Huragan (Ossendowski, Nowela)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huragan |
Pochodzenie | Huragan. Zbiór nowel |
Wydawca | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Alfred Duquesne został w tym roku doktorantem zoologii w Sorbonie. Pracował nad rozprawą doktorską, a że zamierzał ubiegać się o katedrę na jednym z uniwersytetów francuskich, chciał napisać pracę oryginalną i poważną. Po długim namyśle postanowił pojechać do Marokka, zamieszkać w jakiejś odludnej wiosce berberyjskiej na brzegu morza i tu pracować. Zamierzał bowiem opracować temat o pasożytach ryb Atlantyku.
Pożegnał swego profesora, kolegów, wpadł na parę dni do rodziców, mieszkających w Bretonji, i z małą walizką oraz pudłem z mikroskopem wsiadł na statek „Gaulois“, płynący przez Gibraltar do Tangeru, Melilli, Oranu i dalej na wschód aż do Bizerty.
Z Oranu Alfred przerzucił się do Marokka i zamieszkał w małej berberyjskiej „bled“[1] Dżurf, tuż przy ujściu rzeki Muluji, w chacie rybaków Beni Husseim.
Było ich dwóch braci — Brahim i Mhammed. Nie bardzo przypadli oni do serca wesołemu studentowi Sorbony, gdyż ich ponure, skupione twarze i mrocznie połyskujące oczy nigdy się nie rozjaśniały uśmiechem. W „nuala“[2] Beni Husseimów mieszkała leszcze jedna istota.
Alfred wiedział o niej tylko tyle, że była ona siostrą rybaków i że miała na imię Adżaż. Widział zaś ją ciągle i wszędzie, lecz jednocześnie i nie widział, bo Adżaż nigdy nie zjawiała się bez burnusu i bez zasłony na twarzy.
Burnus, szeroki i fałdzisty, był uszyty z grubego szaro-brunatnego samodziału, i w tym niezgrabnym worku postać siostry rybaków tonęła i ginęła niby drobna jagoda w wielkiej sakwie; zazdrosny „ltam“[3] z gęstej wełnianej tkaniny odkrywał tylko duże, płonące, podłużne oczy i — nic więcej. Oczy były istotnie piękne i ogniste, lecz młody bretończyk od pierwszego dnia pobytu w Afryce przekonał się, że tu wszystkie oczy pociągają do siebie, niezależnie od tego, czy patrzą na boży świat dopiero szesnaście wiosen, czy spozierają już sześćdziesiąt lat.
Dlatego to Alfred, widząc ciągle uwijającą się po chacie Adżaż, nigdy jej właściwie nie widział. Stała się dlań nieodłącznym sprzętem domowym, ruchomym i pożytecznym, lecz tajemniczym i milczącym. Przestał więc po kilku dniach zwracać na kobietę uwagę, — wprost nie widział jej. Nie mógł więc spostrzec, że czarne oczy, wyglądające przez szparę w zasłonie, nieraz uważnie i pytająco zatrzymywały się na jego twarzy, oglądały jego wysoką postać, szerokie bary, wypukłą pierś i wysmukłe, mocne nogi, co tyle kilometrów przemaszerowały na różnych frontach podczas wielkiej wojny.
Nie zauważył Duquesne ani razu, że czarne oczy tajemniczej kobiety tonącej w fałdach burnusu nieraz nagle przygasały, a wtedy lekka mgła rozmarzenia i tęsknoty opadała na jarzące się zawsze źrenice.
Zdarzało się to najczęściej wtedy, gdy rybaków nie było w domu, a ogromny, rudy Duquesne w rozpiętej na potężnej piersi koszuli siedział w swojej izbie, schylony nad mikroskopem i rozglądał, zabarwiał i preparował przeróżne mięczaki, robaki i raczki, które wyszukiwał i zdejmował z łuski, skrzeli i wnętrzności wyławianych przez Beni Husseimów ryb. Słońce wylewało na dworze potoki płomiennych promieni, od których ziemia wysychała, jak galeta żołnierska, i pękała, a morze skrzyło się miljardami błysków, ogników i iskierek, pokrywało się drgającą w powietrzu zasłoną unoszącej się strugami do góry pary.
Wtedy Alfred odrzucał się wtył na krzesełku, wypożyczonem od jedynego w osadzie Francuza-sklepikarza, prężył się cały i wyciągał mocarne ramiona z taką siłą, że aż głośno chrzęściły mu w stawach.
Właśnie w tej chwili zmieniał się wyraz oczu, wyglądających przez zasłonę, ukrywającą twarz Adżaż.
Lecz młody uczony nie spostrzegł tego i znowu schylał się nad mikroskopem, badając swoje raczki i robaki, a wtedy gniewem migotały źrenice owiniętej w burnus postaci i odchodziła leniwie i ociężale, oglądając się na progu i głęboko wzdychając.
Alfred pracował w Dżurf już dwa tygodnie i był w bardzo dobrym humorze, gdyż posiadał obfity i całkowicie nowy materjał naukowy dla swej rozprawy. Pewnego razu zauważył, że znalezione na skorupie krabów małe, czerwone raczki-pasorzyty, umieszczone w małym słoiku, poumierały i zepsuły się. Trzeba było poszukać innych, żywych. Braci Beni Husseimów nie było w domu, gdyż popłynęli od rana na połów ryb. Alfred postanowił więc sam pójść na poszukiwania krabów, ponieważ widział je w skałach nadbrzeżnych, tuż za wsią.
Wcisnąwszy na głowę hełm korkowy i wziąwszy przyrządy do połowu, skierował się w stronę czarnych, poszarpanych przez morze skał, gdzie rozbijały się fale, wysoko wyrzucając w powietrze białe grzywy i słupy mieniących się w słońcu bryzgów. Złapał wkrótce kilka krabów i, zdjąwszy z ich pancerzy mocno przyczepione do nich pasożyty, usiadł na skałach i zapalił fajkę.
Bez celu wodził oczami po wybrzeżu, myśląc o swoich badaniach naukowych, gdy nagle wzrok jego padł na piasek z wyciśniętemi na nim śladami.
— Kto i poco tu łaził? — zadał sobie pytanie Duquesne, przypominając sobie, że tyle razy przechodził w pobliżu skał, lecz nigdy nikogo tu nie spotykał.
Wstał i, pykając dymem, zbliżył się do śladów, odbitych na mokrym piasku. Młody człowiek szedł za temi śladami, myśląc głośno, jak gdyby dzielił się swemi spostrzeżeniami z niewidzialnym towarzyszem.
— Szło dwóch ludzi... bose nogi... Ale dlaczego te stopy tak głęboko wbiły się w piasek? Hm... Aha! Ci ludzie nieśli jakiś ciężar — W tem miejscu wyrwał się jednemu z nich z rąk i upadł na ziemię. To jakaś ciężka skrzynia. Ostry kant głęboko rozorał ziemię... A-a!... Teraz ten człowiek, co szedł z tyłu, przeszedł naprzód i obaj ciągnęli skrzynię za jeden koniec, bo wyryła ona koryto w piasku...
Tak mruczał Duquesne, krocząc w kierunku śladów. Doprowadziły go one do głębokiej szczeliny, prawie jaskini, wywierconej niegdyś przez morze w skałach.
Tu Alfred ujrzał trzy duże, długie skrzynie, okute żelazem i pięć małych, obwiązanych mocnemi powrozami. Zoolog pochylił się i spróbował podnieść dużą skrzynię. Była ciężka...
— Ta-ak! mruknął i przeciągle gwizdnął.
Wprawne oko bojowego porucznika odraz poznało skrzynię z karabinami i nabojami.
— Tak! — powtórzył i znowu gwizdnął. — Ładny kawał, niema co!.
Zaczął majstrować przy jednej ze skrzyń, podważył deskę i zajrzał do środka.
— No taki — zamruczał — rozumie się — karabiny...
Wyszedł z jaskini i poszedł do domu.
— Powstanie Riffenów w hiszpańskiem Marokku... Ktoś nieznany dostarcza im broń... To źle, bo powstańcy mogą lada dzień zwrócić się przeciwko Francuzom... Trzeba uprzedzić władze... Poczty niema w Dżurf... Muszę sam pojechać i ostrzec najbliższe władze wojskowe... Zwlekać nie można... To — bardzo poważna rzecz...
Takie myśli przelatywały przez głowę Alfreda Duquesne, gdy powracał do wsi.
Postanowił pojechać następnego dnia rano do posterunku francuskiego i oznajmić o wykrytej kontrabandzie broni. Poszedł do znajomego sklepikarza i, nic mu nie mówiąc o przyczynie wyjazdu, prosił go, aby wynajął mu osiodłanego muła.
Sklepikarz natychmiast posłał chłopca Araba po chatach tubylczych. W godzinę później cała wieś już wiedziała, że dziwny człowiek, poławiający nikomu niepotrzebne drobne żyjątka morskie, chce jechać nazajutrz do Port-Say.
Przed wieczorem powrócili Brahim i Mhammed.
Kiwnięciem głowy pozdrowili Alfreda i zamknęli się w sąsiedniej izbie z siostrą. Duquesne słyszał odgłosy ożywionej rozmowy, basową mowę Brahima, gderliwe mruczenie Mhammeda i dźwięczne okrzyki kobiety.
— Ta Adżaż musi być młoda jednak... — pomyślał Alfred, po raz pierwszy usłyszawszy głos siostry Husseimów.
Myśl ta jednak przemknęła bez echa, gdyż została przerwana wejściem Brahima.
— Odjeżdżasz jutro, sidi[4]? — zapytał swoją łamaną francuszczyzną, podchodząc do zoologa.
— Zaledwie na kilka godzin — odparł Alfred. — Skąd wiesz o tem?
— Francuski kupiec szuka dla ciebie muła — rzekł rybak. — Przychodził od niego chłopak do nas. Dam ci muła, dobrego wierzchowca, jutro rano...
— O, to bardzo dobrze! — zawołał Duquesne. — Dziękuję!
— Słuchaj, sidi, — rzekł Berber, poufale kładąc na ramieniu Francuza swoją twardą dłoń. — Dziś w nocy płyniemy z bratem na połów makreli[5]. Idą ogromną ławicą... Chcesz wyruszyć z nami? Przed świtem powrócimy do domu... Znajdziesz w tych rybach dużo raczków i robaków przeróżnych... A i nam trochę dopomożesz przy wyciąganiu sieci...
— Popłynę! — zawołał uradowany Alfred. — Dawno chciałem widzieć połów ryb...
Zaczął przygotowywać się do wyprawy, zmienił ubranie i pobiegł do sklepikarza, aby naprędce coś przetrącić na noc.
Gdy powracał, na rogu ulicy ujrzał niewieścią postać, szczelnie z głową owiniętą w burnus. Mrok już zapadł, więc, mijając kobietę, nie starał się nawet zajrzeć jej w oczy, co stale robił z przyzwyczajenia, nawykły do paryskich obyczajów.
Minął więc stojącą postać i szybko szedł do domu.
Nagle usłyszał kroki poza sobą i cichy okrzyk:
— Sidi, stój!
Zatrzymał się i zdumiony czekał na biegnącą ku niemu kobietę.
— Nie płyń dziś w nocy z rybakami!... — szepnęła, chwytając go za rękę drobnemi, gorącemi dłońmi. — Nie płyń!
— Dlaczego? — zapytał, wznosząc ramiona.
— Jedź natychmiast do Port Say, lecz nie płyń! — nalegała kobieta.
— Dlaczego? Mów! — szepnął, pochylając się ku niej.
Milczała.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Adżaż, siostra Brahima i Mhammeda Husseimów — szepnęła, ściskając mu rękę.
— Nie wierzę, bo nie widzę, — odparł z uśmiechem i wyciągnął rękę ku „ltam“ kobiety.
Lecz ona wywinęła mu się i nagłym ruchem zerwała z siebie zasłonę.
Alfred na chwilę ujrzał piękną, wzburzoną twarz o orlim nosie, namiętnych ustach i wielkich płonących oczach. Po chwili widzenie znikło i przed młodzieńcem stała niezgrabna, do worka podobna, postać w burnusie.
Lecz Alfred dobrze zapamiętał to, co ujrzał, a więc schwycił dziewczynę w objęcia i, przyciskając ją do siebie, mówił:
— Moja piękna, piękna jak hurysa raju, moja cudna dziewczyna o oczach jak gwiazdy, odbite w morzu, moja Adżaż! Dlaczego nie mam płynąć?
— Nie płyń! Nie płyń! — powtarzała uparcie.
— Dlaczego?
— Nic ci więcej powiedzieć nie mogę! nic! Nie płyń! — szeptała, tuląc się sprężystą, wybujałą piersią do boku młodzieńca.
Alfred chciał odrzucić jej zasłonę, już szukał ustami jej ust, lecz wyślizgnęła mu się jak wąż i, biegnąc, rzuciła zdyszanym głosem:
— Nie płyń, sidi, młody, piękny sidi, nie płyń!...
Duquesne szedł do domu, uśmiechając się do siebie; co kilka kroków zatrzymywał się i, klepiąc się w czoło, mruczał:
— Żeby nie zwęszyć takiej morowej dziewczyny tuż pod swoim własnym nosem — trzeba być najgłupszym i beznadziejnym osłem! Alfredzie Duquesne, co się z tobą stało? Zeszkapiałes, bracie!
Po chwili jednak przerwał te gorzkie wyrzuty, czynione samemu sobie.
— Dlaczego Adżaż prosi, abym nie płynął z rybakami? Co mi się może przydarzyć? Jaka jest przyczyna tej trwogi, którą wyczuwałem w głosie tej dziewczyny? Przecież nie udawała? Co to wszystko ma znaczyć? — myślał Alfred.
Instynktem wyczuwał jakąś przygodę.
— Przygoda? — mruknął, uśmiechając się. — Gorszej i niebezpieczniejszej nie doznam od tych. jakie miałem podczas ataków na Marnie lub na brzegach morza Marmara. E-e, co tam — popłynę!
Alfred Duquesne istotnie popłynął z rybakami, tylko przed samem wyjściem z domu do worka ze słoikami włożył rewolwer Browning.
Gdy wyszedł z braćmi Bem Husseim na brzeg morza, nagle zerwał się wiatr. Poryw był tak nieoczekiwany i potężny, że podniósł chmurę piasku, zmieszał go z bryzgami wody morskiej i piany i cisnął w oczy ludzi. Morze wydawało się zupełnie czarne w nocnym mroku, lecz po tym porywie wichru zjawiły się na niem i biec zaczęły białe węże fal.
Morze szczerzyło kły, grożąc śmiałkom.
Duquesne spojrzał na niebo. Poszarpana, czarniejsza od nocy chmura, wyciągając długie, skłębione macki, sunęła od zachodu, ogarniając cały horyzont.
— Burza nadchodzi... — zauważył młodzieniec, obejrzawszy się na rybaków.
— Boisz się? — rzucił Mhammed przez zęby, a w tem pytaniu brzmiała pogarda.
— O, nie! — odparł wesoło Duquesne. — Widziałem gorsze rzeczy i na lądzie, i na morzu. Nie boję się!
Bracia spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Po chwili Mahamed rzekł:
— Zapytałem się dlatego, gdyż sidi mógłby zostać, my tymczasem musimy płynąć. Makrele do jutra przejdą.
— Stracilibyśmy połów... — dodał Brahim, zatykając za pas burnus.
— Rozumie się! — kiwnął głową Duquesne. — Musicie płynąć, ale i ja z wami popłynę...
— Dobrze — zawołali obaj. — Tedy niech sidi zdejmuje buty i podwinie ubranie, bo musimy brnąć do łodzi przez wodę.
Duquesne poszedł za radą rybaków i wkrótce doganiał idących przed nim Beni Husseimów. Szli po mieliźnie, utworzonej przez rzekę, która składała tu niesiony przez prąd piasek i przez morze, wyrzucające tu kamienie, żwir i muszle. Woda dochodziła zaledwie do kolan, wzmagający się jednak z każdą chwilą wiatr podniósł fale, które, sycząc pianą, w szalonym pędzie biegły aż do brzegu, gdzie się wyrzucały z głośnym pluskiem. Nim ludzie doszli do miotającej się na falach łodzi, byli już zlani wodą od stóp do głów.
Wreszcie wszyscy wsiedli do łodzi. Brahim podniósł szeroki, ostrokątny żagiel, do skrzydła mewy podobny, a Mhammed zdjął sznur z wbitego w dno pala. Łódź odrazu, jak ptak, zerwała się do lotu i pomknęła, tnąc fale, wylatując na ich spienione grzbiety i zarywając się dziobem w nowe nadbiegające wały wodne.
Morze szalało. Stało się podobnem do dzikiego, drapieżnego, zwierza, smaganego batem pogromcy. Ryczało groźnie, syczało wściekle, jęczało rozpaczliwie i ponuro, chwilami czaiło się, jak gdyby się płaszczyło przed siłą i ulegało pogromcy, to znowu zrywało się do walki, miotało się i napadało, bluzgając w szale nienawiści słoną pianą, niby śliną, i wżerając się połyskującemi w ciemności zębami białych fal w czarny kadłub łodzi lub błyskając nad ludźmi kłami.
Łódź leciała z pędem wJchru, przeskakując z fali na falę, lub spadając w czarną otchłań między niemi, nurzała się w wodzie, płynęła bokiem, obnażając całe swoje dno aż do kilu, i znowu aż do steru zarywała się w nadbiegającej fali.
Wicher przeszedł w straszliwy huragan.
Nagle na prawo od łodzi z ciemności, z powichrzonej, porwanej na strzępy mgły, z bryzgów, piany i całych ścian podnoszącej się i padającej z łoskotem i hukiem wody, błysnęło światełko, jeszcze raz i znowu dwa razy jedno po drugiem.
— Co to? — pomyślał Duquesne. — Sygnały?
Zaczął wytężać wzrok, usiłując przeszyć ciemność nocy, pełnej zgiełku, zgrozy i rozszalałej walki. Nagle siedzący za nim przy sterze Brahim runął na niego, otoczył jego ręce silnemi ramionami i ścisnął.
— Mhammed! — zawołał rybak, starając się przekrzyczeć ryk huraganu i morza.
Ten obejrzał się i, kiwnąwszy głową, zaczął szperać na dnie łodzi. Wreszcie wstał, trzymając w ręku powróz. Pochylił się i zaczął uwiązywać go do dużego kamienia, leżącego tuż przy maszcie. Gdy Mhammed skończył z tem, przeskoczył przez stos mokrych sieci i stanął przed Duquesne.
— Słuchaj ty, nędzny „nesrani“[6] śledzisz nas? nie wypieraj się, bo widzieliśmy twoje ślady na piasku koło naszej jaskini. Przeklęty giaur! Zginiesz za chwilę, a żeby śmierć była ci cięższą, wiedz że wielki wódz Abdel-Krim jeszcze w tym roku wymorduje wszystkich „berrania“[7] i na zawsze wyzwoli z pod ich jarzma kraj...
Powiedziawszy to, chciał związać nogi jeńcowi.
— Pora działać, bo to nie żarty! — pomyślał zoolog i, podkurczywszy prawą nogę pod siebie, z całego rozmachu wyprostował ją, zadając straszliwy cios w głowę schylonego nad nim Mhammeda.
Rybak prawie wyleciał w powietrze, odbił się od masztu i z krzykiem runął za burtę, gdzie fale porwały go i w swym pluskiem i łoskotem zagłuszyły jego głos.
Atak Alfreda Duquesne miał jeszcze jeden nieoczekiwany skutek. Zadając cios napastnikowi, zoolog znalazł oparcie dla nogi, gwałtownie się odrzucił poza siebie i bezwiednie uderzył głową w twarz Brahima. Ten odrazu wypuścił swoją ofiarę, Duquesne zaś, nie zwlekając, w mgnieniu oka porwał się na równe nogi i zwrócił się do rybaka, przygotowany do walki. Brahim jednak nie czekał napadu. Ze zwinnością akrobaty przemknął on krawędzią burty, przesadził zwoje lin i stos sieci i wpadł do budki na dziobie łodzi.
Duquesne błyskawicznym ruchem odpiął swój worek i wyciągnął rewolwer. Oparłszy Browning angielskim sposobem na biodrze, czekał na napastnika.
Brahim do chwili wynurzył się z budki. Gdy stanął na pokładzie, w ręku błysnęła mu lufa karabina. W tej samej chwili od strony steru buchnął strzał, zagłuszony przez wycie huraganu, potem drugi i trzeci.
Duquesne pochylił się aby lepiej się przyjrzeć. Z trudem dojrzał leżącą sylwetkę człowieka, plecami opartego o burtę. Trzymając rewolwer w pogotowiu i czepiając się lin, młodzieniec czołgał się ku dziobowi. Przyjrzał się uważnie i spostrzegłszy karabin, leżący w kałuży wody, przelewającej się od jednego boku łodzi do drugiego, włożył rewolwer do kieszeni i zbliżył się do rybaka.
Nic nie mówiąc, podniósł go i cisnął w mrok nocny, w paszczę morza.
Przez całą noc szalał huragan i, ulegając jego woli i wściekłości, miotała się na falach samotna łódź rybacka. Płynęła jednak zygzakowatą linią ku brzegom.
Wicher i fale walczyły z nią, ustępowała im nieraz i cofała się, lecz znowu, prężąc się i skacząc na czubach fal, dążyła ku ziemi.
Duquesne, urodzony Bretończyk znał się na łodziach, żaglach i ciężkich słonych falach morskich, więc walczył z morzem i huraganem. Gdy świt już szarzał, łódź wpadła w szalony wir bałwanów, mknących ze wszystkich stron. Ujrzawszy czarne skały, Duquesne przełożył żagiel pod pełny wiatr i wyrzucił łódź na rafy. Jednym skokiem sam był już na skałach i patrzał jak łódź tłukła się z trzaskiem łamanych desek na ostrych kamieniach, jak wicher rwał strzępy żagiel, aż zrzucił go do morza wraz z masztem i reją.
— Nie będziesz więcej pływała! — syknął Duquesne przez zęby.
Wcisnął się pod zwisającą skałę, usadowił się wygodnie i z poważną miną zajął się trudną pracą nad zapaleniem fajki, nabitej przemoczonym tytoniem.
Dopiero po południu młodzieniec mógł skacząc ze skały na skałę, dotrzeć do brzegu. Musiał przejść około dziesięciu kilometrów aż doszedł do Dżurf.
W domu młodzieńca spotkała Adżaż.
Nic nie mówiła, lecz połyskujące ponad zasłoną oczy patrzyły pytająco i trwożnie.
— Bracia twoi przypłyną tu kiedyś... — rzekł Duquesne, spojrzawszy na nią.
— Zabiłeś ich, sidi? — rzekła Adżaż. — Wiem, bo tak powiedziały mi wróżby...
— Wolałem widzieć ich zabitymi, niż siebie — mruknął zoolog, wzruszając ramionami.
— Prawo było po twojej stronie, boś walczył — szepnęła dziewczyna i wyszła z izby.
Porając się ze znużeniem i sennością, Duquesne na łeb na szyję pakował swoje rzeczy.
— Do djabła! — mruczał. — Dość tego pustkowia, gdzie na dobitkę przemytnicy mogą mną nakarmić ryby. Przeniosę się do Port Say lub do Oranu. Tam też jest morze, ale mniej szans na przygodę z ubiegłej nocy. Pomyśleć tylko — nie zdobyłem żadnego raczka, żadnego robaka, a tymczasem o mały włos nie dałem nura na wieki i zatłukłem dwuch ludzi!... Zabawna rzecz — życie, a my — biolodzy lubimy mówić, że jest ono wynikiem fizycznych i chemicznych przyczyn. Ładne przyczyny! Sapristi!
Energicznie splunął, zaciągnął się dymem fajki i dalej układał swoje słoiki, flaszeczki i szkiełka.
Gdy już skończył, do izby wślizgnęła się Adżaż.
— Co ci się stało dziewczyno? — zapytał Duquesne, widząc, że Adżaż drży i zanosi się od cichego płaczu.
— Sidi... dobry sidi... — mówiła urywanym głosem, łkając coraz głośniej, — dobry, szlachetny sidi!..
— Mów, nic z tego nie rozumiem!
— Dobry sidi!... — błagała, chwytając go za ręce i za kolana, Adżaż — Ciało mego brata Brahima wyrzuciło morze na skały, wpobliżu jaskini..
— Głupie morze, że się wtrąca nie w swoje sprawy... — pomyślał zoolog.
— Jestem słaba kobieta... — łkała dziewczyna. — Chciałam, lecz nie mogłam wydobyć go z wody i wynieść na brzeg... aby pochować go w ziemi ojców... podług obyczaju, podług świętej Hadith...[8] Bądź miłosierny... bądź litościwy... bądź szlachetny... dopomóż mnie złożyć go na brzegu... Sąsiedzi zabiorą go później, gdy ty, sidi, odejdziesz stąd...
— Dobrze jeszcze i to, że nie prosi, abym temu drabowi pogrzeb wyprawił i nad grobem mowę wygłosił — pomyślał Duquesne i, kiwnąwszy głową, rzekł:
— Chodźmy!
Gdy zbliżyli się do jaskini, gdzie zoolog wykrył broń, przemycaną dla powstańców z Riffu przez Beni Husseimów, Adżaż zatrzymała się i z przeraźliwym krzykiem:
— Demm! Demm!“[9] —
podbiegła do młodzieńca i, zanim on miał czas zrozumieć jej zamiar, błysnęła nożem i uderzyła go w ramię.
Duquesne, nie zwracając uwagi na buchającą krwią ranę, porwał dziewczynę za ręce, wytrącił nóż i ścisnął potężnemi ramionami.
— Mógłbym cię udusić, jak szczenię, wrzucić do morza, jak złośliwą żmiję, lecz jesteś kobietą niestety, więc idź, idź sobie!
Młodzieniec powiedział to zdławionym od gniewu i bólu głosem i zwolnił dziewczynę.
Stała przez chwilę nieruchoma i milcząca, a później rozdarła na sobie burnus i rzuciła się do młodzieńca mówiąc ze łzami w głosie:
— Spełniłam przepisy Hadith... Dokonałam krwawej zemsty... teraz chcę przewiązać ranę. Nie bój się, sidi, zrobię dobrze. Wierz mi... o, wierz!
Zrobiła opatrunek i zatrzymała krew.
Gdy Duquesne zapinał na sobie koszulę, Adżaż odrzuciła „ltam“ i, porwawszy młodzieńca za szyję, zaczęła okrywać jego twarz, pierś i ręce pocałunkami.
— Tyś piękny, jak młody dąb z Mammora, miły sercu, jak kwitnące drzewo oliwne, usta twoje wonne są, jak smoła Adrar, jak amora z Lewatanu, oddech słodki i upajający, jak olejek róży, oczy twoje, jak dwa słońca.
Wpiła się ustami w wargi zdumionego Duquesna, aż uczuł zimno i twardość jej zębów na swoich zębach, tuliła się do niego całem ciałem i szeptała, omdlewająca i bezsilna:
— Kocham ciebie... kocham — weź mnie, uczyń ze mnie niewolnicę, psa, ostatnią z ostatnich posługaczek w twoim domu, boś ty pan mego serca, słońce mojej duszy, jasny, promienny dzień mego życia... Weź, weź mnie!
Duquesne może po raz pierwszy w życiu czuł się bardzo zakłopotany wobec tej dzikiej dziewczyny.
— O, nie, — myślał — żadnych romansów! Najpierw nóż, a później miłość? Takich oświadczyn miłosnych wcale nie uznaję!
Lecz dziewczyna szalała, odchodząc od zmysłów, porwana wichrem namiętności, zwierzęcej, nieokiełznanej.
— Jam Adżaż, to znaczy — huragan. Jak huragan przemkną dnie i nocy naszej miłości! O wszystkiem zapomnisz przy mnie, nic nie będziesz czuł, nic nie usłyszysz. Tylko słowa miłości, tylko płomień we krwi...
— Co tu robić? — myślał Duquesne, aż wpadł na pomysł i rzekł surowym głosem:
— Krew między nami padła. Nic z naszej miłości, dziewczyno!
Adżaż zwinęła się jak polny kwiat, gdy tchnie nań żarem pożar stepowy, skuliła się, zarzuciła zasłonę na twarz i w milczeniu, nie oglądając się odeszła.
Duquesne już nie powrócił do domu: posłał od sklepikarza po swoje rzeczy i odjechał, myśląc o tem, że w swojem doniesieniu o przemytnikach musi obronić przed władzami dziewczynę, a także o tem, że znajome paryżanki z ciekawością będą mu się przyglądały, gdy będzie nosił rękę na temblaku i opowiadał w półciemnych, wonnych buduarach o „huraganach“, przeżytych w Afryce.