Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
PODZIAŁ.

Pierwsze piętro domu przy ulicy Saint Germain de Pres, w którym Albert wraz z matką zamieszkiwał dwa małe pokoiki, zajmowała jakaś osobistość nader tajemnicza.
Twarzy indywiduum tego odźwierny nigdy dojrzeć nie mógł. W zimie bowiem jegomość ten chował zawsze głowę powyżej uszu w kolorowy szalik, w lecie zaś zwykł się zasłaniać parasolem, którym manewrował nader zręcznie.
Przychodził do mieszkania w różnych godzinach, to bardzo wczesnych, to znów, czasami, późnych bardzo, najczęściej około godziny czwartej po południu. Nie nocował w domu nigdy, tak, iż lokal ten zajmowała faktycznie służąca tylko, osoba również nader tajemnicza, ni stara, ni młoda, która w pogawędkę z nikim i nigdy wciągnąć się nie dała.
Całym obowiązkiem służącej tej było, o ile się zdaje, palenie na kominku w zimie, w dni i godziny umówione, zaś w lecie — przynoszenie lodów z pobliskiej cukierni.
Jeżeli powyżej opisany osobnik przybył do swego mieszkania — w dwadzieścia minut później zajeżdżała przed dom dorożka, z której wysiadała czarno ubrana i silnie zawoalowana dama, która pośpiesznie przebiegała ulicę, sień, schody i wpadała zdyszana do mieszkania, drzwi którego zawsze czekały już na nią uchylone.
Otóż nazajutrz po wizycie hrabiego Monte Christo u Danglarsa, ów tajemniczy lokator przybył do swego mieszkania około godziny dziesiątej zrana, a w parę minut zaledwie potem przyjechała i tajemnicza czarna dama, która z jeszcze większym, niż zazwyczaj pośpiechem wpadła do mieszkania.
Gdy się tylko zamknęły za nią drzwi mieszkania, dama ta krzyknęła, będąc jeszcze w przedpokoju:
— Ach, Lucjanie, mój przyjacielu!
Odźwierny po raz pierwszy dowiedział się wtedy wypadkowo, iż jego najlepszemu lokatorowi jest Lucjan na imię. Że jednak był on wzorem odźwiernych, więc przyrzekł sobie, że nawet swej rodzonej żonie słowa o tem nie piśnie.
Baronowa Danglars, bo ona to była, jak czytelnicy nasi sami już domyślili się zapewne, weszła tymczasem do saloniku ze słowami:
— Lucjanie!... powiedz mi, czy mogę liczyć na ciebie?
— Ależ bezwątpienia, Herminjo droga, czyż mnie jeszcze nie znasz? — odpowiedział Debray. — Ale o cóż to idzie? Bilet twój, jaki otrzymałem przed godziną nabawił mnie ogromnej trwogi.
— Okropny, Lucjanie, wypadek! Okropny! Pan Danglars dziś w nocy opuścił Paryż i to bez zamiaru powrotu. Zostawił list zaadresowany do mnie. Masz go tutaj, czytaj!
I baronowa podała Debrayowi list rozpieczętowany.
Biedny, bo przez męża opuszczony, kochanek, poniewoli, z drżeniem wziął list do ręki i czytać zaczął:
„Gdy list ten znajdzie się w twych rękach, męża twego nie będzie już w Paryżu, wiec ty — będziesz jakby wdową. Nie bierz tego jednak ze strony zbyt tragicznej, nie krzycz zwłaszcza, bo kobiety krzyczące zawsze przedstawiają odrażający widok. — I nie goń mnie, bo musiałabyś wybrać jedną z czterdziestu dróg, jakie prowadzą przez granicę Francji.
Dlaczego to uczyniłem? Zaraz ci to wytłumaczę.
Dziś rano zaskoczyła mnie wypłata, bardzo niespodziewana, sumy pięciomiljonowej, którą uskutecznić musiałem. Około południa zaś miałem drugą wypłatę sumy takiej samej. Kasa zaś moja była zupełnie pusta. Odłożyłem więc tę wypłatę do jutra, no i nocy tej wyjeżdżam właśnie, dla uniknięcia tego jutra, które byłoby dla mnie nader przykre. Zrozumiałaś to, prawda? Piszę: — zrozumiałaś, ponieważ doskonale ci jest, jak zawsze, wiadomy stan moich interesów. Znałaś je zawsze lepiej ode mnie, albowiem gdyby tak szło o powiedzenie, gdzie się podziała większa część majątku mego, wcale poważnego? — ja nie potrafiłbym uczynić tego, gdy ty, wprost przeciwnie, powiedzieć byś to mogła niewątpliwie, ponieważ właśnie przez twoje drobne rączki przepłynął.
Zadziwiać cię będzie, być może, iż ta zmiana przyszła tak nagle? Mam jednak nadzieję, iż w popiołach płomienia, który strawił mą fortunę, ty, napewno, znalazłaś niejeden kawałek złota!
Z tą nadzieją w sercu oddalam się od ciebie, moja zacna i roztropna małżonko. Sumienie moje nie czyni mi przytem żadnych wyrzutów, iż cię opuszczam, pozostali ci bowiem jeszcze przyjaciele...
Kiedym cię brał za małżonkę, byłaś bogatą, ale nie nazbyt szanowaną. Od tego czasu majątek swój, jak i twój, znacznie powiększyłem, aż do ostatniego roku, w którym spadła na mnie istna lawina niespodziewanych bankructw i innych niepowodzeń. Twój jednak majątek pozostał nienaruszony, a nawet — powiększony znacznie, gdyż ty sama nad tem pracowałaś, przy pomocy swych... przeczuć. Zostawiam cię więc taką, jaką cię wziąłem; to jest — bogatą i nie nazbyt wielkim szacunkiem otoczoną.
Bywaj zdrowa. Od dzisiaj i ja — tylko dla siebie zaczynam pracować.

Twój ex-małżonek Baron Danglars“.

Baronowa wzrokiem śledziła Debraya w czasie, gdy ten list odczytywał i nie bez przykrości spostrzegła, iż parokrotnie przygryzał on wargi, ażeby się nie roześmiać.
Gdy skończył, odezwała się baronowa tonem przymilnym, lecz jakby i błagalnym:
— Przeczytałeś?... Jestem teraz wolna...
— Ależ tak — zimno odpowiedział Debray — to też zapytuję panią, co zamierzasz zrobić?
— Myślałam, że... zastanowimy się nad tem razem — odpowiedziała słomiana wdowa, ze ściśniętem sercem.
— Więc pani ode mnie żądasz rady?... W takim razie ja doradzałbym ci wyjazd, pani baronowo — z odpychającym chłodem powiedział młody dyplomata.
— Wyjechać!... z beznadziejnym smutkiem w głosie odpowiedziała Danglarsowa.
— Byłoby to najlepsze wyjście z tej przykrej, przyznać to należy, sytuacji. Jesteś pani bogata i wolna, jak to z całą słusznością zaznacza pan Danglars. Bo położenie pani w Paryżu, po „wyjeździe“ panny Eugenji i ucieczce, mówiąc otwarcie, pana Danglarsa, z pewnością nie może być zaliczone do najprzyjemniejszych. W dodatku, gdybyś chciała pozostać w Paryżu, musiałabyś się ukrywać ze swem bogactwem, gdyż inaczej majątek twój zabraliby wierzyciele twego męża, który musiał pozostawić kolosalne długi.
Baronowa wysłuchała tej na zimno wygłoszonej przemowy z nietajoną rozpaczą.
— Więc zostałam sama, sama jedna na świecie?
— Został ci jeszcze, pani, na pociechę majątek i to wcale nie najgorszy. Jako uczciwy wspólnik, pospieszę zdać ci z niego rachunek — powiedział Debray, wyjmując z biurka książki handlowe.
— Pani — powiedział sucho — przed rokiem zawarliśmy spółkę, do której ty przystąpiłaś z kapitałem 500.000 franków, gdy ja dałem swoje wiadomości z ministerstwa spraw zagranicznych. Nasze operacje giełdowe były różne; raz szczęśliwe, to znów mniej udane, w ostatecznym jednak wyniku w kasie naszej, w obecnej chwili, jak wykazują książki, znajduje się suma 6.740.000 franków, z której na ciebie przypada suma 3.620.000 franków, a na mnie suma pozostała, o pół miljona mniejsza. To, co stało się dzisiejszej nocy, przewidywałem już od pewnego czasu, to też, gdy dziś zostałem zawezwany twym nagłym biletem, zabrałem ze sobą nietylko papiery, ale i gotówkę. Oto jest tutaj czek na trzy miljony, zaś pozostałe sześćset dwadzieścia tysięcy w asygnatach.
Pani Danglars bez jednego słowa, którego z pewnością wymówić nie mogła, gdyż dusiły ją łzy, wzięła niedbale ze stołu bilety bankowe i wtłoczyła je na dno woreczka, z przekazem jedynie, ze względu na to, iż opiewał on na sumę trzech miljonów, postąpiła nieco oględniej; złożyła go starannie, a następnie ukryła pod stanikiem na piersiach.
Gdy się z tem załatwiła, podniosła się z krzesła i stanęła blada, wyniosła, zawsze jeszcze piękna, czekając na jedno choćby cieplejsze słowo byłego kochanka, lecz czekała napróżno.
— Jest pani bogata — rzekł Debray — boć przecie oprócz tej sumy masz jeszcze swój posag w banku. Jeżeli jednak fortuna ta zdawałaby ci się zbyt małą, to możesz zażądać ode mnie pożyczki bezterminowej chociażby, nie przewyższającej wszelako sumy trzech miljonów stu dwudziestu tysięcy franków, gdyż więcej nie posiadam. Czynię to przez wzgląd na przeszłość, która... minęła już dla nas bezpowrotnie, niestety.
Wargi baronowej, gdy usłyszała te nielitościwe słowa, zbielały.
— Bardzo panu dziękuję za tak łaskawie uczynioną propozycję — nie spodziewałam się po panu aż tyle.
Lucjan Debray podziękował pełnym głębokiego szacunku ukłonem za tak pochlebną ocenę swej osoby.
Pani Danglars, widząc ukłon ten, zorjentowała się nakoniec, iż niczego już nie może spodziewać się od swego byłego kochanka, przypomniała więc sobie w tym momencie błękitną krew, która płynęła w jej żyłach i wyszła z dumnie podniesioną głową, w całym majestacie obrażonej dumy, jak królowa, zagniewana na swych ministrów.
— No!... zawołał głośno do siebie Debray, gdy drzwi zamknęły się za baronową — ładnie mnie urządzić chciała ta kokotka z powołania, której ślepy los rolę matrony kazał odgrywać! Poszedłbym o zakład, iż z Paryża nie wyjedzie; zamiast na giełdzie — grywać będzie na wyścigach i w ruletę, w tajnych domach gry, zaś kochankami jej będą teraz żokieje i krupierzy.
Wziął raz jeszcze do ręki księgi, zsumował ponownie, a następnie wyszeptał:
— No, mam majątku cztery miljony trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków. Co za szkoda, że ta panna de Villefort umarła! Ta miła panienka była dla mnie partją ze wszech miar odpowiednią.
W tej samej chwili, gdy Debray liczył swe miljony, na facjatce tegoż domu krzątała się koło gospodarstwa jedna z bohaterek powieści naszej, Mercedes, matka Alberta.
Była hrabina Morcef zmieniła się bardzo od czasu, gdyśmy ją widzieli po raz ostatni. Nie dlatego, by dawniejsze szaty miały podnosić urodę jej, lecz dlatego, że oczy straciły dawny blask, a na ustach jej zgasł czarujący uśmiech, stygmat bólu i cierpienia osiadł na jej twarzy.
Dzisiejsza Mercedes wyglądała tak, jak królowa, której odebrano królestwo i zamieszkać kazano w skromnej chatce.
Pokoik jej był wybity ciemnym, najlichszego gatunku papierem, na podłodze nie było dywanu, sprzęty nakoniec raziły wprost wzrok swą tandetnością.
W takiem mieszkaniu żyć musiała hrabina de Morcef, po opuszczeniu swego pałacu.
Z Albertem było jeszcze gorzej. Chciał chodzić bez rękawiczek, ale zbyt wydelikacone ręce zwracały uwagę przechodniów, chciał pieszo załatwiać interesy, lecz wytworne cienkie obuwie nie pozwalało mu na to...
To nieznośne życie należało nieodzownie zmienić, to też Albert zaczął myśleć o tem usilnie.
— Matko moja — powiedział w tej właśnie chwili, gdy pani Danglars schodziła ze schodów, po rozmowie z kochankiem — musimy policzyć resztę naszych kapitałów, gdyż jest mi to potrzebne do rozwinięcia mych planów.
— A cóż my mamy? — zawołała Mercedes ze smętnym uśmiechem — jedno wielkie nic!
— Jakto nic? A owe trzy tysiące franków zakopane w ogródku, przy ulicy Meillan, w Marsylji? Trzy tysiące franków, to jest fortuna, to fundament, na którym postaram się zbudować jak najjaśniejszą przyszłość dla nas obojga. Z tem jednak bieda, iż ów skarb znajduje się aż w Marsylji, by zaś dostać się do tego miasta, trzebaby mieć aż dwieście franków.
— Tylko dwieście?... czy się aby nie mylisz?
— Jestem tego najpewniejszy, ponieważ o cenę dyliżansu i statku już się dowiadywałem. Otóż bilety kosztować będą 64 franki, wydatki w podróży 50, razem więc 114-e; nieprzewidziane 6, razem 120. Jestem bardzo hojny, nieprawdaż? Tyle kosztować będzie twoja podróż, matko.
— Jakto — moja tylko?... A ty?
— Dla mnie pozostało przecież osiemdziesiąt franków. Te mi wystarczą, gdyż istnieją o wiele tańsze środki lokomocji, aniżeli dyliżanse i statki parowe.
— Doskonale, mój synu, ale przecież my nie posiadamy nawet tych dwustu, więc jakże będzie?
— Nie mamy dwustu?... O, przepraszam cię, moja matko. Oto tutaj jest dwieście franków, a tutaj drugie dwieście — mówił wesoło Albert, wyjmując pieniądze z pugilaresu. Zapytujesz, matko, skąd mam te pieniądze? Sprzedałem mój złoty zegarek, który otrzymałem, pamiętasz zapewne, jako nagrodę w czasie owego konkursu szkolnego, w walce na florety. Jesteśmy bogaci, moja matko. Zamiast więc owych studwudziestu franków na podróż dla siebie, mieć będziesz dwieście pięćdziesiąt.
— Ależ my jesteśmy coś winni w tym domu, o ile się zdaje?
— Trzydzieści franków, lecz te ja zapłacę ze swoich stu pięćdziesięciu. Ale to jeszcze nie wszystko, bo co powiesz na to, moja matko?
I Albert, po wymówieniu słów tych, z małego pugilaresu, schowanego na piersiach, wydobył bilet bankowy tysiącfrankowej wartości.
— A ty skąd wziąłeś te tysiąc franków?
— Posłuchaj, moja matko, opowiem ci wszystko, tylko się zbytnio nie gniewaj — powiedział z prośbą w głosie Albert całując matkę po rękach — i wierzaj, iż postąpić inaczej nie mogłem, boć przecież żyć dłużej tak, jak tutaj żyjemy — nie sposób!... Rozumiesz to sama, matko, chyba? Pojechać do Marsylji musimy, prawda? Zostało to już postanowione, więc ty tam zostaniesz, w oczekiwaniu na mój powrót, ja zaś pojadę dalej, do Afryki, gdzie zamiast nazwiska, które porzuciłem, chwałą okryję to, które przybrałem.
Mercedes westchnęła ciężko.
— Otóż, droga matko, muszę ci wyznać teraz, iż wczoraj właśnie zaciągnąłem się do Spahisów. Sprzedałem się, lecz sprzedałem ojczyźnie, sprzedałem drożej, niż myślałem, bo za dwa tysiące franków!
— A więc te tysiąc franków?... zapytała Mercedes, wzdrygnąwszy się cała.
To połowa sumy, jaką otrzymam, drugą połowę wypłacą mi za rok.
Mercedes wzniosła oczy ku niebu, z wyrazem, którego nikt opisaćby nie zdołał i zalała się łzami.
— A więc jest to cena twej krwi — szepnęła.
— Tak jest — rzekł Morcef z uśmiechem — o ile bym został zabity. Lecz ja cię zapewniam, moja matko, że tak źle ze mną nie będzie, ponieważ bronić będę życia do ostatniego tchu. Mam teraz dla kogo żyć.
— Boże mój, Boże!... modliła się Mercedes.
— Z jakiej dobrej racji zresztą przypuszczaćbyś mogła, matko, że zostanę zabity? Czyliż La Moirciere, ten istny Ney Południa, został zabity? Albo Changargnier — czy zginął? Czy poległ Bedeau? A wreszcie Morrel, lub Chateau Renaud, czyż nie powrócili?... O, matko moja!... Cóż to za radość będzie dla ciebie, gdy mnie ujrzysz powracającego, w mundurze haftowanym złotem! Powiadam ci, matko, że ja cudownie w tym stroju będę wyglądać i dlatego nawet taki pułk wybrałem, by mieć możność noszenia na sobie tego pięknego munduru.
Mercedes westchnęła tylko, usiłując wydobyć uśmiech na usta. Nie próbowała nawet walczyć, gdyż wiedziała, iż teraz byłoby to już zapóźno.
Gdy się już zaciągnął — wszystko skończone. Musi wypełnić zobowiązanie.
— A więc — mówił Albert dalej — widzisz teraz, moja matko, iż za pięć tysięcy franków, jakie mieć będziesz z temi, które czekają na nas w Marsylji, będziesz mogła żyć spokojnie przez dwa lata.
— Tak sądzisz?...
Słowa te dobyły się z ust Mercedes z wyrazem tak żywej boleści w głosie, że Albert nie mógł nie wyrozumieć istotnego ich znaczenia.
Serce mu się ścisnęło, to też w bezmiernej tkliwości pochwycił ręce matki i do ust je przycisnął, z wołaniem:
— Ty żyć będziesz, matko droga, żyć musisz! Bez tej wiary i ja tam musiałbym zginąć. Gdy będę mieć wiarę, pewność, iż mam dla kogo żyć, — myśl ta wzmocni me siły, a wtedy zobaczysz, do jakich czynów jestem zdolny.
Gdy będę już w Afryce, przedstawię się gubernatorowi Algieru, jest to podobno człowiek wyjątkowo prawy, a przedewszystkiem — żołnierz zawołany. Opowiem mu smutne dzieje naszego domu, a potem poproszę, by zechciał rzucić na mnie czasem łaskawem okiem, dając mi sposobność wyróżnienia się. Jeżeli tak się stanie, to zobaczysz, matko, iż wyróżnić się zdołam, albo zginę!
Jeżeli zostanę oficerem, to wtedy los nasz, matko, będzie zapewniony. Nietylko byt mieć będziemy wtedy, ale i nowe, okryte sławą nazwisko. Jeżeli zaś zginę... wtenczas, droga matko, będziesz mogła i ty umrzeć także, a wtedy nieszczęścia nasze osiągnąwszy swój szczyt, zakończą się tem samem.
— Dobrze, synu — odpowiedziała Mercedes — czy tak, czy inaczej się stanie, przekonamy świat i ludzi, że mieliśmy prawo do życia i że nie zasługujemy bynajmniej na ich pogardę. A teraz do dzieła. Kiedyż wyjeżdżamy?
— Ty, matko, dziś jeszcze wyjedziesz, ja zaś pozostanę tutaj ze dwa, trzy dni najwyżej. Postarać się muszę o parę listów polecających, jak również zebrać nieco wiadomości o warunkach, w jakich mi przyjdzie żyć.
— Dobrze, na wszystko zgadzam się, że zaś żadnych rzeczy nie mamy przecież, więc jadę natychmiast — rzekła Mercedes, owijając się w czarny szal kaszmirowy — idźmy, jestem gotowa do drogi.
Albert zebrał papiery, schował je do kieszeni, następnie zadzwonił na służącego, by wziął należne gospodarzowi trzydzieści franków i wyszedł wraz z matką.
Na schodach spotkali się z jakimś mężczyzną, który na szelest jedwabnej sukni odwrócił się nagle.
— To Debray! — rzekł cicho do matki Albert.
— A ty co tu robisz, Morcefie? — zapytał sekretarz ministra.
Albert drgnął. Nie nazbyt przyjemne dla niego było to spotkanie.
— A, przepraszam cię, mój drogi, nie zauważyłem, iż jesteś w towarzystwie — zawołał Debray, widząc iż były przyjaciel nie odpowiada na jego zapytanie.
Albert odgadł ukryty sens słów Debray.
— Matko — rzekł — to pan Lucjan Debray, były mój przyjaciel.
— Dlaczego „były“? — zawołał pan sekretarz — co to ma znaczyć?
— Dlatego, panie Debray, ponieważ ja dziś nie mam już przyjaciół, a nawet mieć ich nie chcę, mieć ich nie powinienem. Panu zaś jestem mocno obowiązany, iż mnie raczyłeś poznać.
Debray wybiegł wtedy po schodach na górę i pochwycił rękę Morcefa.
— Wierzaj mi, Albercie drogi — rzekł ze wzruszeniem, może zresztą pozornem — iż bardzo żywo odczułem nieszczęście, jakie spadło na twą szanowną matkę i na ciebie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś pozwolił pomóc sobie.
— Dziękuję bardzo panu — odpowiedział Morcef z uprzejmym uśmiechem — mimo dość przykrego położenia, w jakiem się znajdujemy oboje, nie jesteśmy natyle jeszcze ubodzy byśmy żyć mieli z łaski naszych byłych znajomych. Podróż mamy już opłaconą, a nawet pozostało nam jakieś parę tysięcy franków na pierwsze miesiące życia.
Rumieniec wystąpił na czoło Debray, gdy pomyślał, iż on ma właśnie w tece przeszło cztery miljony franków, „zapracowane“ grą na giełdzie, prowadzoną nie swemi pieniędzmi, notabene.
Aczkolwiek nie był to umysł do głębszych, filozoficznych dociekań zdolny, stanął mu niemniej w oczach obraz rażącego kontrastu. W jednym i tym samym domu znajdowały się przed godziną dwie kobiety. Jedna z nich, bez żadnej uczciwości, wstydu, ambicji... opuszczała dom ten w przekonaniu, że została pokrzywdzona, okropnie przez los dotknięta i zrujnowana, aczkolwiek wynosiła ze swej ostatniej schadzki z kochankiem trzy miljony franków w podręcznej torebce; gdy druga — istotnie przez los najniewinniej dotknięta — wychodziła z niego z dumnie podniesionem czołem, zupełnie pewna swej przyszłości, wiedząc, iż będzie do końca nieposzlakowaną, mając przy sobie parę tysięcy zaledwie, zdobytych krwią swego syna!
To porównanie i jego z nóg zbiło. Pomyślał, iż może przyszłoby mu do głowy porównywać siebie z Morcefem, który zaciągnął się do wojsk kolonjalnych, by tem zdobyć dla swej matki kawałek chleba, oddając jednocześnie miljony swego ojca na ubogich, gdy on...
W parę godzin później, gdy mrok już zapadł, Mercedes, po tkliwem pożegnaniu się z synem, wsiadła do dyliżansa i odjechała.
Jakiś mężczyzna, ukrywający się w chwili tej pomiędzy oczekującemi na swą kolej karetkami podróżnemi, obserwował z zapartym oddechem, jak Albert żegnał się z matką, jak w końcu ta odjechała, jak Albert oddalił się wreszcie.
— A więc dokonało się! — rzekł do siebie ów mężczyzna, gdy mrok, pustka i cisza zapanowały na dziedzińcu po poprzednim gwarze — dopomóż mi teraz, Boże!... bym zdołał wrócić tym dwom istotom szczęście, które im wydarłem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.