić świat ze wszystkich tych fusów. Inni z gębą otwartą słuchali tego usypiającego a niewyczerpanego gaduły, podczas gdy wiatr dmuchał na zagasłe głownie, a gruby kaszel Jacka wydobywał się z pod prześcieradła.
— To nie koniec na tem, powiedziała pani Belizaryuszowa, która nigdy nie oddalała się zbytecznie od przedmiotu. Co my poczniemy? Nie możemy przecież pozwolić, żeby ten biedak zginął z braku starań.
Państwo Levindré tak zaopiniowali:
— Potrzeba to zrobić, co wam powiedział doktór. Potrzeba go zaprowadzić na plac przed kościołem Panny Maryi do biura centralnego. Tam dadzą mu bilet do jakiego szpitala.
— Sza! sza!.....nie tak głośno, powiedział Belizaryusz, pokazując im alkowę, w której chory pasował się z gorączką.
Nastała chwila milczenia, podczas której prześcieradło wydawało szmer grubego płótna.
Pewny jestem, że was słyszał, dodał kramarz z miną zmartwioną.
— Wielkie nieszczęście.... To ani wasz brat, ani wasz syn, ładnie go się też pozbędziemy odprawiwszy do szpitala.
— To Towarzysz, odrzekł Belizaryusz, wypowiadając tym słowem całą dumę poświęcenia poczciwego serca.
Było to tak wzruszającem, że roznosicielka chleba cała się zaczerwieniła i spojrzała na męża oczami błyszczącemi od łez. Państwo Levindré odeszli, wzruszając ramionami, a kiedy się oddalali, pokój wydał się natychmiast mniej obnażonym i mniej zimnym.
Jack słyszał. Słyszał wszystko, co mówiono. Odkąd ten straszliwy powrót jego choroby piersiowej, połączony ze strasznym rozczarowaniem w miłości, trzymał go przykutym do łóżka, najczęściej już nie spał; tylko odwracał naumyślnie głowę od życia, które go otaczało, zagłębiał się w milczeniu, którego ani gorączka, ani halucynacya przerwać nie były w stanie. Oczy jego zwrócone wzdłuż alkowy, były otwarte przez dzień cały; a gdyby mur ten, mur ponury, pomarszczony i poszczerbiony jak twarz starej kobiety, mógł mówić, toby opowiedział, że w tych stojących słupem oczach lunatyka napisano było płomienistemi zgłoskami: „Nieszczęście zupełne..... rozpacz bez granic....” Mur tylko jeden to widział; gdyż chory nie skarżył się nigdy. Starał się nawet uśmiechać do swojej silnej opiekunki, kiedy go poiła gorącemi tyzannami i miłą zachętą. W ten sposób przepędzał on długie dnie samotne, w czasie których gwar pracy dostawał się aż do jego poddasza, ażeby mu poddawać słowa przekleństwa na przymusową bezczynność. Dla czegóż on nie był zdrowym i silnym jak tylu innych, ażeby módz stawić opór rozpaczliwemu położeniu?.... Co gorsza, dla kogóż pracować odtąd? Matka oddaliła się, Cecylia już go nie chciała. Te dwie postacie kobiece prześladowały go i nie opuszczały. Kiedy znikał uśmiech wesoło banalny i obojętny Karoliny, zjawiała się przed nim czysta twarz Cecylii, którą tajemnica odmowy pokrywała jakby zasłoną. A wtedy leżał on przygnębiony, nie mogąc ani słowa powiedzieć, ani giestu zrobić, gdy tymczasem tętna w skroniach i w rękach, utrudnione oddychanie, głuche napady kaszlu szły w takt z otaczającym go ruchem, z powiewem wiatru w kominku, z turkotem omnibusów po bruku, z warkliwem sztukotem jakiejś maszyny w sąsiedniem poddaszu.
Nazajutrz po tej rozmowie przy łóżku Jacka, kiedy roznosicielka pieczywa, powróciwszy ze swego obchodu, z fartuchem pobielonym mąką weszła do pokoju, ażeby się zapytać, co się w nocy działo, stanęła osłupiała, widząc przed sobą wielkie stojące widmo zupełnie ubrane, które przed ogniem gadało z Belizaryuszem:
— Co to takiego?.... Jakto, pan wstałeś?
— Chciał powstać, odpowiedział kramarz zmięszany. Chce iść na plac Panny Maryi.
— Na plac Panny Maryi!... I po co?... Czy panu się zdaje, że nie mamy o tobie starania? Czegóż tu panu brakuje?
— Niczego, niczego, moi poczciwi przyjaciele.... Wy macie serce wspaniale i poświęcające się. Ale niepodobna mi tu dłużej pozostać. Proszę was, nie zatrzymujcie mnie. Tak potrzeba.... Ja tak chcę.
— Ale cóż ty poczniesz mój dobry towarzyszu, będąc tak osłabionym?
— Och! jestem trochę zdezelowany; ale kiedy potrzeba iść, to się idzie. Belizaryusz użyczy mi swego ramienia. On mnie już oprowadzał po ulicach Nantes, kiedym nawet nie był tak silnym jak dzisiaj.
W obec tak stanowczej woli nie podobna było się wahać. Jack uścisnął panią Belizaryuszową i zeszedł podtrzymywany przez kramarza, rzuciwszy wzrokiem niemym a tęsknym na to mieszkanko, w którym przebył piękne godziny i pieścił się pięknemi snami, a którego, jak przeczuwał, nie miał już nigdy zobaczyć.
W epoce tej bióro centralne mieściło się naprzeciwko kościoła Panny Maryi; był to budynek kwadratowy, szary i smutny z wierzchu, wzniesiony na kilku stopniach. Ażeby się tam dostać z wyżyn Menimontant, jakżeż droga wydała im się długa! Nieraz zatrzymywano się przy słupkach, w rogu mostów, ale odpoczynek nie trwał nigdy długo, gdyż chłód był przejmujący. Pod niebem chmurnem i ciężkiem, jakie bywa w grudniu, chory wydawał się bardziej wyniszczonym, bardziej zmienionym, niż w swojej alkowie. Włosy w skutek trudu były zwilżone potem, a osłabienie wszystko mu kręciło przed oczyma: czarne domy, strumyki, twarze przechodzących, którzy się litowali nad tą parą żałobną, jaką tworzyli kramarz i jego towarzysz. W tym brutalnym Paryżu, w którym życie jest podobne do walki, Jack wydawał się jako ranny, który upadł podczas utarczki i którego towarzysz odprowadzał pod opieką ambulansu, zanim sam, wróciwszy, nie odbiorze swojej cząstki niebezpieczeństwa.
Kiedy przyszli do biura centralnego, było jeszcze bardzo rano. Mimo to wielka sala do czekania była już napełniona tłumem, który oddawna zajmował drewniane ławki wkoło olbrzymiego pieca, huczącego i syczącego. Panowała tam atmosfera duszna, ciężka, usypiająca, która toż samo przygnębienie udzielała całemu zebraniu, to jest nieszczęśliwym, przybywającym bez przejścia z ulicznego zimna do tej łaźni, urzędnikom piszącym w głębi po za oszkleniem, posługaczowi, napełniającemu piec z miną osłupiałą. Kiedy Jack wszedł pod ramię z Belizaryuszem, wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu z wyrazem złości i niepokoju.
„Acha, dobryś!... jeszcze jeden....” — zdawały się one mówić. Rzeczywiście, w zakładach dobroczynnych przepełnienie jest wielkie, a każde łoże boleści staje się przedmiotem zazdrości, intryg i sprzeczki. Administracya napróżno robi wysiłki, miłosierdzie napróżno pomnaża środki, zawsze chorych jest więcej niż miejsca do przyjęcia. Bo w tym okrutnym Paryżu znajdują się wszystkie rodzaje nieszczęść; są one zarówno dziwne jak nieprzewidziane i skomplikowane, na wyrobienie których składa się występek, nędza i wszystkie kombinacye, jakie tworzą pomiędzy sobą te dwa pierwiastki cierpienia. Paryż w tym względzie jest mistrzem, a liczne okazy tego mistrzostwa siedziały na brudnych ławach biura centralnego. W miarę jak wchodzili, dzielono ich na dwie kategorye: po jednej stronie byli ranni, to jest ci, których koła fabryczne, machiny parowe, kwasy farbiarskie robią kalekami, ślepcami, brzydalami; po drugiej stronie — fabryczni, anemiczni, chorzy na płuca, z członkami drżącemi, z oczami zawiązanemi, z kaszlem rozmaitym, głuchym i ostrym tak, że jeden zdawał się oczekiwać na drugi, ażeby odezwać się wspólnie, jakby instrumenta w przerażającej orkiestrze. A jakie łachmany, jakie trzewiki, jakie kapelusze, jakie kabaty! Był to zbiór gałganów z tem wszystkiem, co one mają najokropniejszego, których dziury połatane były błotem a frendzle zmoczone w rynsztoku; bo większa część tych biedaków przyszła piechotą, wlokąc nogi jak Jack. Wszyscy z głębokiem cierpieniem oczekiwali opatrzenia lekarza, który miał im udzielić albo odmówić karty wejścia do szpitala. Toteż potrzeba było słyszeć, jak oni rozmawiali z sobą o swoich chorobach, jak je naumyślnie powiększali, jak się starali przekonać sąsiadów swoich, że byli od nich daleko słabsi. Wszystkich tych żałobnych rozmów słuchał Jack, siedząc pomiędzy grubym dziobatym mężczyzną, który kaszlał straszliwie, i nieszczęśliwą młodą kobietę, obwijającą czarnym szalem cień swego ciała, z twarzą wązką, na której nos i usta były tak cienkie i blade, że oczy tylko zdawały się być żyjącemi, a te oczy obłąkane były wizyą niedalekiej godziny. Stara jakaś, z koszykiem pod pachą, ofiarowywała biszkopty, bułeczki kurzem pokryte i twarde tym zgorączkowanym, umierającym, a chociaż każdy ją odepchnął, ona ciągnęła dalej swój obchód w milczeniu. Nakoniec drzwi się otwarły i ukazał się człowiek muskularny, a zawiędły — doktór!
Na raz zapanowało głębokie milczenie na ławach, gdzie kaszel się podwoił, a miny jeszcze bardziej się skrzywiły. Wyprostowawszy sobie palce na blasze pieca, doktór przeglądał chorych wokoło siebie badawczym wzrokiem uczonego, który niepokoi pijaków i mających nieczyste sumienie. Potem zaczął obchodzić salę, a za nim szedł chłopak rozdający bilety do rozmaitych szpitali. Jakaż to była radość dla tych biedaków, kiedy ich uznano za zdatnych do szpitala! Jakież niezadowolenie i jakie błagania, kiedy im oznajmiono, że nie byli dostatecznie chorzy! Opatrywanie było sumaryczne i cokolwiek brutalne, ponieważ było dużo ludzi i ponieważ poczciwcy byli niewyczerpani w opowiadaniu o swoich cierpieniach, wiążąc je z wszelkiego rodzaju historyami i anegdotami, z któremi lekarz nie wiedział co począć. Niepodobna sobie wystawić i ciemnoty, przytępienia umysłowego tego ludu, którego wprawiało w kłopot każde nazwisko, każdy adres, który ciągle bał się skompromitować, a bojaźliwość swoją wetował następnie opowiadaniem o drobnostkach obojętnych.
— A pani co jest? zapytuje doktór kobiety mającej przy boku dziecko dwunastoletnie.
— To nie ja, panie; ale mój chłopak.
— Acha! cóż jest temu chłopcu? dalejże, śpieszcie się!
— On głuchy, panie.... To się przypytało, zaraz panu powiem....
— A! to on głuchy?... Na które ucho.
— Na dwa głównie, panie.
— Jak to głównie?
— Tak jest panie..... No Edwardzie, wstańże, kiedy do ciebie mówię. Na które ucho jesteś głuchy?... powiedziała do chłopca, wstrząsając go, ażeby się podniósł.
Ale ten zachowuje idyotyczne milczenie.
— Na któreż ucho jesteś głuchy?... powtarza matka krzykliwie.
A w obec przestrachu biednego kaleki powiada:
— Widzisz pan, to tak jak mówiłam.... Na dwa głównie....
Potem doktór zwraca się do grubego i dziobatego mężczyzny, towarzysza Jacka.
— Na co pan cierpisz?
— Na piersi panie.... Pali mnie tam wszędzie....
— A piersi pana palą.... Czy pan nie pił kiedy trochę wódki?
— O! nie, nigdy panie, odpowiedział z oburzeniem.
— Acha! to pan nie pijesz wódki.... A wino pijesz pan?
— Tak jest, panie, do sytości.
— A jakaż jest pańska sytość?... Sądzę, że musi być kilka kwart?
— Do licha, panie, to zależy od dni.
— Tak, rozumiem.... A więc w dni wypłaty....
— Ba, w dni wypłaty, pan rozumiesz, co to jest.... Bywa się razem z przyjaciółmi.
— Tak, to pan spijasz się w dni wypłaty..... Jesteś pan mularzem, któremu płacą co tydzień, a więc bywasz pan pijany jak bela przynajmniej cztery razy na miesiąc.... Bardzo dobrze. A język!
Pijak na próżno protestuje, musi się przyznać do swego nałogu, bo ma do czynienia z prawdziwym sędzią instrukcyjnym. Przybliżywszy się do Jacka, lekarz opatrzył go uważnie, zapytał ile ma lat i od jak dawna jest chory. Jack odpowiadał z trudnością głosem świszczącym; a przez cały czas kiedy mówił, Belizaryusz za nim przymrużał oczy i wyciągał swoje grube wargi.
— Wstań-no mój chłopcze, powiedział doktór, przykładając ucho do zmoczonego ubrania Jacka, ażeby go oskultować.....
— Więc przyszedłeś pieszo?
— Tak jest, panie.
— To rzecz nadzwyczajna, żeś pan mógł iść w takim stanie.... Musiałeś mieć dziką energię; ale ci zabraniam robić to drugi raz. Włożyć na nosze!
A zwracając się do urzędnika, który pisał bilety, podyktował:
— Charitée.... Sala Św. Jana Bożego.
Potem nie mówiąc już ani słowa, ciągnął dalej swoje opatrywanie.
Z pomiędzy tysiąca widoków szybkich, pomięszanych, które przemykają się przed nami w ruchu ulic paryzkich, które następują po sobie i zamazują się wzajemnie, czy znacie coś tkliwszego nad widok tych nosz, pokrytych cwilichem w paski, z dwoma ludźmi, jednym z przodu a drugim z tyłu? Jest to niby łóżko, niby całun, a ta postać zakryta, niejasno się tam rysująca, oddana na wstrząśnienia pochodu, smutne budzi w was przypuszczenia. Kobiety żegnają się na ten widok, jakby przy przejściu karawanu. Najczęściej jakaś matka albo siostra, z oczami pełnemi łez z powodu tego największego upokorzenia bezwładnej choroby, idą za tem wezgłowiem ruszającym się. Tak to Jack słyszał obok siebie przy tragarzach nierówny krok poczciwego kramarza, który od czasu do czasu brał go za rękę, ażeby mu dowieść, że nie był opuszczony całkowicie. Wstrząsany ciągle, senny i złamany chory przybył do Charité, do sali Św. Jana Bożego, położonej na drugiem piętrze drugiego podwórza.
Była to sala smutna z sufitem podtrzymywanym przez słupy z lanego żelaza, z oknami wychodzącemi z jednej strony na ponure podwórze, a z drugiej na ogród szeroki i wilgotny. W sali tej było dwadzieścia łóżek stykających się z sobą, dwa wielkie fotele przy ogromnym piecu, stół i niezmierny bufet pokryty płytą marmurową. Takie to było miejsce.
Przy wejściu Jacka pięć czy sześć cieniów, w brunatnych opończach, z szlafmycami bawełnianemi przerwały sobie partyę milczącego domino, ażeby popatrzeć na nowoprzybyłego. Inni, którzy się grzali, usunęli się przy jego przejściu. W ogromnym tym pokoju był jeden róg jasny, małe oszklone biurko, przy którem stała Matka; a przed nim ołtarz Panny Maryi wdzięczny i świeży, z koronkami, sztucznemi kwiatami, z pochodniami napełnionemi białym woskiem i Madonną ze stiuku, której ręce w długich szerokich rękawach oddalały się od sukni jakby skrzydła. Matka wyszła naprzeciw Jacka z głosikiem bardzo wysokim a monotonnym, którego całą wdzięczność zdawała się pochłaniać zasłona i fartuszek.
— O! biedne dziecko, jakąż on ma cerę chorobliwą.... Dalejże, trzeba go położyć.... Nie mamy łóżka, ale ostatnie tam wkrótce będzie próżne. Ten, co je zajmuje, ma się bardzo źle. Tymczasem położymy go na ramie.
Co ona nazwała „ramą”, było to łóżko na pasach, posługacz ustawił je obok tego, które miało być wkrótce próżnem, a z którego wydobywały się jęki głuche, westchnienia długie, tem smutniejsze, że każdy słuchał ich z obojętnością niezmierną. Człowiek ten miał umrzeć, ale Jack był sam zanadto chory, zanadto w sobie pogrążony, ażeby rozważyć całą nieprzyjemność tego żałosnego sąsiedztwa. Zaledwie słyszał, jak mu Belizaryusz powiedział do widzenia, obiecując przyjść nazajutrz, i jaki potem powstał szelest talerzy i kociołków z powodu rozdawania zupy, a następnie jakie były szepty koło jego łóżka, gdzie rozmawiano o niejakim „jedynastym bis”, o którym twierdzono, że jest bardzo chory. Jego to właśnie tak nazywano. Nie nazywał się on już, Jack, ale „jedynasty bis”, w sali Św. Jana Bożego. Z powodu braku snu, czuł się odrętwiałym; bezsilnym, w skutek wielkiego zmęczenia. W tem głos kobiecy spokojny, czysty, pobudził go do tego nagłego drgnięcia, przez który pierwszy sen ulatuje:
— Modlitwa, panowie!
Przed ołtarzem ujrzał Jack niewyraźnie cień klęczącej kobiety, pogrążonej w grubych fałdach sukmany; ale napróżno starał się powtarzać modlitwę odmawianą bardzo szybko, tonem trochę śpiewnym, która wychodziła z tych ust przyzwyczajonych nałogowo do stałej formuły, bez zatrzymywania się i bez westchnień. Jednakże ostatnie słowa modlitwy dostały się do jego uważnego ucha:
„Miej opiekę, o Boże, nad moimi przyjaciółmi nad więźniami, podróżnymi, chorymi i konającymi...
Jack zasnął wówczas snem gorączkowym, przerywanym, w którym głos konania jego sąsiada mięszał się z widziadłami więźniów, wstrząsających okowami, i podróżników po drodze idącej bez końca.
.....I on także jest jednym z tych podróżników. Idzie po drodze, podobnej do tej, jaką chodził do Etiolles, tylko dłuższej, bardziej krętej i wydłużającej się za każdym krokiem. Cecylia i matka idą przed nim, nie chcąc na niego zaczekać; pomiędzy drzewami rozróżnia on falowania ich dwóch sukien. Nie może się z niemi połączyć, bo mu przeszkadzają ogromne machiny, ustawione wzdłuż rowów, przerażające, huczące, których gardła otwarte i pociski dymiące żarem na niego buchają. Heblownice i piły parowe, wszystko to było tam wraz ze swemi zębatemi kołami, hakami, walcami; wszystko wydawało ogłaszający stukot jak młoty w kuźni. Jack, drżąc cały, decyduje się przejść pomiędzy niemi; zostaje zaczepiony, rozszarpany; porwane kawałki ciała unoszą się wraz z kawałkami bluzy robotniczej, nogi jego spalone wielkiemi sztabami topiącego się żelaza, a całe jego ciało pokryte palącym się żarem, którego gorąco przenika mu aż do piersi. Jakiejże to strasznej walki potrzeba, ażeby wyjść ztamtąd, ażeby się schronić do lasu Sénard, którego polanka jest na końcu tej przeklętej drogi.... Aż oto, pod świeżemi konarami drzew Jack staje się malcem. Ma lat dziewięć, powraca z jednej ze swych pięknych wycieczek wraz z gajowym, ale tam w rogu jakiejś alei czycha na niego stara Salé z sierpem w garści, siedząc na wiązce drzewa. Chce uciekać; stara puszcza się za nim, ściga go po przez las niezmierny, tak ponury teraz, teraz, kiedy noc wchodzi pod drzewa. On biegnie.... Stara idzie prędzej od niego. Słyszy zbliżające się jej kroki, słyszy szelest jej wiązki w zagaju i oddech gorący, przerywany.... Chwyta go nakoniec, walczy z nim, przewraca go, a potem całym ciężarem przywala pierś dziecka, którą zgniata swoim kolczatym chrustem.... Jack obudził się i porwał. Poznał wielką salę oświetloną lampami nocnemi, poznał łóżka uszeregowane, oddechy przytłumione i kaszel przerywający milczenie. A więc już nie śnił, a jednak czuł on tenże sam ciężar na całem ciele, coś zimnego, ważkiego, bezwładnego, okropnego, co posługacze, przybiegłszy na jego krzyki, pośpieszyli podnieść i położyć na łóżko sąsiednie, zaciągając naokoło firanki ze zgrzytem ponurym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.