Intruz/XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.

Od tej chwili umysł mój pogrążony był w pewnego rodzaju bezwładności jakiejś odrętwiałej, może dlatego, żem był wyczerpany, że mi sił zbrakło i niezdolny już byłem do żadnego nowego wysiłku. Sumienie moje utraciło jasność swą okropną, uwaga moja osłabła, ciekawość nie dorównywała bynajmniej ważności wypadków dokonywających się. W samej rzeczy wspomnienia moje są niewyraźne, pomieszane, rzadkie, złożone z obrazów niezbyt jasnych.
W ciągu tego wieczora powróciłem do alkowy, widziałem Julianę, pozostałem czas jakiś przy jej łóżku. Było mi okropnie ciężko mówić. Spytałem ją, patrząc do głębi jej oczu:
— Czyś płakała?
Odpowiedziała mi:
— Nie.
Ale była jeszcze smutniejszą niż poprzednio. Była bladą jak płótno. Spytałem:
— Co ci jest?
Odpowiedziała:
— Nic. A tobie?
— Czuję się niezdrów; mam straszny ból głowy!...
Niezmierne znużenie mnie ogarnęło; wszystkie członki mi ciążyły. Pochyliłem głowę na róg poduszki; przez kilka minut pozostałem w tej pozycyi, pod ciężarem nieokreślonego jakiegoś zmartwienia. Zerwałem się posłyszawszy głos Juliany, mówiącej:
— Ty coś przedemną ukrywasz.
— Nie, nie. Zkądże myśl taka? Dlaczego?
— Dlatego, że ja czuję, że coś ukrywasz przedemną.
— Nie, nie; mylisz się.
— Nie mylę się.
Umilkła. Oparłem znów głowę na rogu poduszki. W kilka minut później rzekła mi niespodziewanie:
— Czy ty chodzisz często go oglądać?
Podniosłem się, by popatrzeć na nią, przejęty trwogą.
— I chodzisz z własnej woli oglądać go, szukasz go? — dodała. — Wiem to. Dziś jeszcze...
— I cóż?
— Ja się tego lękam, lękam dla ciebie. Ja ciebie znam. Dręczysz się i chodzisz tam, aby się więcej jeszcze udręczać, aby się gryźć w głębi serca... Ja ciebie znam. I boję się. Nie, nie, tyś się nie pogodził z losem i nie możesz też się z nim pogodzić. Nie oszukuj mnie, Tullio. Dziś wieczór jeszcze, przed chwilą, byłeś tam...
— Zkądże to wiesz?
— Wiem, czuję to.
Krew we mnie zastygła.
— Czy chciałabyś, aby matka domyśliła się czegoś? Czy chciałabyś, aby spostrzegła moją odrazę?
Mówiliśmy cicho. I ona także miała minę przestraszoną. Ja zaś myślałem: „Za chwilę przyjdzie to matka moja, przestraszona, wołając: Rajmund umiera!“
Natomiast weszły Mania i Natalka z miss Edytą. I alkowa ożywiła się ich szczebiotem. Mówiły o kaplicy, o żłobku, o kobzach z tysiącem szczegółów.
Opuściłem Julianę, odchodząc do mego pokoju pod pozorem bólu głowy.
Kiedy już położyłem się, zmęczenie zmogło mnie natychmiast niemal. Spałem głęboko przez długie godziny.
Światło dzienne zastało mnie spokojnym, w stanie dziwnego zobojętnienia, beztroski niewytłomaczonej. Nikt nie przyszedł przerwać mi snu; widocznie zatem nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wydarzenia dnia wczorajszego wydały mi się czemś nierzeczywistem i bardzo odległem. Czułem wielką przerwę między mojem ja obecnem a moją istnością ubiegłą, między tem, czem byłem teraz a tem, czem byłem poprzednio. Nie było ciągłości między okresem minionym a okresem obecnym mego życia psychicznego. I nie usiłowałem nawet skupić się, zrozumieć ten fenomen dziwaczny. Miałem dziwny wstręt do wszelkiego rodzaju działalności; starałem się podtrzymać ten rodzaj apatyi sztucznej, która pokrywała tajemny rozwój wszystkich mych wzruszeń poprzednich; unikałem badania siebie, aby nie budzić rzeczy, które zdawały się zamarłe, które zdawały się nie tworzyć już części rzeczywistego mego istnienia. Podobny byłem cokolwiek do tych chorych, co utraciwszy władzę w połowie ciała, wyobrażają sobie, że obok nich w łóżku trup leży.
Fryderyk przyszedł zapukać do drzwi moich. Jakąż mi przynosi nowinę? Obecność jego wzruszyła mnie dziwnie.
— Wczoraj wieczorem nie widzieliśmy się — rzekł. — Powróciłem już późno. Jakże się czujesz?
— Ani źle, ani dobrze.
— Miałeś ból głowy podobno wczorajszego wieczora, nieprawdaż?
— Tak i dlatego to położyłem się wcześnie.
— Dziś jesteś formalnie zielony. Ach! mój Boże! kiedyż się skończą wreszcie te zmartwienia? Tyś niezdrów, Juliana wciąż nie wstaje jeszcze a przed chwilą spotkałem matkę przerażoną okropnie, bo Rajmund kaszlał dzisiejszej nocy.
— Kaszlał?
— Tak. Zapewne zwykłe to tylko lekkie przeziębienie; ale babka przesadza cokolwiek swoim zwyczajem...
— Czy był doktór?
— Nie jeszcze. Ale możnaby sądzić, że ty to jeszcze więcej bierzesz do serca niż matka.
— Wiesz przecie, że kiedy chodzi o dzieci, wszelka obawa jest usprawiedliwioną. Drobnostka tu wystarcza...
Patrzał na mnie przezroczem! swemi, błękitne mi oczyma a ja obawiałem się ich, wstydziłem.
Kiedy wyszedł, wyskoczyłem z łóżka na równe nogi. „A zatem, pomyślałem, skutki już się rozpoczynają; a zatem niema już wątpienia. Ale jak długo jeszcze pożyje?... A może nie umrze... Miałby nie umrzeć!... O! nie, to niepodobna! Powietrze było lodowate, tamowało oddech“. I ujrzałem w duchu dziecko oddychające tem lodowatem powietrzem, z usteczkami wpółotwartemi, z odkrytym dołkiem gardła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.