Interesa familijne/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Dziwnie słabi są ludzie; miłość własna tyle ma władzy nad niemi, że często najrozumniejszym odbiera moc zdrowego sądu o uczynkach i tem co się ich samych dotycze. O drugich wyrokują trafnie, o ich obrotach umieją wyrzec zimno i sprawiedliwie; gdy przyjdzie do siebie samych, mylą się najzupełniej, a jeśli sumienie podpowie im szczerą prawdę, to miłość własna tyle ma do zarzucenia, tak uśmierza i łagodzi wyraz sumienia, że w końcu przerobi go na swoje kopyto. Nigdy może w znacznej gromadce ludzi różnych, ta prawda tak jasno na wierzch nie wyszła, jak teraz, gdy się wszyscy poczęli ze Strumienia rozjeżdżać. Przyjął ich wszystkich zarówno grzecznie, uprzejmie, dworacko Kasztelanic; dla każdego znalazł słówko pochlebne, każdemu coś powiedział miłego, nikomu jednak wyraźnego nie okazał pierwszeństwa. A choć się żaden z tego nie chwalił, wszyscy, każdy z osobna, wywieźli to pocieszające przekonanie, że Kasztelanic szczególniej łaskawe zwrócił na nich oko. Nawet najrozsądniejsi od tego uprzedzenia nie byli wolni, tak stary dworak umiał ich omamić przemawiając do wszechwładnej miłości własnej. Jeden tylko Dziadunio, którego przecież Kasztelanic ze szczególnym przyjmował szacunkiem, rubasznie mu ciągle odpowiadał, nie dał się ugłaskać i założył do wózka starą szkapę, jasno widząc, że się te wszystkie zabiegi na nic nie przydadzą. Ale Dziadunio znowu był z tych ludzi, którzy z obawy, by nie widzieli rzeczy zbyt dobrze, zawsze je widzą nadto czarno. Dziadunio znał ludzi i tak się lękał fałszu, tak kochał prawdę, że ją nawet samemu sobie umiał w potrzebie powiedzieć, co najrzadsza. Wielu drugim powie surowo co im należy, ale nie sobie. Dziadunio właśnie był jednym z tych rzadkich ludzi, co z sobą samymi nie wchodzą w kompromisa i sądzą się bez litości. On też jeden wyjechał ze Strumienia, widząc jasno jak szły rzeczy i nie uwodząc się wcale. Reszta, pobywszy z sobą na osobności, rozmyśliwszy się o przyjęciu, rozważywszy każde słowo Kasztelanica i stosunek jego do siebie, najdziwniej się łudziła.
Najrozsądniejszy pan Piotr, uległ także tej zarazie i wyjeżdżając tak mówił do siebie: — Biedny Samuel zbyt czarno go sobie maluje; zresztą i to prawda, że nie przed każdym człowiek się gotów odkryć. Czułem jednak, że co mi mówił, szczerze, z serca... Widzę i ledwie nie boleję nad tem, że ten człowiek wyraźnie ma szczególną do mnie sympatję... dlatego nikomu jeno mnie się zwierzył ze swoich cierpień dusznych. Mam jakiś wpływ na niego... Boję się, by w swym testamencie nadto nie pomyślał o mnie... byłoby to prawdziwe nieszczęście, bo nie chciałbym skrzywdzić familji... Nie mylę się, szczególniejszy widziałem pociąg jego ku mnie... a jak to przyszło nagle, niespodzianie! Biedne człeczysko, nie miał może dotąd nikogo, przed kimby się odważył wyspowiadać z prawdą, ku której serce go pociąga...
I pan Piotr mówił sobie dalej:
— Nie mogę tych stosunków przerywać; może też będę tak szczęśliwy, że go całkowicie nawrócę, że wesprę i uwolnię od tej zgrai pijawek co go otacza... Poznał się na mojem sercu! Biedny człowiek! żal mi go szczerze! co wiek zepsuł, serce naprawić może.
Ten sam temat z różnemi warjacjami obrabiali niemal wszyscy wyjeżdżający ze Strumienia, każdy po swojemu.
August Pobiała uśmiechał się w głębi kocza i marzył także:
— To człowiek dobrego towarzystwa, znać na nim że bywał na dworach, otarty... Pojęliśmy się oba zrozumieli zaraz; uważałem jak za każdem daniem zwracał się do mnie, niby mojego zdania żądając o potrawach. Miły, wcale miły starzec, trochę zepsuty! no! wiek XVIII. zafarbował go i cóż dziwnego. Dwór Stanisławowski, Warszawa, Francja, jak go niemiały podpsuć? Zdaje mi się, że ze wszystkich na mnie szczególniej uważał. U stołu ciągle był do mnie zwrócony, pytał, rozpytywał o familję, zagadywał kilka razy, ciągał... Prawdziwie śmiesznieby było, żebym go tak sobie wejrzeniem, magnetycznie pozyskał... ale to mi się już trafiało. A! a! nie gniewałbym się! choć familja naturalnieby krzyczała. Juściż jeśli ma komu obojętnemu zostawić, lepiej żeby krewnemu zapisał... Wybierzże kogoś, z kim sympatyzuje! Człowiek z gustem!
Pan Tomasz, który jechał obok, trochę rachował na swój dowcip.
— Nie mam wątpliwości — mówił — żem się staremu podobał. Śmiał się aż za boki biorąc z każdego konceptu, mrugał na mnie stary filut! A! a! i sam nie głupi, jeszcze ostry dowcipek w nim, jest! Żal mi moich braci, że go sobie pozyskać nie umieli, ale widzę że z nas trzech, najwięcej szansy dla mnie. Ha! ha! gdyby mi zapisał wszystko toć i to dla nich! Ożenić się już nie ożenię... (westchnął czegoś) alebym trochę pohulał, a reszta dla Augusta i Józefa.
Józef też choć gderliwy, choć kaszlący i milczący, miał pretensyjkę do podobania się.
— Magnat! — mówił jadąc i klnąc trzęską drogę — magnat co się zowie, ale zbyt już hula! Jest tam nieco rachunku i widać ład, ale po co dla swoich, dla familji ten występ? Liczyłem butelki szampana, wypili kilkadziesiąt, minimum tysiączek złotych, a rocznego procentu złotych pięćdziesiąt! Ale dobry człek, i choć tak występuje czasem, jednak ostro się słyszę trzyma z pieniędzmi... Jest ład! jest! Szczególna rzecz, ale my we dwóch zgodzilibyśmy się najlepiej, uważałem to z jego mowy: lubi porządek i oszczędność. Jakiem mu mówił o mojem gospodarstwie, to mu się oczy świeciły. Żeby tak mnie zapisał Strumień zobaczyłby co bym z niego w lat dziesięć zrobił, i ileby kapitału leżało. A! a! myślę, kto wie! gotów to zrobić, bośmy się coś bardzo pokochali.
Pan Antoni także na wózku jadąc śpiewał piosnkę podobną.
— E! e! nie tak czarny djabeł jak go malują. Kasztelanic ma serce, ma... kto go nie wart nie zobaczy; ale zemną był, już się poskarżyć nie mogę, prawdziwie serdecznie; nawet mi delikatnie dał do zrozumienia, że mnie nad innych preferuje. Byłaby fimfa Samuelkowi tęga, żeby nam wszystko walnął! Ale ba! krzywdy jego nie chcę, dałbym mu część... część pewną... tak... jakąś cząstkę, na złagodzenie bólu, reszta dzieciom. Ale bym im jeszcze pogospodarował na większem i pokazał co umiem. Daj mu Boże zdrowie, Kasztelanicowi, ale to człowiek co się na ludziach zna! ba! ba!
Nie będziemy powtarzali reszty tych piosnek, które zresztą nadzwyczaj grzeczne i układne przyjęcie Kasztelanica wywołało — wszystkie tym były podobne, wszyscy, aż do Sobockiego, który posądzał Kasztelanica, że na żonę jego rzucił nie obojętnem okiem — łudzili się nadziejami, bawili orzechami pustemi.
Skutkiem tego było, że wszyscy po odwiedzinach pamiętnych, poczęli przemyśliwać, jakby utrzymać i powiększyć pozyskany sentyment Kasztelanica i afekt jego tem sobie pomnożyć. Łamali głowę czemby przypodobać się mogli, i każdy wedle usposobienia, usiłował przypominać się jakimś datkiem lub posługą. Kasztelanic niczego się bardziej nie lękał, niczem bardziej nie brzydził, jak listami, na które odpisywać musiał, przerywającemi spokojny i uregulowany byt jego. Gdy zaraz potem zaczęły płynąć sarny, szczupaki, owoce, przysmaki i podarki różne od krewnych, a za każdy dziękować przyszło, a każdemu cóś odpisać, stary o mało się nie wściekł. Zważywszy jednak, że gniew i zniecierpliwienie niebezpieczną policholią wywołać mogą, że niepolitycznem byłoby obrażać tych którzy się dla niego na grzeczności zmagali, zasadził Jasia do smażonych responsów i uzbroiwszy się wytrwałością, przebywał już te nasłania tak ciężkie dla siebie ze stoicką rezygnacją.
Jaś bacznie ciągle wpatrywał się w stryja i chwytał ledwie dostrzeżone na twarzy jego błyski gniewu i rozjątrzenia — w duchu myślał z nich korzystać. Termiński także, w interesie panny Anieli, chciał na nich coś zbudować, gdyż i przed nim nie mogły się ukryć starca gniew i niecierpliwość. Oba jednak zapaśnicy milczeli, dając czas uczuciu żeby się w duszy starca rozrosło.
Tymczasem panna Aniela codzień była czulsza, smutniejsza i troskliwsza; Termiński coraz gorliwszy w usługach, powoli gdy tylko mógł rzucał słówko za swoją protegowaną. Kasztelanic te słówka dotąd w milczeniu połykał, i ani się zżymnął. — Aniela i jej adwokat byli najlepszych nadziei, nie tając przed sobą że to powoli iść musi.
Jaś patrzał, czekał, i doczekał się tego, że potrafił zręcznie pochwycić rozmowę spiskowych. Był już na drodze, klasnął w ręce... Wygrana moja! — rzekł do siebie! Począł rachować nad swój wiek bystro i trafnie.
— Stary stryj znudzi się ich naleganiem. — Aniela mu się sprzykrzy, Termiński mu daje klepiąc jedno a jedno. Naówczas schwycę porę i wyforuję oboje; potrzeba mi tylko mieć drugą Anielę na podstawkę i drugiego Termińskiego na przypadek, i o to wartoby się wcześnie postarać. Za pierwszem syknieniem starego na nich, muszę ich mieć gotowych pod ręką. Aniela, chwała Bogu! sama sobie interesa psuje: on chce wesołości, ona go karmi sentymentem, w któren on nie wierzy. — Wszystko dobrze, cicho! czekajmy!
Niecierpliwie jednak Jaś czekał, badał, wypatrywał chwili, gdy wybuchnie znudzenie i niecierpliwość stryjowska. Wiedział on z góry, że przed nim stary się nie poskarży, ale postanowił sam śmiało wywołać wyznanie, gdy pora na nie przyjdzie.
Gdy tak czycha, Aniela i Termiński pracują, ciągle się łudząc nadzieją że się ta praca ich na coś przydać może. Kilka miesięcy panna przychodziła ciągle z jedną mową, czułą, kamerdyner przy każdej zręczności rzucił słówko za nią, Kasztelanic tylko brwi podnosił, usta mu drżały konwulsyjnie — ale milczał. Termiński rachował na słabość i dobijał, ale wśród dzieła postrzegać zaczął, że pan coraz dla niego zimniejszym się stawał. Widział to już i Jaś, radując się w milczeniu, że tak dobrze wszystko naprzód rozrachował.
Jednego wieczora, po skwarnym dniu ostatków, lata, Kasztelanic siedział w fotelu, ciężko dysząc i nie mogąc znieść upału, którego wieczór przepowiadający burzę nie zmniejszał. Termiński zwijał się koło niego szczebiocząc.
— Jaśnie pan uważał, jak panna Aniela mizernieje — rzekł cicho.
— Mizernieje — powtórzył stary — tak i starzeje, co nie na awantaż.
— Tego nie uważałem — rzekł Termiński — owszem, zdaje mi się, że dziwnie się trzyma... nawet to zmizerowanie uczyniło ją więcej zajmującą... O! smutna i cierpiąca; mówiła mi, że chciałaby pojechać poradzić się do familji.
— Doktora tu można sprowadzić — rzekł stary.
— Niewiem zresztą co to za projekta; mówiła tylko że chciałaby pojechać.
— Czemuż mi nic o tem sama nie mówiła?
— Nie śmie! a mnie z płaczem już od kilku dni nagli, żebym pana o to prosił — i ma powód słuszny.
— Powód? cóż nowego.
— Nie śmiem mówić, bo mi zakazała żeby Jaśnie pana nie zmartwić, ale w istocie ważny powód.
— No! to nie bądźże głupi, nie strasz mnie, rękawiczek nie kładnij, a mów od razu.
Termiński, jak człowiek co chce szeroką przeskoczyć przepaść i obawia się upadku, zawahał się.
— Nie bądźże błaznem a gadaj — powtórzył stary żywo — to mnie nudzi!
— A więc! — wzdychając rzekł Termiński — kiedy Jaśnie pan każe, to muszę, ale to historja! Gdybym był mógł przewidzieć co się stanie, nigdybym nie narażał Jaśnie pana na to...
— Ale cóż się tam u kaduka stało?
— Gdyby tylko pan się nie gniewał, a pozwolił mi opowiedzieć...
— Słyszałeś, że nietylko pozwalam, ale każę; gadaj i nie męcz! — zawołał Kasztelanic.
— Rzecz się ma tak — odezwał się jąkając trochę sługa — że panna Aniela, o czem ja zresztą nie wiedziałem — ma brata.
— Choćby dwóch, a cóż to ma mi szkodzić? — rzekł stary.
— Jaśnie pan pozwoli mi skończyć; brata tego jeszcze w dzieciństwie oddano do kadetów, i tak zginął z oczów familji, że niemal o nim zapomnieli. Teraz licho mu nadało powrócić; złe języki słyszę doniosły mu coś o siostrze.... naturalnie że go to obeszło mocno....
— Ba! ba! już i brat z komedji! stary koncept — rzekł z przymuszonym uśmiechem Szambelan — no, i cóż? zapewne chce co utargować?
— A! Jaśnie panie, to dziś podobno pułkownik i człek bogaty; on grozi cale czem innem... chce zmusić procesem do ożenienia... przynajmniej tak się odgraża.
Staremu oczy krwią zaszły, ale od śmiechu parsknął.
— Termiński! — zawołał — i ty temu wierzysz, a myślisz że ja dam wiarę?
— Ale to prawda, Jaśnie panie, to najistotniejsza prawda! Panna Aniela truchleje na wspomnienie brata, boi się jakiej awantury, myśli uciekać.
Stary głową pokiwał — rzekł — cóż ty myślisz o tem, Termiński?
— Co ja myślę? — rzekł oburącz chwytając ostatek odwagi sługa... — Czy Jaśnie pan przywiązany jesteś do panny Anieli czy nie, w tem kwestja; czy bez niej się obejść możesz?
Kasztelanic spojrzał na niego z pod oka, skrzywił usta.
— To pytanie zuchwałe — rzekł powoli — przywiązany!! ha! ha! człek się i do fotelu przywiązuje nałogiem. W moim wieku zmiana choć się jej czasem zachce niebezpieczna, zbyt irrytuje, zbyt pobudza, wycieńcza — póki się człowiek przyzwyczai, dopóki pozna, oswoi, czas się drogi traci; nie chciałbym nikogo zmieniać przy sobie... ale...
— Ale co, Jaśnie panie?
— Ale cóż mam począć z tym bratem, kiedy taki zuch.
— Jaśnie panie — z westchnieniem rzekł Termiński, grając rolę poważnego doradcy. — Gdzie pan znajdzie tyle przywiązania, tyle serca, tyle poczciwości, taką łagodność i charakter jak panny Anieli — to trudno! To perła! Uczciwa, pobożna!
— Nie chwalże jej tak Termiński; będę myślał że ci co za to obiecano...
Sługa się zaczerwienił, i oburzył niezmiernie.
— A! Jaśnie pan nie znasz sług swoich! godziż się takiem słowem ich kaleczyć?
— No! no! dalej, do czego szedłeś?
— Mam wszystko powiedzieć?
— Rąb a śmiało.
— Na miejscu Jaśnie pana — wyrzucił Termiński jak z procy... — jabym się z nią ożenił...
Kasztelanic nieznacznie się uśmiechnął, ruszył ramionami, dobył tabakierki.
— Umhu! — rzekł — i jabym to zrobił, gdybym był na twojem miejscu...
Termiński zbladł.
— A nawet — dodał stary — to projekt niczego. Gdy się z nią ożenisz, brat nic powiedzieć nie będzie mógł; honor będzie ocalony.
— Ale panna Aniela nie zechce pójść za mnie... — nagle pomiarkował się Termiński. — Wątpię przynajmniej — dodał — bardzo wątpię, a z mojej strony toby była ofiara...
— Wszak ty mnie tak kochasz, Termińsiu — szydząc wyraźnie rzekł Kasztelanic — mógłżebyś nie chcieć się ożenić z tą, którą mnie swatasz?
— Jaśnie panie, co to mówić — wikłał się Kamerdyner — toby było zbyt jawne... to by było..
— To by było doskonałe... i wilk syty i koza cała, a w testamencie znalazłby się posążek dla obojga.
— A! Jaśnie panie — wzdychając z głębi piersi zawołał Termiński — spodziewamy się setnych lat dla Jaśnie pana; na testament serce nie pozwala się oglądać...
— Ba! wolałbyś żywca? — rzekł Kasztelanic.
— Co to o tem mówić, wysokie progi na moje nogi — odparł Termiński. — Panna Aniela na mnie i nie patrzy — ona szlachcianka, brat pułkownik, dobrego rodu, a ja wyznawszy prawdę, at! Ale czemuby Jaśnie pan nie pomyślał o tem co ja mówię?
— Ja!!... a to tyś widzę zwarjował Termiński? — zawołał stary odwracając się — co ci to?
— Jakto Jaśnie panie? jakto? — niespokojnie zapytał sługa, widząc że poszedł złą drogą.
— Chcesz mnie widzę gwałtem żenić?
— Alboż co, Jaśnie panie.
— Z panną Anielą?
— Ja! ja mówię tylko co myślę... to moja wina... Zresztą co mnie do tego. Jeśli się temu jakoś nie zaradzi, ona pewnie wyjedzie....
Stary słowa już nie rzekł; Termiński niespokojnie go badając oczyma, pokręcił się chwilkę jeszcze i wysunął zakłopotany.
— Ha — rzekł do siebie w sieni — to pierwszy szturm, nie dziw że odparty! Powoli się może z tą myślą oswoić. Ale prawdę mówiąc, nie najlepiej to poszło! Ostrożnie potrzeba, ostrożnie.
Coś szmyrgnęło w ciemnym korytarzu; Termiński się obejrzał, nie było nikogo.
— To pies — pomyślał — ale jak się tu zakradł do zamczystej sieni?
Nie był to pies jednak, ale Jasiek, który od niejakiego czasu codziennie pode drzwiami sypialni rozmów Termińskiego podsłuchiwał. Zręcznie wysunął się na podwórze. a ktoby był ujrzał bladą twarz jego ożywioną jakiemś uczuciem dziwnem, poznałby, że się w głowie chłopca wielkie gotowały zamiary.
Jaś poleciał do swojej ubogiej izdebki z zaciśnionemi usty, z bijącem sercem, zacierając ręce, dodając sobie odwagi, cicho coś szepcząc do siebie. Całą noc biegał jak nieprzytomny, obrachowując, zastanawiając się, licząc, a słowa, które się z ust jego wyrywały, dowodziły że wielka odbywała się w nim walka. Nadedniem dopiero, ukołysany jakąś nadzieją, rzucił się nierozbierając na swój barłog i gorączkowym snem spoczął na chwilę.
W pokoju pana Termińskiego nie lepsza noc była. — Sługa z brwią namarszczoną, ze spuszczoną głową, z założonemi w tył rękami chodził i dumał posępnie. Czuł on, że się porwał na rzecz wielką, może przedwcześnie, ale kość była rzucona, cofnąć się niepodobna — strach go przejmował chwilami, dreszcz przebiegał, czarne mary snuły się przed oczyma.
Całą jego nadzieją była słabość Kasztelanica, niedołęztwo, w które samolubstwo wpędziło, nałogowe przywiązanie równie do ludzi jak do godzin. Ilekroć uląkł się, powtarzał sobie po cichu:
— Ba! ba! a jakby się on obszedł bezemnie? a kto go położy? To być nie może! nie może! Ożeni się czy nie, a ja zostanę na miejscu! nie ma się co obawiać.
Źle spał i Kasztelanic po rozmowie z panną Anielą, w której na skutku spisku, także ów bajeczny brat jej, pan pułkownik wystąpił. Widział on doskonale osnowę roboty, zamiary i środki, był pewien że się nieda nieostrożnym intrygantom, ale go trapiła myśl, że mu roboty te pokój zatrują, życie zmięszają i krew żywiej popędzą. Potrzeba było walczyć, a Kasztelanic na bój taki ostatka sił żałował. Przewracał się więc całą niemal noc niespokojny, a we śnie łając Termińskiego, Anielę i Jasia, zmęczył się marami.
Jak skoro zaświtał ranek, Jaś zniknął ze swej izdebki i we dworze nigdzie go nie było widać. Termiński miał go za zbyt nieznaczące stworzenie, by kroki jego śledzić, i nie zwrócił na to uwagi. Tymczasem Jasiek zasiadł na strychu dworu, wkradłszy się tam o świcie, przez składy od których klucze bywały mu powierzane, i szukał tej części sufitu, która odpowiadała zamkniętej, tajemniczej izbie Kasztelanica. Szczęściem dla niego, w starym dworze nie wszystkie pokoje miały sufity narzucane, w bocznych było tylko stolowanie z tarcic, wyklejone papierem, i takie właśnie okrywało pokój Szambelana, w którym zwykł był kilka godzin dnia zamknięty przepędzać.
Jaś potrzebował się upewnić, co zawiera ten pokój, i co w nim robi Kasztelanic; zasiadł więc na strychu, rozpatrzył się dobrze w położeniu, rozrachował szerokość i długość, odrzucił trochę gliny, dobrał się do tarcic i począł po cichu świdrować dziurę w suficie.
Robota, którą potrzeba było prowadzić bardzo ostrożnie, szła nie łatwo na zawiędłem drzewie; ale po półgodzinnem dłubaniu zaświtał promyk przez wykręconą dziurkę i Jaś chciwie do niej oko przyłożył. Nic widać nie było jeszcze, musiał ją rozszerzać, musiał rozrobić ukośnie, co niemało zabrało mu czasu, ale nareszcie pożądany otrzymał skutek.
Oko jego, drżące niepokojem i ciekawością, przylgnęło do tego otworu, któren teraz odkrywał mu już tajemnicę dla wszystkich dotąd osłonioną i nieodgadnioną.
Pokój, w którym Kasztelanic zamknięty część dnia samotnie przepędzał, miał dwoje okien od podwórza zakratowanych. Jedno z nich zabite było okiennicą na zawsze, drugie od dołu grubą zasłonione firanką, i w pół przeźroczystym zapuszczane storem. Jaś ujrzał w pół mroku kilka naprzód szaf i kufrów zamkniętych, do koła ścian ustawionych. W pośrodku był wielki stół, zasłany suknem zielonem, a przed nim wygodny fotel i krzesło. Na stole leżały rzędami stosy kart, taljami poukładane bardzo porządnie, kilka arkuszy papieru i marki jakieś. Na ścianach cztery wielkie obrazy w przepysznych ramach złoconych przedstawiały o ile mógł dojrzeć nagie jakieś postacie w rozmaitych położeniach...
Zresztą, nic tu nie zwracało uwagi, a Jasia najbardziej zajęły karty, — których celu i potrzeby nie mógł zrozumieć, bo Kasztelanic nigdy w nic nie grywał — i papiery jakieś z kałamarzem i piórami w drugim końcu stołu. Długie godziny samotne, które tu przepędzał Kasztelanic! jeszcze dla niego były tajemnicą. A że mu wielce zależało na dowiedzeniu się jak ich i na co używa, postanowił zatrzymać się, doczekać jego przyjścia i wypatrzeć co tu robił.
Wcześnie więc oko przyłożywszy do dziurki, starając się najmniejszego nie zrobić szelestu, układł się na górze i czekał. Godziny szły nadzwyczaj powolnie, i już Jasiek niecierpliwić się poczynał, gdy usłyszał klucz chodzący w zamku, skrzypiące drzwi, i nie bez drżenia ujrzał Kasztelanica wsuwającego się powolnie do pokoju... Twarz jego była zmęczona, zbladła, oko nabrzękłe, postawa malująca utrudzenie. Wszedłszy zaryglował się natychmiast, postąpił kilka kroków powolnie, zamyślony, spojrzał na zegarek i przybliżywszy się do stolika przerzucił naprzód papiery jakieś, które zdawały się rachunkami zapisane.
Jaś oddech i życie w sobie wstrzymywał jak mógł, cały będąc okiem, cały wejrzeniem. Chwilę trwał przegląd papierów powolny; Kasztelanic poszedł do jednej z szafek, za której otwarciem ukazały się w niej stosy kart, książki i różne drobne buteleczki; wziął parę talij, obejrzał bacznie i zasiadł z niemi w fotelu.
Tego wszystkiego dotąd Jaś nic zrozumieć nie mógł — stary począł karty tasować, mieszać, przygotowywać, wreszcie spojrzał na próżne krzesełko, jak gdyby na niem kogo widział (stało ono z boku) i począł grę dziwną.
Rzucił karty na trzy dzieląc je kupki, z krwią zimną, z uwagą wielką, ale bez oznaki najmniejszego wrażenia; niekiedy tylko okiem na próżne krzesło skinął, zastanowił się chwilę i znowu ciągnął. Gdy się talja skończyła, zaczął coś pisać kredą, wziął inne karty i znowu rzucał, znów rachował, zastanawiał się, zdawał coraz rozogniać, ożywiać, nawet uśmiechnął parę razy i w przestankach zatarł ręce.
Jaśkowi zdawało się to wszystko niezmiernie do szaleństwa podobnem, i całej tej roboty tajemniczej z kartami zrozumieć i wytłumaczyć sobie nie mógł.
Tymczasem jednostajne to zajęcie przeciągało się coraz dłużej, bez żadnej zmiany, i znużony chłopiec z trudnością wytrwać mógł w położeniu, na którem go w początku utrzymywała ciekawość. Kasztelanic grał z próżnem owem krzesełkiem, pisał, mazał, ciągnął i nie było temu końca. Głos bijącego zdala zegara obudził go nareszcie: podniósł głowę, położył talję, spojrzał na swego nieodstępnego Bregueta, i szybko dokończył talji. Potem zdawał się pilno jakiś robić rachunek, odsunął karty i skierował się ku drzwiom, coś zapisawszy na papierze.
Wszystko to co tu widział, było dla Jasia niezbadaną tajemnicą, a czego najbardziej pragnął, tego wyśledzić nie potrafił. Co się zawierać mogło w szafach i kufrach, co były za papiery na stole, czy gdzie nie leżał przygotowany testament? tego nie wybadał a nawet domyśleć się nie umiał.
Gdy drzwi za Kasztelanicem się zamknęły, Jaś powstał szybko, zamknął otwór zrobiony, narzucił go gliną i starem drzewem, a sam pospiesznie zbiegł do składów, przez które przemknął się do sieni i niepostrzeżony uciekł do swej izdebki.
O zwykłej godzinie, poprzedzając Kasztelanica, synowiec już był w salonie i odpowiadał na jego pytania codzienne, wpatrując się w twarz zgrzybiałą i znużoną, na której czytał ślady niepokoju.
— Chciałbym stryja dobrodzieja prosić — rzekł pokornie całując go w rękę — o pozwolenie na parę dni do miasteczka.
— Po co? — spytał Kasztelanic.
— Jestem trochę nie zdrów; prosił mnie przytem Sobocki, żebym ich odwiedził.
— Z Sobockim bardzo się wdawać nie życzę — rzekł stary wpatrując się w Jaśka — to łajdak — a doktora nie zdajesz mi się potrzebować.
— Chciałbym się z siostrą zobaczyć — dodał chłopiec.
— Wiem, że to wszystko kłamstwo — spokojnie przerwał stryj — prawdy mi nie powiesz, ja jej na ten raz odgadnąć nie mogę, ale pamiętaj, że jak sobie pościelesz tak się wyśpisz.... Jedź na dni trzy i powracaj....
Jaś w rękę go pocałował, nie próbując nawet się tłómaczyć.
Przy stole Kasztelanic rzucił słowo wyprostowanemu panu Bulwie o koniach dla Jaśka, i rozdysponował sam, jakiemi go posłać miano. Termiński i Aniela spojrzeli po sobie znacząco! odjeżdżający Jasiek dosyć im był na rękę, bo choć się go nie lękali, zawadzał.
Ale po namyśle głębszym pierwsza Aniela pomiarkowała, że ten wyjazd może nie być obojętny i ukrywać jakieś zamiary. Myśl ta przelotnie tylko mignęła jej i innemi zagłuszona, w natłoku ich znikła.
Przy poobiednych warcabach, Kasztelanic nim począł drzemać, przypomniał jeszcze Jaśkowi żeby jak najprędzej powracał, najmniejsze bowiem złamanie porządku dziennego, do którego potrzebnym był młody chłopak, już go niemile dotykało.
Ku wieczorowi zaprzężono bryczkę, cicho zabiegły konie przed oficynę i Jaś, otulony płaszczykiem, z oczyma iskrzącemu, radością jakąś i niepokojem, nakazawszy jechać żywo, pospieszył do miasteczka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.