Przejdź do zawartości

Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
CO SIĘ STAŁO Z SEBASTJANEM?

Pierwszem uczuciem Andrei na widok Gilberta, był nietylko głęboki przestrach, ale nadto wstręt nieprzezwyciężony.
Dla niej, ten Gilbert amerykański, Gilbert Washingtona i Lafayetta, uszlachcony przez naukę, przez pracę i talent, był zawsze nędznym, małym Gilbertem, gnomem ziemnym, błąkającym się po gąszczach Trianonu.
Przeciwnie Gilbert, miał zawsze dla Andrei, pomimo jej pogardy, pomimo zniewag, pomimo nawet prześladowań, już nie tę miłość płomienną, która go doprowadziła do zbrodni, gdy był młodym chłopcem, ale to zajęcie czułe i głębokie, któreby go dziś, jako dojrzałego mężczyznę, skłoniło życie dla niej ponieść w ofierze, gdyby tego było potrzeba.
W sumieniu bowiem, jakiem natura uposażyła Gilberta, w bezwzględnem poczuciu sprawiedliwości jakie wyniósł z ukształcenia, sądził on sam siebie: rozumiał dobrze, iż wszystkie nieszczęścia Andrei pochodzą od niego, i że nie skwituje się z nią, dopóki jej nie zwróci sumy szczęśliwości, równej sumie niedoli, jaką spowodował.
W jakiż sposób wpłynąć mógł dobroczynnie na przyszłość Andrei?...
Oto, czego zrozumieć nie mógł.
Zobaczywszy tę kobietę, którą widział już przedtem zdjętą tylu rozpaczami i teraz rozpaczającą na nowo, cały zasób jego miłosierdzia poruszył się w jego sercu.
Zamiast też użyć natychmiast tej mocy magnetycznej, której raz już na niej próbował, jął przemawiać do niej łagodnie. Srodek tamten, środek skuteczności niezawodnej, pozostawił na wypadek, gdyby Arndrea, jak zawsze uporną się okazała.
Wynikło stąd, że Andrea, objęta zrazu fluidem magnetycznym, uczuwała, że zwolna, za wolą, i powiemy niemal za pozwoleniem Gilberta, fluid ten się rozpraszał, nakształt mgły parującej, która pozwala oczom zapuszczać się w dalekie widnokręgi.
Przemówiła pierwsza.
Czego pan chcesz odemnie?... skąd się tu wziąłeś?... jak się dostałeś?...
— Dostałem się tędy, którędy dostawałem się zawsze, pani — odpowiedział Gilbert. — Bądź więc pani spokojną, nikt się tu obecności mojej nie domyśla... Poco przybyłem?... Domagać się od pani skarbu, obojętnego dla ciebie, drogiego dla mnie, to jest mojego syna... Czego chcę?... Ażebyś mi pani powiedziała, gdzie jest mój syn, którego uprowadziłaś z sobą w powozie i tu przywiozłaś.
— Ja nie wiem, co się z nim stało — rzekła Andrea. — Uciekł ode mnie... tak pan go przyzwyczaiłeś nienawidzieć matkę!...
— Matkę? pani!... Jestżeś rzeczywiście jego matką?...
— A!... — zawołała Andrea — widzi mą boleść, słyszał moje okrzyki, patrzył na mą rozpacz i pyta się mnie azali jestem jego matą!...
— Więc pani nie wiesz, gdzie on jest?...
— Powiadam, że umknął, ze był w tym pokoju, ale gdy powróciłam, zostałam okno otwarte i pokój pusty.
— O!... Boże!... — zawołał Gilbert — gdzie on poszedł?... Nie zna wcale Paryża, a to już po północy!...
— Boże!... — zawołała z kolei Andrea, postępując krok ku Gilbertowi — czy myślisz pan, że go spotkało jakie nieszczęście?...
— Zaraz się o tem dowiemy — rzekł Gilbert, pani mi sama powiesz.
I wyciągnął rękę ku Andrei.
— Panie!... panie!... — zawołała., odstępując, dla uniknienia wpływu magnetycznego
— Nie lękaj się pani niczego — rzekł Gilbert, — ja wypytywać będę matkę o to, co się stało z jej synem... jesteś mi pani świętą!...
Andrea westchnęła i upadła na fotel, wymawiając imię Sebastjana.
— Uśnij!... — rzekł Gilbert — ale śpiąca patrz sercem.
— Śpię!... powiedziała Andrea.
— Czy mam użyć całej siły woli, zapytał Gilbert, czy usposobioną jesteś odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy będziesz jeszcze mówił dziecku mojemu, że nie jestem jego matką?...
— Zobaczę... czy kochasz go?...
— O!... on pyta, czy go kocham, to dziecię wnętrzności moich!... O!... tak, kocham go, kocham gorąco.
— Więc jesteś jego matką, jak ja jego ojcem, sikoro go kochasz, jak ja?...
— A!... — odezwała się Andrea z westchnieniem ulgi.
— Będziesz więc odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy pozwolisz mi zobaczyć się z nim, jak go wynajdziesz?...
— Powiedziałem, że jesteś jego matką tak jak ja ojcem... Ponieważ kochasz swoje dziecko, więc je zobaczysz.
— Dziękuję, rzekła Andrea z niewymownym wyrazem radości, klaskając w ręce. — Teraz pytaj, widzę... Tylko...
— Co?...
— Idź za nim od samego wyjścia stąd, ażebym pewniejszą była, że śladu jego nie stracę.
— Dobrze. Gdzie cię widział?..
— W salonie zielonym.
— Którędy szedł za tobą?...
— Przez korytarze.
— Gdzie cię dogonił?...
— Przy wsiadaniu do powozu.
— Dokąd go zaprowadziłaś?...
— Do salonu... obok.
— Gdzie siedział?..
— Przy mnie, na kanapie.
— Czy długo?...
— Z pół godziny.
— Dlaczego odszedł od ciebie?...
— Ponieważ dał się słyszeć turkot powozu.
— Kto był w tym powozie?...
Andrea się zawahała.
— Kto był w tym powozie?... — powtórzył Gilbert tonem mocniejszym i z większą siłą woli.
— Hrabia de Charny.
— Gdzie ukryłaś syna?...
— Zamknęłam go w tym pokoju.
— Co mówił do ciebie wychodząc?...
— Że nie jestem jego matką.
Andrea umilkła.
— Dlaczego ci to powiedziała... Mów, ja chcę!...
— Bo mu oświadczyłam...
— Coś mu oświadczyła?...
— Oświadczyłam mu... — rzekła Andrea z pewnem wysileniem, że jesteś nędznikiem i podłym.
— Spojrzyj w serce biednego dziecka i zdaj sobie sprawę ze zła, jakieś mu wyrządziła.
— O!... mój Boże, mój Boże!... — zcicha wyrzekła Andrea. — Przepraszam cię, dziecko moje, przepraszam!...
— Czy pan de Charny domyślał się, że tu jest ten chłopiec?
— Nie.
— Jesteś tego pewna?
— Tak.
— Dlaczego nie pozostał dłużej?
— Bo pan de Charny nie mieszka u mnie.
— Pocóż więc przybył?
Andrea przez chwilę się namyślała, oczyma nieruchomemi, jak gdyby usiłowała widzieć w ciemności.
— Oh! — rzekła — drogi mój, drogi Olivier!...
Gilbert patrzył na nią zdziwiony.
— Nieszczęsnaż ja! — wyrzekła zcicha Andrea. — On powracał do mnie... ażeby pozostać ze mną, odmówił podróży... On kocha mnie! kochał Gilbert zaczynał dorozumiewać się niewyraźnie tego strasznego dramatu, który oko jego przeniknęło najpierwsze.
— A ty czy go kochasz? — zapytał.
Andrea westchnęła.
— Czy kochasz go? — powtórzył Gilbert.
— Dlaczego mi zadajesz to pytanie? — zagadnęła Andrea.
— Czytaj w mojej myśli.
— A! tak, widzę, zamiar twój jest dobry: chciałbyś sprawić mi tyle szczęścia, żebym zapomniała o złem, któreś mi wyrządził, ale odrzuciłabym szczęście, gdyby mi ono przyszło od ciebie. Ja ciebie nienawidzę i chcę nienawidzieć dalej.
— Biedna ludzkości! — wyrzekł do siebie Gilbert — tyleż ci wymierzono szczęścia, że aż możesz wybierać tych, od których masz je odbierać?... Więc kochasz go? — dodał.
— Tak.
— Odkąd?
— Od chwili, gdym go ujrzała, od dnia, gdy powrócił z Paryża do Wersalu w tej samej karecie co królowa i ja.
— Więc wiesz, co jest miłość, Andreo?... — smutno zapytał Gilbert.
— Wiem, że miłość dana jest człowiekowi dlatego, odpowiedziała młoda kobieta, ażeby miał miarę tego, co wycierpieć zdolny.
— To dobrze, otóż jesteś kobietą, jesteś matką. Będąc zrazu diamentem szorstkim, wygładziłaś się w ręku tego strasznego kamieniarza, który się królem zowie... Wróćmy do Sebastjana.
— Tak, tak, wróćmy do niego! Zabroń mi myśleć o panu de Charny; to mi przeszkadza: i zamiast iść za synem, poszłabym może za hrabią.
— Dobrze! Małżonko, zapomnij o mężu; matko, myśl tylko o swem dziecku.
Wyraz miękkiej łagodności, który przez chwilę nacechował nietylko oblicze, ale całą osobę Andrei, znikł i ustąpił miejsca wyrazowi zwyczajnemu.
— Gdzie był Sebastjan podczas, gdyś rozmawiała z panem de Chamy?
— Był tu, i słuchał pod drzwiami.
— Co słyszał z waszej rozmowy?
— Całą część jej pierwszą.
— Kiedy zamyślił opuścić ten pokój?
— W chwili, gdy pan de Charny...
Andrea zatrzymała się.
— W chwili gdy pan de Charny?... — powtórzył niemiłosiernie Gilbert.
— W chwili, gdy ja krzyknęłam, kiedy pan de Charny pocałował mnie w rękę.
— Widzisz go tedy, i cóż?
— Tak, widzę go z czołem zmarszczonem, z ustami zaciętemi, z pięścią zaciśniętą na piersi.
— Prowadź więc za nim oczyma, i od tej chwili nie trać go z oczu.
— Widzę go, widzę! — rzekła Andrea.
— Co robi?
— Patrzy koło siebie, czy niema drzwi, wychodzących na ogród, idzie do okna, otwiera je, rzuca ostatni raz oczyma w stronę salonu, przechodzi przez poręcz okienną i znika...
— Idź za nim w mroku.
— Nie mogę.
Gilbert podszedł bliżej ku Andrei i przeciągnął ręką przed jej oczyma.
— Wiesz dobrze, iż niema nocy dla ciebie, rzekł.
— Patrz i zobacz.
— A! biegnie aleją wzdłuż muru, dochodzi do bramy, otwiera ją niewidziany przez nikogo i zmierza ku ulicy Plastrière. Ah! zatrzymuje się, przemawia do przechodzącej kobiety...
— Słuchaj dobrze, rzekł Gilbert, a usłyszysz o co pyta.
— Słucham.
— O cóż pyta?
— Pyta o ulicę Saint-Honoré.
— To ja tam mieszkam; poszedł zapewne do mnie. I czeka na mnie, biedny chłopiec?
Andrea potrząsnęła głową.
— Nie! — rzekła z widocznym wyrazem niepokoju, nie... nie poszedł tam, nie czeka.
— Gdzież więc jest?
— Pozwól mi iść za nim, bo inaczej go zgubię.
— Oh! idź za nim! idź! — zawołał Gilbert, domyślając się, że Andrea widzi jakieś nieszczęście.
— Ah! — powiedziała, widzę go! widzę!
— Dobrze.
— Wchodzi na ulicę Grenelle, a teraz na Saint-Honoré. Pędem przebiega przez plac Palais-Royal. Znowu pyta o drogę, znowu się rzuca. Jest na ulicy Richelieu... a teraz na Frondeurs... i otóż na Neuve-Saint-Roche. Zatrzymaj się, dziecko! zatrzymaj się, nieszczęśliwy!... Sebastjanie!... Sebastjanie!... czy nie widzisz tego powozu jadącego przez ulicę Sourdriere? Ja widzę go, widzę!... konie... Ah!
Andrea wydała okrzyk straszliwy, zerwała się na nogi z udęczeniem matki rozlanem na twarzy, po której spływały razem szerokiemi kroplami łzy i pot.
— Oh! — zawołał Gilbert, — jeżeli go spotka jakie nieszczęście, pamiętaj, że spadnie ono na twoją głowę.
— Ah! — odezwała się Andrea z westchnieniem, nie słuchając co mówi Gilbert — ah! bądź błogosławiony Boże w niebiesiech! Koń uderzył go piersiami i odrzucił poza koła... Leży tam bez zmysłów, ale nie umarł... Oh! nie, nie, nie umarł... Zemdlał tylko, zemdlał! Ratunku! ratunku! moje dziecko!
I z krzykiem rozdzierającym Andrea zemdlona prawie opadła na fotel.
Jakkolwiek mocno pragnął Gilbert dowiedzieć się więcej, udzielił zmęczonej Andrei chwilę wypoczynku, którego tak potrzebowała. Obawiał się, ażeby przez zbyteczne wytężenie, nie pękło co w jej sercu lub mózgu.
Po chwili widząc, że może ją badać bez narażenia, zapytał:
— I cóż dalej?
— Zaczekaj! zaczekaj!... — odpowiedziała Andrea tworzy się przy nim wielkie koło. O! przez litość, puśćcie mnie! puśćcie! to mój syn! to Sebastjan! Boże mój! czyż niema pomiędzy wami chirurga albo lekarza?
— Pobiegnę tam — rzekł Gilbert.
— Zaczekaj jeszcze — odezwała się Andrea, wstrzymując go za rękę — tłum się rozchodzi. Chirurga wołają... Pójdź pan, pójdź, widzisz przecie, że nie umarł, że można go ocalić...
I wydając okrzyk podobny do jęku przerażenia:
— Ah! — zawołała.
— Cóż to takiego, wielki Boże? — zapytał Gilbert.
— Nie chcę, ażeby ten człowiek dotykał mojego syna — krzyczała Andrea — to nie człowiek, to karzeł, to gnom, to wampir... Ohydny! ohydny!
— Pani, pani!... mówił Gilbert cały drżący, — nie trać, na Boga z oczu Sebastjana!
— O! — odparła Andrea z okiem nieruchomem, wargą drgającą, palcem wyciągniętym, bądź spokojny, idę za nim, idę...
— Co z nim czyni ten człowiek?
— Unosi go. Wchodzi na ulicę Sourdriere, wstępuje na lewo w zaułek Saint-Hyacinthe, zbliża się do niskich drzwi uchylonych, popycha je, schodzi ze schodów. Kładzie go na stole, na którym leży pióro, stoi kałamarz, papiery rękopiśmienne i drukowane, zdejmuje mu odzież, zawija sobie rękaw, ściska mu ramię opaskami, które przyniosła kobieta brudna i szpetna, jak on, otwiera puzderko, dobywa zeń lancet, ma mu krew puścić... O! ja nie chcę na to patrzeć! nie chcę widzieć krwi mojego syna!
— To cofnij się!... rzekł Gilbert — i porachuj stopnie schodów.
— Jedenaście.
— Rozpatrz dobrze drzwi od domu i powiedz mi, czy widzisz w nich co odznaczającego się?
— Widzę... mały otwór kwadratowy, opatrzony kratą na krzyż...
— To dobrze, nic mi więcej nie potrzeba.
— Biegnij, biegnij, a zastaniesz go tam, gdziem powiedziała.
— Czy chcesz obudzić się zaraz i pamiętać, czy też wolisz obudzić się dopiero jutro rano i zapomnieć o wszystkiem?
— Obudź mnie zaraz i niechaj pamiętam.
Gilbert potarł palcami po brwiach Andrei, dmuchnął jej na czoło i wymówił:
— Obudź się.
Natychmiast ożywiły się oczy kobiety, członki nabrały giętkości i spojrzała na Gilberta prawie bez wstrętu, a ponawiając na jawie zalecenia uczynione we śnie:
— Biegnij pan! biegnij!... — rzekła — i wydobądź go z rąk człowieka, który mnie przestrasza!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.