Interesa familijne/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W sypialni Kasztelanica paliły się dwie świece woskowe na stoliku; starzec siedział w krześle zamyślony, nie w zwykłym stroju wieczornym i czepku, ale w przepysznym szlafroku z litej wschodniej materji, znać już nie nowym, ale jeszcze bardzo pokaźnym; włos jego starannie zaczesany bielał od lekko narzuconego pudru; w całej postawie i przybraniu wydawała się jakaś zalotność, która dziwnie sprzeciwiała się wybladłemu licu, wpadłym policzkom, oczom zagasłym i zgrzybiałości, jaka teraz ogarniała nagle starego dworaka Stanisławowskiego.
Kilka miesięcy wywarły na nim skutek lat kilku. Zdarza się często, że wstrzymana jakby starość, nagle potem opanowuje tych co się jej oprzeć potrafili; lekka choroba, zmartwienie, wzruszenie, czasem drobna na pozór okoliczność sprowadza ją z sobą. Naówczas, ledwie dotknęła człowieka, z każdym dniem robi olbrzymie postępy, wszystko pęka, rozsypuje się, niszczy, co godzina opada z sił nieszczęśliwy, gaśnie, zamiera i w ostatku z życiem się rozstaje, nieopamiętawszy jak mu przyszedł ten zgon piorunowy. Tak właśnie działo się z Kasztelanicem, któremu przybycie pani Tryze zadawało ten cios śmiertelny; rozdraźniony, schnął w oczach, pasował się z życiem, podbudzał je wszelkiemi sposoby i środki, któremi je myślał utrzymać, a te przygubiały go jeszcze.
Czuł on tę zmianę w sobie, ale nie przypuszczał, żeby mu groziła; przywykły sam się leczyć zawsze; oczekiwał od jutra polepszenia i nie tracił nadziei.
Otaczający go już widzieli na licu jego wyryty palec śmierci, gdy on jeszcze dalekie osnuwał zamiary.
Tego dnia gorzej był niż kiedy; krew rzucała mu się do głowy, w piersiach czuł brak oddechu, i ciężkość kamienną, oczy zasłaniały się chwilami tą błyskotliwą chorobną ciemnością, po której jakby grobowe jaśnieją świec płomyki; zimno i gorąco przebiegało po zdrętwiałem jego ciele, usta paliła gorączka, a myśl nawet, zawsze przytomna dotąd, zdawała się znużona ustawać, co chwilę snem ołowianym przerywana.
We dnie nawet przy obiedzie, który dawniej całą jego przytomność wyzywał, zasypiał kilka razy, niespokojnie poglądając czy tego nie widzą i usiłując ukryć się przed oczyma przytomnych ze wzrastającą słabością.
W tej chwili Kasztelanic oczekiwał pani Tryze, która zwykła była o tej godzinie przynosić mu lemoniadę, strój jego dowodził, jak mu jeszcze chodziło o to, by się w jej oczach co najlepiej pokazać.
Niespokojnie zwrócił kilkakroć oczy ku drzwiom do jej pokojów wiodącym, i chciał już chwycić za dzwonek stojący na brzegu stolika, gdy z lekka roztwarła się szafka i piękna ochmistrzyni ukazała się na progu, ze szklanką na maleńkiej tacce srebrnej.
Ani Hebe piękniejszą być nie mogła, i nie dziw, że widok tego wdzięcznego zjawiska zdrętwiałego starca zelektryzował. Podniosła się głowa, uśmiechnęły usta, zadrżała dłoń.
Pani Tryze, w białej muślinowej sukni, z włosami od niechcenia w wielki warkocz splątanemi, wsunęła się na palcach, wejrzeniem ognistem drażniąc nieszczęśliwego starca. Postawiła tackę przed nim, i właśnie gdy ją za śliczną, maluchną, białą rączkę chciał chwycić, usunęła się na bok żywo.
— A! moja królowo! — zawołał słabym i z trudnością dobywającym się głosem Szambelan — jakże jesteś okrutna?
— Ja! okrutna! — śmiejąc się sparta opodal na stoliczku odparła kobieta — powiedz pan raczej zbyt posłuszna... Wszak nie powinnabym przychodzić tu o tej porze, kiedy jak widzę, widok mój zawsze pana zbyt niepokoi... zapewne wspomnieniem. I uśmiechnęła się znacząco.
— Dajże mi pokój Asińdźka z tem wspomnieniem — z nieukontentowaniem odpowiedział Kasztelanic — co za wspomnienie!
— Juściż nie mogę przypuścić, byś pan tak rychło starych przyjaciół zabywał!
— Przyjaciół! — szydersko rzekł Szambelan.
— A choćby i przyjaciółek! — dodała pani Tryze.
— No! no! dajmy temu pokój królowo — wdzięcząc się i modląc rzekł starzec — chodź lepiej, zbliż się i daj mi choć tę śliczną rączkę ucałować.
Kobieta spojrzała na swoje ręce.
— Doprawdy — rzekła — nie są bo tak piękne.
I to mówiąc pokazywała je na wszystkie strony, obracając to różowemi dłoniami, to bieluchną i pulchną powierzchnią.
Oczy starca wlepiały się w nie z wyrazem satyra, chciał się podnieść ażeby się zbliżyć ku niej, lecz nogi mu odmówiły posługi; upadł bezsilny. Tylko zimny pot wysilenia okrył zbielałą martwą skroń jego.
Smutno skrzywiły się uśmiechem jakiejś litości usta kobiety, westchnęła, zakryła twarz na chwilę, otrzęsła się z jakiegoś wspomnienia czy myśli, i znów przybrała minkę wesołą.
Szambelan był przelękły.... pochylił się na fotel; i zdawał liczyć bicia serca, które żywo gnało ostatkiem życia.
Ochłonął przecie, podniósł się, uśmiechnął, zasępił, walczył z sobą widocznie.
— Czy zawsze myślisz tak pani być skąpą dla mnie? — zapytał.
— O! o! na pańskie lata i tego co masz za nadto, powinienbyś oczy zakrywać! Gdzież to kto widział, żeby w tym wieku jeszcze myśleć o kochaniu...
— Serce nie starzeje! — rzekł Kasztelanic galancko.
— A miałżeś pan je kiedy? — spytała pani Tryze.
— O! już żarty!
— Dowiedziona rzecz, że na noc żarty niewinne robią skutek chłodzący i lekko narkotyczny! — żywo śmiejąc się odpowiedziała kobieta.
— Nie na mnie przynajmniej! — chmurno rzekł stary.
— Pan je lubisz, gdy sam szafujesz niemi, nieprawdaż? nie cierpisz gdy drudzy?
— To być może; nie taję się z tem, że jestem egoistą, gdy drudzy lubią grać komedję poświęceń...
— Nie biorę tego do siebie — przerwała pani Tryze, — wszak nigdy nie mówię o poświęceniach? nieprawdaż?
— I poświęcić się też nie chcesz?
— Nie mam wielkiej ochoty, przynajmniej w tej chwili.
— No! tylko rączkę, tylko raz rączkę pocałować! — prosił Kasztelanic.
— Nie warto tego, nie warto! to ręka sługi!
— Warta berła!
— Chcesz mnie pan wziąć pochlebstwem? przestrzegam, że się to nie uda. Tylem ich w życiu słyszała, że na mnie najmniejszego skutku nie robią.
— A cóż na pani robi skutek?
— Naturalnie młodość i miłość! wdzięk i uczucie!
Kasztelanic się zachmurzył.
— A więcej? — dodał.
— Doprawdy, chyba nic.
— Nic, nic?
— Nawet to co wszystkich ludzi pociąga? złoto, mienie... dary...
Pani Tryze spojrzała figlarnie, zalotnie w same oczy starcowi, aż zadrżał, pomyślała niby uważnie, jak gdyby sama siebie jeszcze nie znając badała i powoli odezwała się:
— Złoto! dary! masz-że pan tyle złota żeby kupić serce?
— Serce! — uśmiechnął się stary szydząc.
— No! — choćby wolę! — odparła kobieta.
— A jak myślicie? — wieleżby go na to potrzeba?
Nie wytłómaczone jakieś uczucie poruszyło tajemniczą kobietą; rzekłbyś że raj przesunął się przed jej oczyma, tak rozjaśniły się jej oczy, tak cala rozpromieniała jakąś nadzieją.
— Potrzebaby go wiele! — o i wiele! — tyle ile dwojgu ludziom na całe życie szczęścia! zapomnienia! zapłaty za cierpienie, za upokorzenia, za kał w którym żyli i błoto którego dotknęli...
Starzec z tych słów wyrzeczonych nadzwyczaj gwałtownie dosłyszał tylko i zrozumiał: wiele i powtórzył pytanie: — Wiele?
— O! rachować nie umiem! — spadając z jakichś marzeń zawołała smutnie kobieta.
— Ja będę rachmistrzem — rzekł starzec — liczmy na złoto....
Ona milczała posępnie, prawie rozpaczliwie.
— Tysiąc? — ciągnął dalej Kasztelanic.
— O! próżna byłaby rachuba! — przerwała mu pani Tryze, — nie wszystko i nie wszystkich kupić można!
— To zależy od ceny! — cynicznie rzekł znowu stary. — Tysiąc za pocałowanie twej rączki.
— Jak panu łatwo liczyć tysiące! a ludzie mówią że trudno, bardzo trudno rozstać się z niemi...
Kasztelanic spojrzał na nią gniewnie.
— Powiedz-że mi pani — zawołał zmieniając głos, aż kobieta wzdrygnęła się z przestrachu — do czego ta cała komedja, po co te ze mną ceremonje? Roli kochanka grać nie umiem....
— Ja też jej nie wymagam, — dumnie odpowiedziała pani Tryze okryta rumieńcem cała. — Służę panu bom sługa, i życzę dobrej nocy, bo godzina snu wybiła, a godziny zapomnieć się nie godzi dla kapryśnej kobiety.
To mówiąc zakręciła się zwinnie, lekko, jakby chciała jeszcze starca podrażnić, otworzyła drzwi, spojrzała z za nich na niego z wyrazem litości i szyderstwa razem i znikła.
Kasztelanic pobladł z gniewu, zatrząsł się, zaciął usta, chciał powstać, nie mógł, zdrętwienie dziwne od nóg szło mu do serca powolnie, ręce okryły się potem zimnym, oczy zasłoniły siecią czarną, język skołowaciał w ustach.... Chciał krzyknąć, nie miał głosu, chciał odetchnąć, zabrakło powietrza, poruszyć się, żelazne ściskały go pęta... Nagle jakby uderzenie młota uczuł na głowie, konwulsyjnie zadrżał i spadł z krzesła.
Dusza grzeszna już była przed sądem Bożym, niosąc żywot swój cały, łupiny tylko suche, z tego dnia pracy straconego...
Straszny był widok tego pokoju, w którym wszystko jeszcze przypominało życie, gdy w nim śmierć już mieszkała... Cisza była w domu całym... Służba drzemiąca czekała rozkazów pana, co się już nie miał przebudzić; Puślikowski przysłuchiwał się dzwonkowi, i dopilnować go nie mógł, świece płonęły na stoliku powolnie, zegar wybijał kwadranse i godziny nie liczone, a szelest kobiecej sukni, co znikła przed chwilą za drzwiczkami, jeszcze zdaje się przebiegał powietrze.
Z tego życia czczego została garść ziemi, którą już toczył robak powolnego zniszczenia, trochę uczuć obudzonych nią po świecie, co wkrótce miał ich zapomnieć — trochę wspomnień zapracowanych mozolnie a ciężkich jak przekleństwa, i — nic więcej. Dusza musiała, upokorzona swą niewolą, wyrwać się z tej powłoki, co ją w tak ciężkie i sromotne okuła kajdany, wzleciała oczyścić się może, może umrzeć na wieki ze wstydu i zgryzoty...
Pierwszym co wszedł do pokoju Kasztelanica był Puślikowski, który ostrożnie drzwi uchylił późną usłyszawszy godzinę i obaczywszy leżącego starca krzyku narobił. W jednej chwili, co żyło w domu porwało się na nogi, zamieszanie, wrzask, wołanie o ratunek, wrzawa straszna powstała do koła.... doszły aż do oficyny, gdzie Jaś spokojnie swoje nadzieje rozrachowywał.
— Kasztelanic nie żyje! pan umarł! — krzyczeli ludzie, rozbiegając się po dziedzińcu i po wsi.
W początku, nie zrozumiawszy wrzasku który ją dochodził, pani Tryze, trefiąca na noc włosy przed zwierciadłem, wpadła na myśl że się pali, i nieprzytomna wbiegła do pokoju Kasztelanica.
Widok jaki tu spotkała, przeraził ją piorunowo — stanęła, osłupiałym potoczyła wzrokiem, okropny krzyk wyrwał się z jej piersi, rzuciła się nazad do drzwi i poczęła uciekać... Jak obłąkana przebiegła dziedziniec, puściła się drogą, i wśród nocy biegnąc bez kierunku, świeciła długo białą swą suknią, póki nie znikła w ciemnościach.
Jaś tymczasem zdyszany leciał już ku dworowi, nie wiedząc sam co począć, bo testamentu w ręku jeszcze nie miał; śmierć ta nie tyle go przerażała, ile nieprzygotowanie i to co pociągnąć miała za sobą. On już rachował, układał, spieszył żeby z niej korzystać.
Wszakże widok tego nagłego przejścia z życia do śmierci i to nie czułe dziecię poruszył, jakiś przestrach go ogarnął, wzdrygnął się na progu, zastanowił i wahał z wnijściem do pokoju, w którym już zdaje się słychać było kadzidła pogrzebowe. Po za nim skupiony dwór cały stał, nie śmiejąc przestąpić progu z ciekawością i bojaźnią. Jasiowi najwięcej chodziło o wczesne opanowanie klucza od tajemniczego pokoju stryja, który Kasztelanic zwykle przy sobie nosił; przyszedł mu na myśl w tej chwili, wzdrygnął się jednak na to, żeby go martwemu wydzierać. W miarę jak się z widokiem tym oswajał wszakże, konieczność posiadania klucza coraz mu się okazywała widoczniejszą, skinął na Puślikowskiego żeby drzwi zamknął i zostawszy z nim sam na sam wobec trupa, zbliżył się po ów klucz od skarbcu.
Sługa poglądał na to z jakimś rozmysłem poważnym, nie rozumiejąc znaczenia.
Nie bez drżenia ręka synowca dotknęła zwłok nieboszczyka, które musiała poruszyć, by ów klucz wyszukać.... Znalazł się w zastygłej dłoni Kasztelanica, instynktowo pochwycony zapewne w chwili zgonu, ale palce trzymały silnie.... Jaś rozdjął je oburącz chwyciwszy i nie bez wstrętu wyrwał zimne żelazo, które zaraz schował skrzętnie.
Obejrzał się potem po pokoju, jak gdyby szukał co chwycić jeszcze, gdy Puślikowski odezwał się z zimną krwią doświadczonego:
— Nieboszczyka potrzeba wynieść gdzieindziej, a pokoje opieczętować...
— Opieczętować? — spytał Jaś z rodzajem obłąkania.
— Tak jest przy świadkach; inaczej wszyscy odpowiedzialni być mogą, jeśli co zginie.
Jaś zamyślił się, chciał zaraz iść do pokoju zamkniętego i chwycić z niego co było można. Posunął się krokiem ku drzwiom.
— Dokąd to? proszę pana? — spytał Puślikowski.
— A tobie co do tego? — odparł dumnie młody chłopiec.
— Mnie? — prostując się rzekł sługa — mnie najbardziej do tego, żeby wszystko było w całości i nie tknięte, bo sługę najprędzej posądzą, a mnie moja poczciwa sława droga!
— Ale ja jestem dziedzicem...
— To być może — odparł pokornie ale stale Puślikowski — więc, panu wszystko jedno, dziś czy jutro objąć...
— Co to jest? — ofuknął się Jaś — ty mi myślisz prawa tu przepisywać?
— Prawo nie ja przepisuję — rzekł powolnie niezmięszany kamerdyner — prawo jest samo sobą, a że pan go nie znasz... to nie jego wina... to się z wiekiem nabywa.
Po chwili zastanowienia Jaś odstąpił ode drzwi, rozkazał wynosić ciało stryja i zapowiedział, że opieczętują jego pokoje.
Ludzie przyszli, martwe zwłoki w pobliskiej sali złożone zostały, a Puślikowski, nie spuszczając z oka Jaśka, wezwawszy Bulwy, natychmiast pokojów nieboszczyka drzwi i okna popieczętował...
Ledwie się to stało, gdy chłopak Jasia zawołał go do oficyn... z powodu przybycia jakiegoś nieznajomego. Chociaż we dworze wiele do czynienia pozostawało, domyślając się jednak przyjazdu Sobockiego i testamentu, Jasiek pospieszył do oficyny.
W jego pokoiku na sofie leżał świszcząc kancelista, zdając się, pomimo nowiny jaka go spotkała na progu, w najlepszym humorze, na którego rozjaśnienie wpływała nie mało kminkówka, dająca się czuć po całej stancyjce.
Jaś wleciał przerażony, obłąkany prawie.
— A co? kaput! — powitał go Sobocki.... poszedł stryjaszek na ciepłe piwko do Abrahama?
— Nie czas żartować! — ofuknął się szwagier.
— E! bo też ja nie z żartami przybyłem jak myślisz! — odparł gość siadając. — Potrzeba radzić i robić? Wiesz, czy jest testament?
— Nic nie wiem, ten bestja Puślikowski...
— Co? skarżysz się na niego!
— A jakże! gdyby nie on, byłbym dotąd o wszystkiem wiedział! Mam klucz od pokoju Kasztelanica, ale mi do niego wejść nie dał, i dopilnował że wszystko opieczętowano...
— Jakto? Puślikowski...
— On! Ale gdzież masz testament?
Sobocki uderzył się po bocznej kieszeni surduta.
— Dawajże mi go, niech przeczytam...
— Opieczętowany — zimno odparł kancelista.
— A! to najmniejsza, mam prawdziwą pieczątkę to ją przyłożym na nowo.
— Ale pieczęci świadków?
— A tych ty musisz mieć formy?
— Albom ja głupi wozić je z sobą i chować? — zaśmiał się Sobocki — a na cóż ci czytać? Testament napisany jak chciałeś!
— Na co? bo ci nie wierzę! — odparł Jaś szybko.
— Nie głupi jesteś — rzekł chłodno kancelista — ale albo potrzeba było mi z góry powiedzieć, to bym był nie pieczętował, albo całkiem nie mówić po czasie.
— Jakto po czasie?
— A! bo rozpieczętowawszy testament, możemy nim sobie fajkę zapalić!
Jaś osłupiał — nie miał on wiary w Sobockiego, lękał się go i nie wiedział co począć.
— Dajesz mi słowo — spytał po chwili — że tak napisany jakeśmy się z sobą umówili?
— Po co to pytać? — odparł szydersko przybyły — zapóźno! Jeśli nie wierzysz, rób co chcesz, ja sobie dam rady.
I rozparł się na sofie zapalając powoli cygaro.
Ciężka była w tej sprawie decyzja, ale Jaś zmiarkował wreszcie, że więcej mógł zyskać z Sobockim, niż bez niego, i że zaufanie było koniecznością.
— Ha! — rzekł — daruj mi chwilę wahania, ale bo widzisz, gdzie chodzi o miljony, trudno tak zaufać; można się złakomić.
Na wspomnienie o miljonach, oczy Sobockiego piekielnym ogniem zabłysły, wykrzywił się do uśmiechu.
— Ale gdzież położysz testament? — spytał — kiedy wszystko opieczętowane?
— Daj mi go tylko, a o ulokowanie się nie frasuj — odpowiedział młody chłopiec, — będzie gdzie być powinien.
— Nie chcesz więc znowu zwierzyć mi się?
— Nie będę się owszem taił — rzekł Jaś — w średnim pokoju, pomiędzy sypialnym a salką bawialną stoi biurko Kasztelanica, od którego klucz mam już od wczoraj przypadkiem; w niem są wszystkie papiery jego, tam się i testament znaleźć powinien.
— Spiesz-że go tam złożyć — dodał kancelista szybko — śmierć nagła stryja sprowadzi tu sądowych, policją i formalne pieczęcie, którym i biuro nie ujdzie, potrzeba żeby testament znalazł się pod niemi. Mnie tu długo zwłaszcza w takiej chwili popasać nie wypada, ani się bardzo pokazywać; muszę powracać do miasteczka nocą.
— Ale poradź-że mi wprzód co mam zrobić? — zapytał Jaś.
— Natychmiast pójść nieznacznie omackiem i testament włożyć na miejsce — rzekł Sobocki — nie tracąc czasu dać znać urzędownie o śmierci nagłej do sądu, rozesłać do całej familji wiadomość.
— Po co? — spytał Jaś.
— Właśnie dla tego, że nie ma po co, to trzeba ich tu sprowadzić — śmiejąc się szydersko rzekł Sobocki — alboż ty wiesz co jest w testamencie?
— Prawda!
— Trzeba ci odegrać rolę do końca jak należy.... wezwiesz i mnie, a raczej Antosię.
— Ale... znalazłeś ją?
— Gdzie tam, ani słychu! Może dopiero dowiedziawszy się o testamencie powróci do mnie.
To mówiąc Sobocki wdział palto i płaszcz, zapalił drugie cygaro, oddał testament Jasiowi, a sam ścisnąwszy go za rękę, po cichu wymknął się za drzwi.
Jaś podumał chwilę patrząc na tajemnicze pismo, obwarowane pieczęciami, które los jego zawierało w sobie; wielką miał chętkę je otworzyć, ale niepodobieństwo wstrzymało ciekawość; ukrył je w zanadrzu i pobiegł do dworu zamknąć w biurku Kasztelanica.
Puślikowski, który się krzątał około domowego porządku i ciała, nie dojrzał jak Jasiek wcisnął się do pokoju, otworzył biurko, odsunął szufladę i rzucił w nią testament.
To dopiero spełniwszy, młody chłopak przypomniał sobie panią Tryze i pospieszył do jej pokoju.... ale w nim nie znalazł nikogo. Nikt nie widział kiedy i dokąd wyszła, co się z nią stało...
Ta wiadomość przejęła go żywo, dziwne podejrzenia zbudziły się w głowie, która wszystko przypuścić była gotowa, bo sama do wszystkiego była zdolną. Poleciał do Puślikowskiego.
— Co się stało z panią Tryze?
— Chwilą przed śmiercią Kasztelanica była u niego, słyszałem jak wyszła — odpowiedział sługa — nie rychło potem dał się słyszeć sztukot, który jak teraz wnoszę, musiał znaczyć upadnięcie ciała.
— Nie było słychać żadnego krzyku?
— Żadnego.
Jaś się głęboko zamyślił, i dwóch ludzi wysłał szukać zbiegłej, którą teraz więcej niż kiedy pragnął mieć w ręku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.