I część. Krzyż człowieczy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Krzysztof Kamil Baczyński
Tytuł I część. Krzyż człowieczy
Pochodzenie z rękopisu autora
Data wyd. 1944
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

I część

Krzyż człowieczy



∗             ∗

Pod nieba dłoniastą palmą nie daj mi chodzić samotnie
Agni.
Otwórz rzeki, a sosny krzykiem z ognia i wiosny
podpal i nagnij.
W jakie zimy prowadzisz, jakich kolęd słuchać
śmiertelnych?
Otom jest syn wygnany z ziemi niepoznanej,
niewiernej.
Obco mi niebo czarne i białe zawieszasz
nad czas samotny;
oceany z kamienia, w które się przemieniam
jak w lodach okręt.
Nad dniem ostatnim stawiasz mi długie, woskowe
świec rzędy,
które są stare drzewa, kiedy w portów brzegach
rżą argonauckie okręty.
Odbierz mi ziemię, miłość rozumną oderwij
i porwij,
z pośród umarłych rzeczy, gdzie dojrzewa wieczór
o woni morwy.
Daj mi konia o Agni z żółtych, strasznych płomieni
i białych,
bo oto spadam owoc w grób ziemi pod sobą
dojrzały.

XII / 1940.



Pieśń o ciemności.

Sny leżą na mnie warując milczenia
jak lwy z pomników co warują śmierci
i liść opada czasem, śnieg, albo i obłok,
albo ptaków pióropusz wzbije się i przejdzie.
I niebo stoi. Wtedy mam podobną
twarz do nieba, choć cienia niema w niej, ni żalu
słyszę jak się sodomy w cichym trzasku palą.
O nie sędzią ja czekam! Dzień płonie jak listek
na płytę pieca opadły i zwija
sieć żyłek delikatną, a z nim giną wszystkie
chwile nerwem łączone. Noc i dzień przemija.
I w katakumbach czasu od sklepień odbija
głos, może napomnienie, może bitwa walna —
— wszystko nierozróżnione i rozdarte wszystko.
I noc przechodzi górą jak śmierć — triumfalna
i spływa obraz do mórz wrzących pysków.

W huku werbli, w burz wrzawie, w łoskocie pokoleń
idą chłopcy o oczach z największych przeznaczeń,
idą, aż za daleko przechodzą — do ziemi,
idą, kiedy za nimi i świt nie zapłacze
mlekiem błękitnym. I tak stygną z niemi
i przechodzą żelazem — karty czarnej ziemi.

A tyle rzeczy czeka jak spod dłoni — nowych
na nadawanie imion. Jak zwierzęta stoją,
tak smutnieją mijane i schylają głowy,
aby przeżuwać zapomnienia zmierzch.

O zatrzymać! Płacz milknie. Znów przywala grób,
znów sen się kładzie głazem mruczący jak lew
i niebo jak kolumna. Stygnie w urnach krew,
a burza ciężko pełznie nad doliną.

Noc. Po nocy powstają upiory i z ciała
wychodzą, aby truć oczy i zmieniać je w popiół,
aby smutnym dziewczynkom twarz jak orzech gnieść,

i słuchać w płaczu cichym zwycięstwa i śmiechu
swojej strasznej postaci jak uschnięty badyl
natchniony śmiercią, lub serc wodospadem,
który się w ciemność toczy. Znowu dym spowija
i snem przybity leżąc umieram. Wiek mija.

O! Zatrzymać! Milczenie. Widzę jeszcze ludy
i naród pod kopułą, gdzie szalone wozy
wypruwają z obłoków deszcze krwawych nożyc.

I pada mór i ludzie wypłoszeni
do bram łomoczą, a bramy z kamieni
więc przypadają do stóp drżącej ziemi,
a ta otwiera paszcze, całuje i wchłania,
a niebo drga, nie woła żaden głos.

Milczenie. Sny ziewają. Puszcze płyną górą
i leżą tak, a w dłoniach kolumny z marmuru
wbite warują ciszy. Nie przychodzi śmierć
i tylko niebo błyszczy oparte o pierś,

a ciało jeszcze raz zmienia się w sypki popiół.



Pieśń o klęsce.

Mija godzina, która nie na tarczy:
ciało zmienia się w popiół, a wzrok w ołów.
Łez na powstanie z martwych nie starczy:
poznanie — koło.

To tylko ziemia gaśnie — kula pusta,
na której Bóg rozdarty tysiącem szatanów chodzi —
— tysiącem ludzi. Zieją kamienne lustra,
barwa nie rodzi.

To z wysokości, czy z grobu widziana
urna spełnienia jest wzgórzem skorup.
O drzewo! drzewo! Czyś tylko trumną
pod ruchów korą?

Tak się w pogardzie odosobniony
przestaje czuwać w śnie i godzinie.
Jeszcze ton przejdzie, nie będąc tonem,
przechodząc — minie.

Jeszcze łodygi zielone co w tobie
jak kolumnady pułapu rosły
są u zsiniałych wód po potopie
strzaskanym wiosłem.

Jeszcze łzy płynąc staną się gromem
co serc naczyniom grającym tobie
rozbije obraz; nigdy zielone,
nigdy na grobie.

I nad żyjącym żadna przyczyna
i żaden koniec. Popiół i droga,
bo głosy klątwy w pogardzie wszczęte
nie głosem Boga.

O drzewo! drzewo! mija godzina,
a czas jej wiekiem.
Drzewo przeklęte w nieznanych winach
jakżeś człowiekiem?




∗             ∗
Spojrzenie.

Spełnia się brzemię kataklicznych nocy
jak niebo odwalonych z ramion ludzi ostatnich.
Próżno bije woźnica — batem już nie zatnie
wynędzniałych rumaków oczu.

Ze ścian jaskiń schodzą dawne rysunki;
ich kontury białe — po nocy dudniąc — drżą.
Nie są już płaczem, ani dudniącym buntem,
są podobne — wszystkich epok — postępu snom.

A przyjaciele moi — to tylko przedmioty
potrzaskane posążki i wazy ozdobne,
lub groby powleczone fałszowanym złotem
z wszystkich czasów — jedne drugim — jak ręce podobne.

Gruzy jak kości rozrąbane dymią.
Ciągną związane w supły pochody dnem dolin,
niosą maleńkie cienie jak mrówki bez imion
kamień pod nowy babilon niewoli.



Rycerz.

W noc zjeżoną kwiatami martwego powietrza
nie nasłuchuj, nie jadą rycerze
w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze
rozwiewających kity płomieni, a miecze
obronie słabych — tylko w pochwach rdzawych,
albo zalane płaszczyznami śniegu,
albo jak gwiazdy pogubione w biegu.

Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny,
w nocy skrojony na kształt owych dawnych
idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych
i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny,
a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni:
gram. Jestem rycerz — Boga zamyślenie.

Ach lądy jak pióropusz dymu ogień wzbija.
Mijam morza rozległe jak błyszczące ryby.
Gwiazdy spadają w ciszę. Psy przed domem wyją
i złote deszcze iskier — jak żuki o szyby.
I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze
zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń.

A szukają i złota i chleba, szukają
choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną
kwiatami, czy rudawą o zachodzie sosną
i zawsze kopiąc tak — nad ziemię niedostają.
I podkopując tak — są złej planety jękiem
pod tym pułapem co jest światła dźwiękiem.

Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie
i poznając — do krzywdy przykładam miecz rdzawy,
który jest krzywdzie miłość — rozpoznanie
i jest jak pod stopami szatana kłos trawy,
a choć znam płomień zaklęć jak piorun wśród ciszy
nie zawołam — w mórz szumie nikt go nie usłyszy.

I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy
niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem.
I jestem. Czym ja jestem? wierzący przez małość —
— rycerz gór zapomnianych — w zmartwychwstałe ciało.



Żal.

Pozcinano drzewa światowidom,
ścięto głowy buntom dziecięcym,
bo nie przyjdą anioły z ptasich puchów, nie przyjdą.
Oto nóż szafotów do chleba. Cóż więcej?

Zatroskane madonny mdleją
jakbyś podniósł ziemi upiorną powiekę
więc żal mi, żal, bo świat to żal
za utraconym człowiekiem.

II / 41 r.


Z szopką.

Górą białe konie przeszły,
trop dymiący w kłębach stanął,
w gwiazdach płonąc cicho trzeszczy
wigilijne siano.

Spoza gór czy sponad ziemi
anioł biały? Kruchy mróz?
Starcy w niebo nachyleni?
Anioł biały szopkę niósł.

*
Zamknąć tak — to ironicznie —

w daszek gwiazdom pobielany
płomień wieków i człowieka
w tekturowe cztery ściany.
Zamknąć tak — to z odległości —
w dwie figurki — czarną, białą
rozdeptanych epok kości
i spalone żądzą ciało.

*
W naprężone kusze burz

anioł biały szopkę niósł.

*
A figurki w męce gasnąc

coraz słabły, zanikały
w napowietrzną gwiazdy jasność,
tekturowo — popielały.

*
Śmiał się anioł pół uśmiechem

z ich uporu, a nie grzechu,
że tak jedni — choć ich stu

*
Anioł biały szopkę niósł.
*
Aż na grudzie stopą lekką

stanął niby mgłą i skałą
i koślawe, głodem ścięte
ujrzał w grudę wbite — ciało;
żeber czarnych łuki spięte,
poskręcane rydle rąk,
brzuch jak bęben życia wzdęty,

brzuch zsiniały, brzuch jak tłok
i zawrócił. W nieba plusk
poczerniałą szopkę niósł.



Historja.

Arkebuzy dymiące jeszcze widzę
jakby to wczoraj u głowic lont spłonął
i kanonier jeszcze rękę trzymał,
gdzie dziś wyrasta liść zielony.

W błękicie powietrza jeszcze te miejsca puste,
gdzie brak dłoni i rapierów śpiewu,
gdzie teraz dzbany wrzące jak usta
pełne, kipiące od gniewu.

Ach pułki kolorowe, kity u czaka,
pożegnania wiotkie jak motyl świtu
i rzęs trzepot, śpiew ptaka,
pożegnalnego ptaka w ogrodzie.

Nie to że marzyć, bo marzyć krew
to krew ta sama spod kity czy hełmu.
Czas tylko warczy jak lew
przeciągając obłoków wełną.

Płacz matko, kochanko przebacz,
bo nie anioł, nie anioł prowadzi.
Wy te same drżące u nieba,
wy te same róże sadzić jak głos
przyjdziecie na płytach płaskich.

Idą, idą pochody, dokąd idą,
których prowadzi jak wygnańców łaski
ląd krążący po niebie, a może
niebo po lądzie dmące piaskiem
tak kształt ich zasypuje. Jak noże
giną w chleb pogrążone — tak oni
zwolna spływają. Piach ich pokrywa.

Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni.



Starość.

Otom szary od pyłu tylu wieków,
a zawsze na osiodłanej chmurze.
To sny te miasta wołające: człowieku,
to rzeczywistość: kiedy oczy zmrużę.

Otom tak w drodze długiej zmalał,
że sam ledwo widzę swoją postać.
Tylko dudnią szkice elementarnej chwały.
Śmierć mi wszystkie drogi zarosła.

I coraz mniejszy jestem — jak gwoździk,
ostatni gwoździk — mówią — do własnej trumny.
Trzeba aż tyle nocy płakać z głupoty
i teraz dopiero — mówią — rozumny?



Krzyż

Za tych — co batem ścięte liście,
za tych — co ptaki z wosku lane,
tych co im krew znużeniem tryśnie
i tych — co wbici cieniem w ścianę
i za zwierzęta konające
którym powoli oczy bledną —
— chciałbyś odrzucić Bogu — życie,
umrzeć raz drugi jak Zbawiciel.
Ale zawarty tobie upływ
krwi i związane ręce w supły,
bo ty nie twórczym niepokojem,
a tylko, że się patrzeć boisz.



Dzień sądu.

Każdy dzień jest dniem sądu bez kary
jak w niepamięć idące pożary;
niewidzialny — na ziemi — nisko,
niechwytany — przepala wszystko.

Chociaż dzwonią owoce w uśmiechach
i świątynie wzrastają na grzechach,
chociaż młodość wytryska i starość
każdy dzień jest dniem sądu bez kary.

A kto nagle na mchach zobaczy
jakieś tropy jak łuny rozpaczy
i w marmurze, czy ptaku rozpozna,
że stanęła ziemia nieostrożna
zadrży prochem, zadymi pożarem
w nim zobaczy dzień sądu bez kary.



Elegia.

Obłoki lotne, żagle uniesień, drzew przyjaciele
na nieboskłonach.
Głowa się chyli w ręce chropawe, głowa bolesna,
łakną ramiona.
Ten ptak pod wami przepływający jest moim sercem
ciemny, wysoki.
Jakże mam uciec do lasów złotych przed niepokojem,
ptaki — obłoki?
Jakże mam wrócić pełen żałości, niedokończony
w lot wasz i płynność.
Dłonie przebite, krzyż za mną idzie,
śmierci powinność.
Tak się ta glina nieurobiona piętrzy, kamieni,
miasta goreją.
Jestemże grobem własnym na ziemi,
własną nadzieją?
Ciche obłoki! znów mnie mijacie światła płynące,
cienie dalekie.
Wiarą was nazwę. Wy mnie nazwiecie próchnem żałości,
trumną, człowiekiem.



Psalm 2 o krzyżu
Matce

Nie nadaremnie jest ten krzyż,
który przykuwa trzepot rąk.
Posłuchaj tylko: czas jak mysz
podgryza rozłożysty dąb.

Nie nadaremnie jest ten krzyż
jakby odarty z czaszki mózg,
gdzie tysiącmłotem wieków łzy
tak jakbyś ziemię w dłoniach niósł.

On w miłość, w roli skowyt psi,
on się wyciosa z ciszy snu,
jest u każdego progu dni,
jest jakbyś ziemię w sercu niósł.

I niedaremny, bo gdy w lustro łez
jak w lustro nieba śmiercią spojrzysz
zobaczysz, powiesz: otom jest,
którym się krzyżem w Bogu drążył.

XII 1941.



Psalm 3 o łasce
Jerzemu A.[1]

Cóż mi Panie, żem lepszy od cieni? W ich tłumie
ognia Twoich objawień rozróżnić nie umiem
od cieni, które we mnie i wśród których błądząc
jestem sercem ciemności i ciemności żądzą.

Kiedy przezemnie wołasz, jakże ja ostaję,
kiedym jest sam dla siebie obiecanym krajem.
I cóż mi, żem szkatuła, w której nic już więcej
ponad głos w niej zamknięty i złoto uświęceń.

Ja nie okrętem Tobie, bo gdzie by mi unieść
Twój czas nienazywany, Twoje sny — zrozumieć.
Ja sam we śnie płaczący, skuty małym strachem,
przybity niebem znaków jak zwalonym dachem.
Ja sam w tym śnie rzucając ramionami w ciszę
sam swoich dni nie umiem, swych ramion nie słyszę.

Przywróć mi Panie siłę zamyśleń skupionych,
gdzie mimo trwóg świadomość ręce są jak dzwony
poważne, morzem brzmiące, a światem serdeczne
co choć w nim, to ponad nim blaskiem — ostateczne.




∗             ∗

O miasto, miasto — Jeruzalem żalu,
gdzie wsparte o kolumny — każde drzewo krzyżem
nad cieniem mijającym jak cieniem koralu,
który jak płomień niewidzialny liże
stopy zwycięzców i tych którzy leżąc
pod płytą blasku, w cień blasku nie wierzą.

Miasto niewiary. Czym ty jesteś stojąc
we wszystkich ziemiach, w ognisku i w boju,
czymże ty jesteś i co niesiesz w sobie,
że jesteś na człowieku jak wieniec na grobie,
i rodzisz tylko bezgłowe kamienie
i sen, gdzie nie śniąc
nieodwalone jesteś gromów brzemię
i martwą pieśnią.

Sen, sen upiorów, gdzie na kwiatach leżą
ludzie ciosem znużenia padli przed wieczerzą,
ludzie u stołów pańskich siadający, którzy
szable splatają wdole, a kwiaty na górze
Nic nie widzący, w nikogo wpatrzeni
wielcy na krzywdę ludzką, mali na cierpienie.

Upadający — przez ciało chcąc stanąć
i żagwią wznieść pomniki, żagwią umaczaną
w ciałach tych, co nie wierząc — nie wiedzą i proszą,
i których tylko potem anioły podnoszą
jak liść jesienny w baśni i prostując bożą
ręką — tak ukołyszą, aż w Bogu odtworzą.

A ci jak huragany wszczęte wianiem płaszcza
są, choć przez grozę, silni, gdzie armaty paszcza,
gdzie dłoni uderzenie i tak są zwycięzcy
w chwili zbrodni — na wieczność odtworzeni w klęsce.

O wielcy, których siłę nazywają słabość,
bo śpi w nich jak pomruki lawiny i czeka
na czas wiary, na znamię, na grom i człowieka,
na burzę planet, na rzeczy nazwanie.
A że z nich tworzą trumny co w ziemi zwyciężą
są zwani słabość, że niema oręża,

że niema na zwaliskach kwitnącego sioła,
że nie rozdepczą małych, bo światło anioła
jest nie przeciw miłości, ale obok — znacząc
wielkość ciał przerastaniem nie małych rozpaczą.



W żalu najczystszym.

O dziecko smutne, o ty zagubiony
w żalu najczystszym za wrót niedomknięciem,
którędyby duch przewiał natchnionym cyklonem
i wiarę święcił.

Ty, gdzie odjeżdżasz, coś aniołów widział
w ludziach znużonych co szli nad strumieniem
i już odbicia ich ujrzałeś światłem,
gdy były cieniem.

Gdzie chciałeś wyczuć pod dłonią kształt lawy,
któraby w gemmy zastygała zwycięstw?
Czy gdzie się bunt nie z ognia, a z małości stawał
a z pieśni — wyciem?

Czy gdzie się wolność stawała skuwaniem
w imię powstałych, którzy kładli nowe
kajdany, a znużeni nad wiarą czuwaniem
spadli jak głowy.

Czyś ty nie widział, że w słabości wokół
nikt nie dopatrzył do końca przeznaczeń,
i że zamały, by stanąć na cokół
wojownik płacze?

A wiesz, że mędrców i magów spełnienia
to niebo było czynione przez człeka,
by trwał dla celu, szedł jak idzie cieniem,
czekał jak czeka.

I wiesz, co miłość — jeśli tylko sobie?
Co znaczy przemoc jeśli tylko zemstą
za krzywdy, których nie wydrze i spowiedź,
aż staną klęską.

O dziecko smutne, ty niedopełnione
człowiekiem jakby niespełnione życiem.
Cóż to rzeźbienie jeśli tylko w marmur
marmuru ryciem?


Cóż to pod snami jak pod palcem czułym
znajdziesz, gdyś człowiek przez ciało i ruchy,
kiedy cię smutkiem w kamieniu wykuły
najczystsze duchy.

Nie płacz i pojmij prawo, które mija
i pojmij sen, a tając pojmowanie uczyń
żywy grom w głazie jak ręka niczyja,
co żyjąc uczy.



U niebios rozkwitających.

Młody dąb jak woda wgórę
tryska. Ptaków jasne koła.
Dotykalna dłoń anioła
dzieli chmurę.

Wąski strumień, wąż roślinny
ziemię jeszcze raz obejmie,
czas jak obraz z nieba zdejmie
taki płynny.

Dzbany mleka — ciała żywe
jakże krzepko łączy w owoc
strop wysoki ponad głową,
chóry lasów tkliwe.

Dana ci ta glina giętka,
oczy z ognia i rozumne
i jak pług dzieląca ręka;
posąg zczynisz nią, czy trumnę?

W blasku cały postawiony
nim rozróżnisz blask wszechrzeczy
z mdłego ciała cię uleczy
nienawistny, przesądzony.

A mieć ciało, duszę jako
słup żelaza — to nie znaczy
przejść jak po szkle — po rozpaczy,
ale niebo unieść ptakom,

ale dom unosić wgórę:
mrówczy dom i ludzki kościół,
nazwać wreszcie czas miłością
dosiąść chmurę.

Wtedyś ziemi pobratany
kiedy trud największy wzniesiesz,
gdy choć jedno drzewo w lesie
nie odcięte, zbudowane.

Jakąż w ptaków czas na gody
szatę włożyć? Może z gwiazdy?
Jakiż uśmiech a przyjazny?
Czapkę chyba z drzew i wody.


A my mali tacy, dumni
u tych niebios pełnych liści,
u tych świateł. W nienawiści,
na cokole smutnej trumny.

A my tacy we krwi cali,
wciąż bez wstydu — boskie dzieci.
O! niech anioł nie uleci
nimśmy jeszcze tacy mali.




∗             ∗

Nie wstydź się tych przelotów
pełnych płomieni białych,
tych dźwięków a niestałych
takich jak w burzy złoto.

One na drzew dotyku
co stropu sięgać zda się
są w cichym majestacie
Bogu — muzyką.

I obleczone w pióra,
czy w przezroczysty niebyt
każde są drogą w chmurach
albo po niebie
nazywaniem snów wrzących
napełnieniem pachnącym
i krwią w powszednim chlebie.

Nie wstydź się cnoty. Ona
choć jej nadali ciało
zbrodni — toć jej zamało
czeka nienapełniona

jak dzban — to kształt jej nadaj
niech będzie czynom waga.

Nie wstydź się wiary w sobie
ona nie snów głupotą,
ale jak we krwi złoto
i krzew na grobie

wzrasta na tym co płyta,
co gniecie — nierozbita.

Nie wstydź się miłowania,
tworzenia, dorastania;
w żelaznej żądzy twojej
ona jest płomień nieba
co sztabę tak rozgrzewa,

że kując niepokojem
przemienisz w wieżę pragnień,
do której czyn się nagnie.

Otoś mały, a taki
sam sobie jesteś rodzic,

że z głosu nawet — ptakiem
i anioł nawet w głodzie.

Jeno lotom nie wzbraniaj,
ogniom jeno daj imię
czas cię wtedy nie minie

możności przerastania,
naczynie miłowania,
tonie w Bogu stawania,
człowieku.



Młot
Matce

Czuję Twój młot przejrzysty — Panie,
który mnie kruszy z nocy w noc
i wiem: gdy skruszy — zmartwychwstanie
niebieski klon.

Jesteś jak mistrz — rzemieślnik, który
wykuwa tam, gdzie widzi formy
i zetnie tam, gdzie głaz oporny,
a żywy wzniesie wgórę.

I widzę kościół wszechstworzenia:
gotycki łuk po łuku wznosisz
w powietrzu kując kształty przemian
i słup wielości.

Widzę dojrzałe już i pełne
ptaki i drzewa syte dłuta,
a ja — czy jestem w nieśmiertelność
ból i pokuta?

A ja — czy zawsze niedojrzały,
abym ja — ognia pełen dzban
tak pod Twym młotem stał się trwały
jak zasklepienie niebem ran?

I pada młot Twój ostateczny,
aż ciało stanie ziemi — puch.
A ja, czym taki posąg-duch,
że mi przez ból — być posąg wieczny?



Serce

Serce jest ptak biały z drzew białych
nieoderwany ptak jak owoc niedojrzały,
jak nieznajomość potęg,
które w kolebach ziemi kołysały
trwogę i miłość nim w ciało wlały
nim się nie stały młotem.
A teraz młot, a nad nim cóż, gdy bije
o ziemie lodowate, o serca niczyje,
cóż nad nim?
Serce ptak biały z drzew nieoderwany,
karmiony krwią z Chrystusa pięciorany
wzejdzie, czy spadnie?
Serce — ptak biały — nocą lot rozwija
jak wstęgę, albo skrzydła jak kolumny wbija
w ciemność, czy światło?
A kiedy ptakom — ptakiem, ludziom — wiosłem,
sobie jest tylko śpiewem niedorosłe
to już odgadło.



Rzeka

Płyń ziemio. Góry ciemne. Rzeka wszystko niesie.
Lądy wzdłuż wody pękną. Jak wiosło milczenia
rzeka wszystko podzieli na wiosnę i jesień,
na zimy siwe, pory wszystkich lat.
Niosą się ptaki, a brzegi tajemne
świat smutku otwierają i radości świat.

To taka waga srebrna, uśmiech nieba w ziemi,
ujrzy nas i uniesie z rękami ciemnymi
od pracy, utrudzonych przygarnie i z odbić
gdzieś na krańcu żywota może się odczyta
nasze twarze milczące. Będziemy podobni
ciemnościom które niesie, albo nieskalane
twarze w srebrze zostaną, a niepokonane.

Płyń ziemio. Długi wieczór i ptaki u lic
zdaje się rzęsy trzepot przyjacielskich oczu
i jaskółki cieniami ciepłymi migocą
i noc zapada ciężko i pierzasty świt
podnosi chmur powiekę. Tratwy suną w mrok,
owoce ciężkie niosą — jabłka jakby grad
burz dostałych opadły z drzew minionych lat.

Cóż będziemy czynili? Domki na wybrzeżu
jak zabawki czekają na dziecinną dłoń,
a wokoło zwierzęta utrudzone leżą
i na biegunach cieni wgłąb pastwiska koń
przebiega. Ludzie oczy unoszą zdaleka,
uśmiechają się, ręce w powitania kwiat
wznoszą jakby mówili: „Płyńcie. Tyle lat.”
I z uśmiechem zostają pogodni i sami
z tym sercem rozdzielonym na światło i kamień.

A ta rzeka unosi nie trwając ni chwili,
a czasem takie ręce żelazne unosi,
a czasem w niej westchnienie co o oddech prosi
i myją krwawe ręce ci którzy zabili.
I czasem łza upadnie jakby popiół padł
powitaniem: „O płyńcie! Ileż jeszcze lat?”.


A to tych ziem spalonych włosy jakby dym,
a to skrwawionych chłopców, których zcina kat
matki ciała obmyją, nim oczy zczernieją
jeszcze rzeka wskrzeszeniem, daremną nadzieją.
Albo dziewczątka ciche o oczach z ołowiu
jakieś serca rozdarte i trumny w niej łowią,
a to przebite ręce upiory zanużą,
oczy powydzierane jak kamienie dnem
potoczą się, zahuczą nim się staną różą
co nad wodą wyrośnie i jak skrzepła krew
u hełmów złych zwycięzców przypięta — przepali
i będzie jako grot z milczenia i ze stali.

Płynie rzeka spokojna. Dobra ziemio płyń.
Rzeka wszystko rozdzieli na zbrodnię i czyn
i spokojna, żelazna, uniesie, pogodzi
dymy splątanych odbić i kwiaty narodzin
i barki trumien głuchych. Zapomniany głos
jeszcze w niej woła cicho, jeszcze bieli włos
zapatrzonych na brzegu. Jeszcze trawy długie,
jeszcze jaskółki przetną i zważą powietrze
maleńkim ruchem skrzydeł. Jeszcze westchnie przestrzeń.
Kończy się ciemna rzeka i zapada czas.



Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie.
O! Wy bracia w milczeniu moi — niedorośli.
I Bóg mnie nie przypomni, ani mnie odgadnie
z nagrobka przechodzący, aż w tysiącznej wiośnie
może dłoń jakaś biała odgarnie ciemności
i będzie to prawdziwy czas, czas tej miłości,
której u was nie znałem. Bóg — tak sobie marzę —
w błękicie lotnym nieba wyrysował twarze
naszym cierpieniem niby maski jasne,
które przymierza tym, tym zapomnianym
czasem podobne rysom, a czasem zaciasne,
aż trafi — wtedy krwawe zasklepiają rany
i taka błogość nieba osiada w błękicie,
że wraca czas zbłądzony, choć nie wraca życie.

Znacie wy, znacie te organów knieje
co wyrastają niby skał mocarny obryw
nawet tutaj na ziemi. To są te nadzieje.
Jeśli w popiele zgrzebnym taki blask podobny
bożym chyba zamysłom, przed oczy się jawi
nic są te ciemne ciała, które zbrodnia trawi,
nic są te dymy czarne, ta kurzawy ciemność.
To wszystko nic i żadna trumna nadaremno.

Bóg tchnął jasność. On mocą łagodnego wiosła
pchnął fale burz tajemnych i lawy stuleci
i co woda pobrała — to woda odniosła;
On świecił nad tą wodą i jak zawsze — świeci.
Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie;
popiół zostanie z żarów miłości i gniewu,
a na ziemi dalekiej żaden czas nie zgadnie
jak rośnie niewidzialnie łask wszelakich drzewo.



Rzeczy niepokój

Nie wiem nic. Jest wokoło ten rzeczy niepokój,
który rzeki przesyca i morza obłoków,
który jest sam przez siebie, a ja ponad którym
jestem jak smutne dziecko przenoszące góry.

I nie wiesz nic i możesz ręce jeszcze
zanurzyć w płynności rzeczy i rzeczy niepokój,
bo jest w tym jak w tworzeniu z marmuru drzew żywych
(które się same ciosają pod ręką)
coś jak nieuchwycenie w locie złotej grzywy,
jak opadanie smutne i jak ziemia piękne.

Jak ziemia, bo ta w trwodze najdalszej wywoła
— i w grobach — jakąś smukłość anielską kościoła.
Więc idź, chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu,
bo nie w tobie jest trwoga, ale ty przez trwogę.
Bo to nie żądzą wzrasta, ale zapatrzeniem
jak wierzby, które rosnąc w wodzie rosną — cieniem.

Wtedy ziemia się skurczy, aż za wąska stopom.
Będzie chmura naprzekór arkom i potopom.
Tylko ludzie z nad trawy — jak krowy — spojrzenie
zwrócą w niepokój rzeczy, w to co zapatrzenie
i przez swoją osobność, w to co gromem śniło,
powiedzą nierozważnie i osobno: — miłość.

12.XII.41.


Wyroki.

Nic gruzy. Dwułodygą wyrośniem,
dwugłosem zielonym światła
podobni chmurom i sośnie,
kwiatom płynącym na tratwach,
gdy rzeka wilgocią śliska
jest tonem świata — kołyska.

Nic ciemność. Przez nią przepłyniem,
a ręce na niej — promień
w błogosławionym czynie,
w żyjącym gromie,
bo i z krzemienia się śpiewa
wieczność rosnąca drzewa.

Nic gruzy. Ale ująć
powietrze: tam formy rosną
z guseł i zaklęć — kołując —
coraz to bliższe — Mocno
w ręce spadają — nieznane,
czasem — niedokonane.

I tak się trzeba im zaprzeć
w ziemię i wiatr, w świetlistość,
by deszczem pocisków lecąc
opadły w dłonie — czysto.
A w ich ulewie rosnąć
ptakiem, człowiekiem i sosną.




∗             ∗
„ale ty jesteś drzewo“
(R. M. Rilke.)

W każdej przemianie podobna kręgowi czasu
jak rok obracasz się zwolna i jeszcze stąd
widzę cię na równinach, górach i grzywach lasów,
w które światło nalewasz dzbanem splecionych rąk.
I morzu podobna przenosisz odbicie wszystkich pogód,
które płynęły i grały w mosiężne kotły chmur.
Dłonią poruszysz — jest zima, uśmiechniesz się — to jesień
ciernie uczyni z głogów wianiem miedzianych piór.
W jabłkach dojrzewasz i zieleń wypełniasz żółtym sokiem.
Uchwycę powietrze dłonią to jesteś każdy krzew
i każdy ptak na modrzewiu, albo muzyki obłokiem
i złotą struną drzew.

Ach, płoną drwa na kominach i sanie suną w puch,
kot przeciągając się mruczy, wzdyma się w giętki łuk.
Ty jesteś w rzece i w każdym ruchu odbity twój uśmiech.
Obudź się śniegiem, polaną, zmień się w danieli róg
pod wieczór będziesz ciałem i w moim ciele uśniesz,
a rano znów się obudzę, miną znużeni ludzie,
znajdą na mojej piersi uśpiony, biały głóg.




∗             ∗

Ty jesteś moje imię i w kształcie i w przyczynie
i moje dłuto lotne.
Ja jestem, zanim minie wiek na koniu — bezczynie,
ptaków i chmur zielonych złotnik.
Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem
nad czyn samotny.
Ja z ciebie ulew piaskiem, runo burz co nie gaśnie
każdym życiem i śmiercią stokrotny.
Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył
kształt w wichurze o świcie widziany,
który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy
i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany.
I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu,
który pojmie muzykę i sposób,
który z lądu posuchy wzejdzie żywicą — duchem
w łodygę głosu.



Pioseneczka.

Kto mi odda moje zapatrzenie
i mój cień co za tobą odszedł.
Ach, te dni jak zwierzęta mrucząc
jak rośliny są — coraz młodsze.

I niedługo już — tacy maleńcy
na łupinie z orzecha stojąc
popłyniemy porom naopak
jak naprzekór wodnym słojom.

Czerwień krwi dziecinnie się wyśni
jako wzdęte policzki wiśni.

Metal burz się wywiedzie nanowo
zapienioną dmuchawca głową.

A łez grzmot jak lawina kamieni
w małe żuki zielone się zmieni.

I tak w wodę się chyląc naprzemian
przepłyniemy nieostrożnie w zapomnienie
tylko płakać będą na ziemi
zostawione przez nas nasze cienie.



Z nocy.

Ciepła ciemność na ramionach się oprze,
jest dobrotliwym zwierzęciem milczenia
ogromna i powolna. Jest cicho. Tak dobrze.
Słychać jak się zabliźnia stratowana ziemia.

Zdaje się to rośliny co łączą tak nieznacznie
drogi bojów żelaznych i serca w ciemności;
W niej czeka oplot ramion, w których sen się zacznie
sen wiary, sen miłości.

Zdaje się jesteś gazellą w cieniach, w huśtawkach wieczoru,
lub w chybotliwej wodzie pni zbronzowiałych sieć,
a możeś tylko ptakiem, co przeszedł bór upiorów
— moje ty światło nazawsze — więc leć.

Ciepła ciemność jak zwierzę ma na szyi ranę;
nie widzę, czuję dłonią — płynie z niej cicha krew.
Nie bój się, gdy zaryczy ta ciemność; o Kochana!
to jest już oswojony, zmniejszony czasem lew.



Biała magia

Stojąc przed lustrem ciszy
Barbara z rękami u włosów
nalewa w szklane ciało
srebrne kropelki głosu.

I wtedy jak dzban — światłem
zapełnia się i szkląca
przejmuje w siebie gwiazdy
i biały pył miesiąca.

Przez ciała drżący pryzmat
w muzyce białych iskier
łasice się prześlizną
jak snu puszyste listki.

Oszronią się w nim niedźwiedzie,
jasne od gwiazd polarnych
i myszy się strumień przewiedzie
płynąc lawiną gwarną.

Aż napełniona mlecznie
w sen się powoli zapadnie,
a czas melodyjnie osiędzie
kaskadą blasku na dnie.

Więc ma Barbara srebrne
ciało; W nim pręży się miękko
biała łasica milczenia
pod niewidzialną ręką.



Promienie

Powietrze aniołów pełne,
a ich przejrzysty trzepot
jest jak natchnione ciepło
nad ognia złotą wełną.

Dziewczynko, która fruwasz
na kwiaty rozmnożona.
Biały pył? Jasny potok?
Promień ścieżek jak złoto
na skrzydłach? Na ramionach?

Kim mi jesteś, kim jesteś?
Obłok snu purpurowy.
Cień przenika powietrze,
idzie ziemią i przeczy
puszystej rzeźbie głowy.

Smutek to, czy czekanie.
Pośród organów blasku
jak dymu smukłe laski,
lub słupy srebrnych puchów —
— bąki grających duchów.

Ileż muzyki ciepłej.
Kim mi jesteś, kim jesteś
utrwalony powietrzem
ptaku białego pyłu.
Kim mi jesteś, czym jesteś?
pół ptak, a pół miłość.



Wróble.

Dzień wróbli i jasności!
W dzbanuszkach małych ptaszków
świat się ustał miłością,
niefrasobliwą łaską.

Na wyciągnięcie ręki
mam czystość ich, puszystość
jakbym dotykał ciebie
gałęzią ich — wielolistną.

Niebo się ziemi skłania
leżąc śniegiem na drzewach,
oczy mrużysz, zasłaniasz,
piórka w blasku nagrzewasz.

Nie zerwiesz się, nastroszysz
ciepło ptasiego futra,
odpowiesz wróblim głosem
w moją ciemność — malutka.

Bo na tym śniegu ludzie —
my z ciemnymi sercami.

Ziemio przez nas zabita
rzeszą twych ptaków czystych
módl się za nami!



Miłość.

O nieba płynnych pogód,
o ptaki, o natchnienia.
Niewydeptana ziemia,
niewyśpiewane Bogu
te drzewa, te kaskady
iskier, ten oddech nieba
w ramionach jak w kolebach
zamknięty. Jak cokoły
drzewa z szumem napoły.
Serca jak dzbany łaski,
takie serca jak gwiazdki,
takie oczu obłoki,
taki lot — za wysoki.

Słońce, słońce w ramionach,
czy twego ciała kryształ
pełen owoców białych,
gdzie zdrój zielony tryska,
gdzie oczy miękkie w mroku
tak pół mnie, a pół Bogu.

Twych kroków korowody
w urojonych alejach,
twe odbicia u wody
jak w pragnieniach, w nadziejach.

Twoje usta u źródeł
to syte, to znów głodne,
i twój śmiech i płakanie
nie odpłynie, zostanie.
Uniosę je, przeniosę
jak ramionami — głosem,
w czas daleki, wysoko,
w obcowanie obłokom.



Pragnienia.

Codzień kochając cię płaczę,
tęsknię za tobą — patrząc.
Oczy mi popieleją,
wiedzą, że nie zobaczą.

A z ciebie gorycz płynie
jak w niebo dym spokojny
dzień jak liść kruchy się zwinie
i ptak co w śpiew niezbrojny.

Przysiadają na mnie modlitwy
przelotne, ach, przelotne.
Elementarne bitwy
trwożne, samotne.

Uczę się ciała napamięć
i umiem. Widać dusza
jest jeszcze, która kłamie,
a we mnie śmierć porusza.

Po snów kipieli ciemnej
szukam cię, tak się spalam,
ręce mi nadaremne
jak ptak co gniazdo kala.

I możeby w milczeniu
i w cierpieniu by może,
cóż, kiedy nocy grożę,
niedowidzeniu.

I takim ci ja hardy
jak ręce co rycerzom
przypinają kokardy,
w których siłę nie wierzą.

I takim ci ja mocarz,
że kiedy słów nie trzeba
nie umiem stworzyć nieba
miłością w oczach.



Z wiatrem

Jesienie rok za rokiem idą
gwiazdy jak deszcze szyby tną.
Zielone łanie na polanie
u okien huczy serca bąk.

Nie płacz kochana lat złowrogich.
Spod twoich rzęs zielony liść,
ptaki i drzewa trysną, drogi,
po których dalej trzeba iść.

Liście opadły. Wrócą liście
i modlitewne łuki gór,
przeminą ludzie w nienawiści,
zostanie trzepot ptasich piór.

Knieje się pienią — tylko pomyśl —
— w powietrza falującym tchu
niedźwiedzi pomruk zaczajony,
niebieski jezior duch.

Nie płacz kochana. Śpij w cierpieniu
na dłoni mojej drżący ptak
rzekom i mnie i wiosen cieniom
i miłowaniu lat.

Przeminie łoskot burz gwiaździstych,
nie stanie ludzkich burz.
Nam śpiewającym pieśni czyste
serce rozetnie czas jak nóż.

Bo już kolebią aniołowie
imię — jak złote imię gwiazd,
próchnieje pod stopami czas,
zostaje wieniec chmur na głowie.

Bo już kolebią aniołowie
na niewidzialnych dłoni śnie
proste jak sosna, czyste dnie
rosnące w ptasim słowie.



Śpiew do snu.

Ciało mojego ciała i światło mojej myśli
chciałbym, by ci się ogień pełen szelestu przyśnił,
z którego żółte kwiaty wyplusną, brzózek szelest
jak sieć, abyś poczuła przy ich lekkości śmielej
swój lot jak płomyk drżący, bolesny a pragnący,
by popłynęło w tobie jak szumny strumień słońce.

Ciało mojego ciała i blasku moich pragnień
niech ci się we śnie gałąź niebieskiej chmury nagnie
i niech ci da jak owoc jaskółkę w piersi małe,
którejby w sercu trzepot nauczył jak kochałem
i jak ja ciebie ciosam w tej bryle nieobrotnej,
w swojego ciała drewnie, w myśli swojej samotnej.

Ciało mojego ciała i trwogi mej nadziejo
niech ci się we śnie wody przez oczy tocząc — chwieją
i niechże ci podadzą rybę jak dłoń co klaszcze
byś znała to milczenie co mnie okrywa płaszczem
i niechaj iskry ognia co w łusce się zapalą
mój blask dopełnią w tobie i smutek mój wyżalą.

Nie dałem ci jabłoni ziemskiej co sytość niesie,
wyrosłem ja na chmurach jak dzika jabłoń w lesie.
Ale mam źródło w sercu srebrne jak żywy pieniądz;
unieś się we śnie, spojrzyj w lustro jego nad ziemią.
Nie szukaj mnie w słabości, źródła mego nie mijaj
nie umiera w nim ciało, dusza wieczność w nim żyje.




∗             ∗

Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.

Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal — różowe światła pnącze
pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne — obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny
tych lat gniewnych
czarny pył.

VI. 43 r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Jerzemu Andrzejewskiemu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Krzysztof Kamil Baczyński.