Jędrzej Baja i powieściopisarz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Jędrzej Baja i powieściopisarz
Pochodzenie Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JĘDRZEJ BAJA
I POWIEŚCIOPISARZ

W Zakopanem żył Jędrzej Baja. Choć mógł żyć i gdzieindziej; ale dla historji prawdziwej potrzeba, aby tu żył. I nie doznaku się tak nazywał; ale cóż tam o nazwisko, aby jeno człek był, jakiego potrzeba, a takim znowu doznaku był ten Jędrzej Baja.
Był to człowiek dość starawy i dość samotny na świecie. Dzieci tam jakieś miał pomiędzy ludźmi, ale te się i mało o ojca troszczyły; nikto se głowy nie zaprzątał jego żywobyciem. A to żywobycie jego nijakie było, po prostu powiedzieć. Opatrzność dość nierzadko przymykała swoje łaskawe oko trójkątne na jego oczywistą potrzebę — no, jednym słowem: nędza go morzyła. I nieraz zabiadał w sercu na ten mizerny żywot swój, a przy tym Panu Bogu dużo przykrości po cichu powiedział, iże się nie stara o niego jak należy, lecz go przy inszych pomija, jakżeby już takim ostatnim dziadem był, nie gazdą.
I raz przy takim biadaniu przyszło mu na pamięć, jak się to Sabale przy podobnym schyłku żywota dobrze na tej ziemi wiedło: jak go to ludzie honorowali, gdzie zaszedł, jak go to panie z Warszawy zapraszały na wieczór do siebie i częstowały herbatą, koniakiem... Ino mu było żyć, a nie umierać. A to wszystko ino za to, że im Sabała umiał opowiadać. I pomyślał sobie Baja:
— Może by sie puścić na ten talant...
Wiedział on, co prawda, że nie ma w sobie tego składu, co Sabała miał, ale se dumał:
— Spróbować nie zawadzi. Na głupości ludzkiej zarobić, to nie grzych.
No i zaczął próbować. Zaczął zmyślać historje na podobieństwo Sabałowych i nachodzić ludzi, o których wiedział, iże Sabały radzi słuchiwali. Ale mu się zrazu nijak nie szczęściło. Ludzie, skądinąd dobrzy, odwracali się plecami i wyraźnie dawali poznać po sobie, że go słuchać nie chcą. Baja wiedział, co prawda, że te historje nie takie są, jakie mają być, i nie dziwił się, że ich nie słuchają, ale mimo to gniew go na ludzi porywał. Zanadto ich letko ważył, żeby im darować. Nieraz też szepnął dobrodusznie:
— Pockajcie, psie... ja was tu przymusę...
I coraz większej śmiałości nabierał; napadał ludzi całkiem przemęczonych, którzy go radzi nieradzi słuchali; po drodze idący przyznawał się do znajomości z kim tym, aby mieć słuchacza, a gdy ów człowiek zdumiony powiadał, iż pierwszy raz jest w Zakopanem i pierwszy raz dopiero niby Baję widzi, Baja spokojnie zaprzeczał: „Przecie-ście byli łońskiego lata... nie? Toście se musieli zabacyć".
I nic go w tej drodze ku świętemu celowi nie zrażało. Zaś najochotniej zwracał się ku paniom, jakoby przeczuł w rozumie, iże łacwiej jest u nich powodzenia nabyć i zrozumienia dla swoich talantów. A wreszcie z czasem nabierał i wprawy i dużo składniej już mu się bajało.
Minął rok jeden i drugi — Jędrzej Baja stał się osobą znaną w Zakopanem. Opowiadano o nim po Warszawie — to też panie, z Warszawy tu przyjeżdżające, musiały go koniecznie widzieć, słyszeć, aby znów mogły o nim opowiadać.
Przyjeżdżały po niego fiakrami, zapraszały go na wydziór, tak iż nie starczył wszędy być, gdzie go proszono. Dawał się częstować, poić, nawet uwielbiać się nie bronił — w miarę skromny był, nie przesadzał.
I dobrze mu się wiedło. Coraz częściej zdarzało się, że wśród zgromadzeń większych opowiadał, a słuchali go jak ojca, nikto się na głos oześmiać nie ważył, choć tam i młodzież letkomyśląca bywała. Opowiadania jego krążyły pomiędzy ludźmi, już nawet trafił się taki, co je chciał spisywać.
I sława Bai rosła, a on się wsłuchiwał w nią — bystre miał ucho — i uśmiechał się do swoich myśli, z którychby się nikomu nie zwierzył, chyba gdyby spotkał człeka do swej upodoby. Hyr szedł po ludziach. O nikim gwary nie było, ino o Jędrzeju Bai. Gdzie się ruszyć, to: „Jędrzej Baja — Jędrzej Baja“ — słyszało się ustawicznie, i zdawało się, że i krowy już i woły na tę nutę ryczą.
O Sabale doznaku całkiem zabaczono; tem łacwiej, że już umarł, a Jędrzej Baja żył. I on też tylko wspomniał o nim czasem:
— Nieboscyk... Boze, świeć mu ta, jak mozes... Narobieł on duzo zła na świecie... I talantu takiego ni miał, jak sie niektórym zdajało... E, tak ta bajał, jak mógł... Zeby zył dziś, to by sie mógł ode mnie przyucyć... nie chwalęcy sie, bo wsyćko w rękach boskich... i talant, i wsyćko, cego ludzie ni mają.
To mawiał głośniej, zaś po cichu trochę se inaczej myślał. Czuł on w rozumie, że po śmierci znowu Sabale trza będzie ustąpić, ale mu ta po prawdzie o to nie chodziło; chciał jeno dożyć, jak Sabała, w poszanowaniu doczesnem.
Tego dopiął uczciwie i znał granice swojego talantu.
Jeno niekiedy cicha obawa go naszła, czy się też, broń Panie Boże, nie trafi człek taki, jak na tenprzykład nieboszczyk Sabała, co by zechciał o tę mizerną sławę hapelować... Wtedy kto wie, jakby było... Ludzie są tacy dziwnie niejednacy... czasem im to, czasem owo... gotowi by o Bai zabaczyć...
Ale to rzadkie były wątpliwości. Na nic takiego się nie zanosiło. Ludzie Baję honorowali, jak dotąd — jeszcze bardziej — a on im opowiadał. I wszystko było dobrze.

Aże w jeden czas, zdarzyło się, przyjechał do Zakopanego sławny powieściopisarz.
— No, nic. Przyjechał, to przyjechał, to znowu pojedzie. Ba! ale ledwo dzień pobył, a już tyle o nim dzwonów, coby tu rok conajmniej siedział.
Wszystko się o niego dopytuje, gdzie mieszka, jak, co, gdzie wieczerze jada — mało, że się o insze rzeczy nie pytają, gdzie po wieczerzy chodzi przed spaniem i tam dalej. Z dnia na dzień coraz gęstsza idzie o nim gwara.
— Nic to — myśli se Baja — nowoś, to zawdy ciekawi... I ja by go tyz chciał widzieć.
Ba! ale gorzej. Nikto już Baji nie chce słuchać. Tak, jakby naraz wszyscy o nim zabaczyli. Wszystko jeno tam patrzy, tam myśli — tak, jakby wszyscy ludzie szybami się stali, poza którymi widać jeno powieściopisarza. I powtarzają historie o nim, i jego powieści znowiają— o opowieściach Bai zaś głucho, jakby ich nigdy nie było.
— Ho, to juz źle, nie dobrze.
Jędrzej Baja naprawdę się strwożył. Ale go jeszcze więcej ciekawość paliła.
— Kiz to diabli... Coz on ma? Cy to, co ja — cy to, co Sabała?
Od odpowiedzi na to zależało, zdawało mu się, dalsze jego żywobycie na tym padole. Szukał jeno okazji, jakby się dowiedzieć o tem.
No i trafiła się wreszcie okazja. Zapowiedziano odczyt owego powieściopisarza w Czytelni Zakopiańskiej, jako że będzie raczył czytać na głos swoją najnowszą opowieść.
Zawrzało po całym mieście — (jeno Tatry stały spokojne jak dotąd) — każde, co się jeno ruszać mogło, zbierało się i gotowiło na ten odczyt. Nawet w Sanatorji całkiem już umierające miękczyły łzami dochtora, coby ich wypuścił.
No i nasz Jędrzej Baja gotowił się. Co stracić, to stracić — to chciał tego powieściopisarza naocznie uwidzieć i usłyszeć opowieść jego, aby móc zmiarkować, co on ma w sobie, że go tak już sławią: czy to, co on (niby Baja) — czy to, co Sabała?
Ubrawszy się przystojnie, skoro czas było iść, poszedł. Stracić, to nic nie stracił, bo go te panie, co przy biletach siedziały, bez opłaty na salę puściły, jako że znały go dobrze; i wszyscy go tam prawie znali.
— Niedawno jesce...— pomyślał se gorzko. — Ale co ta... wsyćko moze sie znowu na dobre odmienić...
Wszedł na salę i stanął se przy bocznej ścianie, niedaleko stołu, aby móc widzieć i słyszeć dokładnie. Pełno już narodu było; pań, jak zwyczajnie, najwięcej, tak iże się panowie stracili pomiędzy nimi. Gorąco też było setne i zaciekawienie na twarzach okrutne. Prawie na sam czas trafił, bo drzwi się otworzyły i na estradę wszedł powieściopisarz. Pan był, jako zwyczajnie panowie, niczym się wiela nie różnił.
— No, nic — przerwał se Baja obserwację. — Słuchajmy...
Bowiem gdy umilkły oklaski powitalne, powieściopisarz czytać począł. Baja szyję wydłużył i słuchał bardzo uważnie. Widać, więcej chciał wymiarkować niż samą ową opowieść. Słuchał pilnie, w skupieniu, a serce mu się trzęsło. Wreszcie, skoro już powieściopisarz prawie do połowy w czytaniu doszedł, Baja odetchnął. Mniej już potem uważał rozglądając się po zebranych w sali i chwilami uśmiechał się do myśli swoich. Zrozumiał, co chciał zrozumieć — i już go opowieść dalej nie tak ciekawiła.
Powieściopisarz skończył, zszedł z estrady — oklaski go odprowadzały. Skierował się ku drzwiom bocznym i przechodził właśnie obok Bai. Baja w te razy łokciem go nieznacznie trącił i przymrugując oczyma, tajemniczo się uśmiechał. A gdy powieściopisarz, tym zdziwiony, zatrzymał się, pytająco patrząc nań, czego by chciał, Baja schylił się ku niemu i szepnął:
— My oba ino wiemy...
A widząc zbliżające się panie dorzucił:

— Ale nic... spokój... pst...
Korzystając z okazji i widząc, że jeno z góralem rozmawia, najbliżej stojące panie przystąpiły do powieściopisarza.
— Ach, jakie to wspaniałe!
— Kiedy to pan wydrukuje?
— Czy to prawda, że pan nas już opuszcza? itd., albo tp.
Baja zdołał jeszcze szepnąć:
— Kaz będziecie jeść wiecerzę? Bo bych was chciał spotkać...
Powieściopisarz nie wiedział, komu odpowiadać.
Baja: — To nic, to tak zwycajnie... Ino sie trzymajcie ostro. Juz was nie trapię, bo sie i tak spotkamy.
I odszedł. Powieściopisarza wzięły w koło zachwycone, rozanielone z zachwytu niewiasty.

*

Zakończenie, jak najzwyczajniej, u Płonki.
Gdy powieściopisarz po kolacji, pragnąc niby samotności, przyostał w szynkowni — wsunął się Baja, który już długo w bocznej salce czekał i przeze drzwi pozierał, rychło się tam wypróżni.
— No, to my sie naleźli!...
Powiedział to tak radośnie, jakby skądś z daleka szedł i szczęśliwym trafem go napotkał.
— Nie będzie wam za przeskodą?
Nie czekając odpowiedzi wziął stołek i przysiadł się do stołu.
Powieściopisarz, myśląc, że Baja okazji do napitku szuka — a znał go już z opowieści i wiedział, iże z gośćmi bywa poufały — zawołał o jakiś trunek.
— Nie zawadzi — rzekł Baja — przy tym sie i lepiej gwarzy. Wiecie... takich ludzi jak my dwa, to ze świecom sukać. Ja was od razu pojął, jakeście ino do połówki w tym cytaniu dośli. Tak zgrabnie umiecie owijać wsyćko, ze sie widzi: scyra prawda. To właśnie nie byle kto potrafi. Ja juz ten talant prowadzą oddawna — i powiem wam: nic sie tak nie udaje ludziom, jak taka rzec, co do znaku do prawdy podobna, a całkem nieprawdziwa. A kiedy ją jesce przybrać umiejętnie — słowami niby, coby wyglądała jak na ten przykład niektóra z pań, co to powiesa po sobie rozmaite siorce, a widzi ci sie: scyry jedwab — to to, moiściewy, straśnie sie ludziom udaje. Ho! ho! bo ludzie miewają wźrok bystry... Bliskich rzecy ino nie ozróźniają. Ale to sie i bydłu przytrafia. To tak na przykład, wicie, jak z temi portkami... (Podniósł nogę na stół i pokazał). Prawda? Sukno, jak zwycajnie? Niby wyrobione rękom... He! he! A to o połówkę tańse — masynowe. Ale nikt z bliska nie ozezna.
— Powiem wam... bo ja ten talant od dawna prowadzę, to mi nie dziwne... Ludziom zawse taką ostroś na twarzy pokazujcie, jakby o wielgą rzec chodziło. Wy sie w duchu mozecie śmiać, ale broń Boze wam to pokazować. Juz by wam nie uwierzyli na drugi raz. Wiecie — ja sie trochę od ludzi ucył, a trochę ze siebie... I księza na jambonie tak sie sprawiają. Latego naród słucha, wierzy i nieraz nawet niejeden sie zbecy. Tak trza i tu... Ale co ja wam bede gadał, kiedych widział dziś, że wy to umiecie.
— Ależ... kiedy ja to naprawdę... ze serca... szczerze... — jąkał zdumiony więcej niż urażony w dumie swej powieściopisarz.
— No, przecie my tu sami, to nie potrzebujecie gadać... Ze mną mozecie być tak, jak ze sobą, bo ja ten talant od dawna prowadzę.
Ludziom trza, co by uwierzyli, ze to scyrze, bo oni wsyćko naprawdę bierą. A tu cłekowi przecie o to idzie, coby sie i uśmiał, i ubawieł głupością ludzką, i zarobieł przy tym — no nie? Przecie to nie grzych. Na to Pan Bóg jednych stworzył, coby sie drudzy z nich śmiali. Ale ludzie niektórzy sami nie wiedzą, cego chcą. Chcą niekiedy od cłeka, coby i smutnie opowiadał. Dobrze — ja i to potrafię. I tak bywa: Jedni smutne historyje opowiadają, a drudzy smutnie słuchają. A potem jedni i drudzy sie ciesą. I tak jedni drugich cyganią, jak mogą.
Baja, wypiwszy widać trochę dużo, głowę zwiesił i chwilkę się zadumał.
— Jakby cłek chciał gadać scyrze, to by musiał nic nie pedzieć...
Zerknął przy tym na powieściopisarza, czy go nie zdumiał takim mądrym zdaniem — bo nie musiałby być Bają, jakby tego nie zrobił — a widząc, że powieściopisarz słucha niby nie słuchając albo udaje, iże nie rozumie do czego Baja prowadzi, wrócił do poprzedniej gwary.
— Tak, moiściewy kochani... Wsyćko w ręku boskim... to jest... chciałech powiedzieć: wsyćkiemu cłek da radę, jak ino chce. I ja nie mało podeznał, zanim-ech na ten talant przyseł... Teraz mi sie juz, chwała Bogu, doś dobrze wiedzie. I wam sie będzie wiedło, ino se tak pocynajcie jak wam doradzam. Bo ja ten talant oddawna prowadzę, to mi nie cudne. Tak se nic nie dejcie po sobie pokazać, ze to nie jest was talant, ba przeciwnie, coby każdy wierzył, izeście sie z tym urodzili. Wsyćko od Boga...
— A co zaś do tych historyj, co opowiadacie, to najlepiej z daleka — tak coś nie coś — niby o pogodzie — ze to niby nie o tę rzec idzie... A potem blizej, coraz blizej... o samej rzecy... o cem wam ta do głowy przydzie. A jakbyście zaś, wiecie, utknęli w połówce — bo i to sie może trafić — i nie wiedzieli, co dalej, to najlepiej nie pokazować po sobie, ino o cemsi pocąć, natenprzykład: o płocie, co sie go na drodze spotka, abo o przelatującym piesku... historyja sie bez to jesce prawdziwsa wyda, a tymcasem dalse przydzie. Choć to w pisaniu może nie potrzebne, bo macie cas podumać. Ino, jak powiadam: górnie! zawdy górnie!...
— Choć niby o nicem, to tak, jakby o wielką rzec chodziło! Tak, moi mieli. Ale widzę, ze wam sie juz dłuzy, boście sie tyz i doś dziś natrudzieli... No, ostańcie z Bogem. Spotkamy sie kiedy, to se znowu ugwarzymy. A nie zabaccie zapłacić i za mnie. No, miejcie sie dobrze.
I wyszedł Baja... a powieściopisarz ostał jeszcze... dziwnie rad, że w bliskości nikogo nie było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.