Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
MAKSYMILJAN.

Gdy Villefort ujrzał na progu nieznajomego, podniósł się ze wstydem, iż go pochwycono na takiej boleści.
Wzrok jego, obłąkany przed chwilą, zajaśniał znów błyskami rozumu i prokurator odezwał się znów przytomnym głosem:
— Kto jesteś pan, który zapominasz, iż nie wchodzi się do domu, w którym śmierć gościła przed chwilą. Zechciej wyjść natychmiast!... Rozkazuję!...
Morrel stał jednak nieporuszony, nie mógł oderwać oczu od straszliwego widoku: tego łóżka i sztywnej, białej postaci na niem spoczywającej.
— Czy zrozumiałeś mnie pan?... Masz wyjść!... zawołał podrażnionym już głosem prokurator królewski, gdy doktór ze swej strony zbliżył się do Morrela, ażeby go skłonić do opuszczenia pokoju.
Lecz ten stał niewzruszenie, na wszystko głuchy, obłąkanym wzrokiem spoglądając na trupa.
Otworzył nakoniec usta, a nawet poruszył niemi parokrotnie, ściśnięta krtań nie wydawała jednak głosu.
Doktór i Villefort spojrzeli wtedy po sobie, a ich oczy zdawały się mówić:
— To człowiek szalony.
Po chwili zniknął, nie upłynęło jednak pięciu minut, jak schody trzeszczeć zaczęły pod wyjątkowym ciężarem, a po chwili Morrel ukazał się ponownie, niosący z nadludzką siłą Noirtiera wraz z jego fotelem.
Czynu tego młodzieniec dokonał z nadludzką siłą, którą dała mu rozpacz i z szybkością wprost niewiarogodną.
Twarz Noirtiera przedstawiała widok przerażający, jego oczy zwłaszcza miały okropny wyraz. Dla Villeforta zjawienie się tego bezwładnego ciała, tej twarzy bladej i tego płomiennego spojrzenia... było straszliwe.
— Patrz, ojcze, co z nią zrobili!... wołał Morrel do Noirtiera w rozpaczy — patrz, ojcze!...
Villefort cofnął się i pełen zdziwienia spojrzał na młodzieńca, którego prawie nie znał, a który jednak jego ojca, ojcem swym nazywał!
Z Noirtierem natomiast działy się anormalne rzeczy. Cała jego dusza przeniosła się, jak się zdawało, do jego oczu; żyły na szyi wzdęły się; siność okropna, jaka daje się widzieć w czasie napadów epilepsji, okryła nagle jego twarz, skronie i czoło. Ta twarz wołała, najwyraźniej wyrażała jego uczucia, była straszliwa w swej niemocy, rozdzierająca w milczeniu.
D‘Avrigny rzucił się ku starcowi, aby jakimś zabiegiem przywrócić mu oddech.
— Panie — wołał Morrel, porywając martwą rękę paralityka — oni mnie zapytują, jakiem prawem się tutaj znajduję? Ty, panie, wiesz najlepiej, że prawo to posiadam, ale powiedzieć nie możesz.
W tem miejscu głos młodzieńca załamał się, rozpłynął się w łkaniu i jękach.
Starzec dusił się prawie, pracując silnie piersiami i cały drżał. Nakoniec łzy trysnęły mu z oczu, łzy błogosławione, dające ulgę, łzy, których młodzieniec uronić nie mógł, aczkolwiek głośno szlochał.
— Powiedz im, panie — mówił Morrel dalej przerywanym głosem — że ja byłem jej narzeczonym! Powiedz, że była ona dla mnie świętością, miłością, jak woda z gór, czystą. Powiedz im to! Powiedz, że nad jej doczesnymi szczątkami i ja płakać mam prawo.
Po wymówieniu słów tych biedny młodzieniec, pokonany cierpieniem, padł na kolana, potem głową uderzył o krawędź krzesła i tak pozostał, z konwulsyjnie zaciśniętemi pięściami.
Boleść ta była tak przejmująca, że doktór odszedł do okna, aby ukryć wzruszenie, a Villefort nie domagał się już więcej wyjścia młodzieńca, zwyciężony straszliwą siłą jego rozpaczy. Chciał nawet podać rękę człowiekowi, który tak rozpacznie bolał nad śmiercią jego córki — lecz Morrel nie przyjął uścisku, był nieprzytomny!
Jego łkania rozpaczliwe przerywały ciszę. Wszystko jednak mija, więc i rozpacz Morrela uciszyła się, pozostał tylko ból szarpiący piersi.
— Panie — rzekł Villefort do Morrela — mówisz, że kochałeś córkę moją, że byłeś jej narzeczonym. Ze zdumieniem dowiaduję się o tem, gdyż ja, jako ojciec, powinienem był wiedzieć o tem. Jednakże ci przebaczam, bo widzę, iż boleść twa jest wielka. Teraz jednak spójrz, niewinna ta dzieweczka opuściła już ziemię. Pożegnaj więc spojrzeniem te prochy, uściśnij po raz ostatni jej rękę i odejdź, w tej chwili bowiem córka ma potrzebuje tylko kapłana, aby jej oddał ostatnią posługę.
— Mylisz się, panie — odpowiedział Morrel, powstając — córka twoja potrzebuje nietylko kapłana, ale i mściciela jeszcze. Jeżeli chcesz, panie, to poślij po kapłana, ja zaś będę jej mścicielem.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie? — zawołał Villefort, spoglądając bacznie na młodzieńca w mniemaniu, iż postradał zmysły.
— Mówię, iż winieneś być w tym wypadku nietylko ojcem, opłakującym córkę, lecz i prokuratorem, czyniącym to, co jest jego obowiązkiem!
Oczy Noirtiera błysnęły ogniem, a i d‘Avrigny przystąpił do Villeforta.
— Pojmuję całą wagę słów, które wypowiedziałem przed chwilą — mówił dalej Morrel, widząc w oczach doktora i Noirtiera aprobatę swych słów — a i ty, panie, wiesz dobrze, że Walentyna nie zginęła zwykłą śmiercią, lecz zginęła zamordowana.
De Villefort opuścił głowę; d‘Avrigny krok jeden naprzód postąpił; oczy Noirtiera mówiły: „tak“.
— Jest rzeczą nie do pomyślenia — mówił dalej Morrel ze wzrastającą siłą głosu — ażeby w czasach, w których żyjemy, umierali ludzie tak, jak Walentyna, i aby nikt nie zapytał, z jakich przyczyn się to stało? A więc, panie prokuratorze królewski, słuchaj: ja oto zanoszę skargę, iż tutaj popełniono zbrodnię! Szukaj więc mordercy, udowodnij mu jego zbrodnię i ukarz bez litości!
I patrzył wzrokiem nieubłaganym w Villeforta, który zaczął szukać pomocy w oczach Noirtiera i doktora, lecz wszędzie z tym samym spotkał się wzrokiem.
— Tak! — mówił wzrok starca.
— Spełnij swój obowiązek — powiedział d‘Avrigny.
— Panie — próbował opierać się de Villefort — mylisz się. W moim domu nie mogło być zbrodni. Los mnie prześladuje, Bóg bezlitośnie mnie karze za me grzechy, lecz niemasz tu mordercy!
Oczy Noirtiera zajaśniały ponurym błyskiem, doktór już otwierał usta, lecz Morrel uprzedził go, ponownie zabierając głos.
— A ja ci mówię, panie, że w tym domu zamieszkuje zbrodniarz. I jest to jego czwarta ofiara w bardzo krótkim czasie. Przed czterema dniami usiłowano otruć Walentynę i tylko cud, a raczej przezorność pana Noirtiera, uchroniły ją od śmierci. Teraz, albo podwojono dozę, albo zmieniono truciznę, która dała mordercy pożądany wynik. A zresztą, pocóż ja to mówię?... ty sam wiesz najlepiej. Przecież ten pan, który tu stoi obok ciebie, poinformował cię o tem, jako doktór i przyjaciel.
— Szalony jesteś, mój panie — odpowiedział Villefort, nie wiedząc jak się wydrzeć z zaciskającego się coraz bardziej koła oskarżeń.
— Ja mam być szalony?! — zawołał Morrel — a więc powołuję się na świadectwo pana d‘Avrigny. Zechciej zapytać się go, panie, czy pamięta własne słowa, jakie wypowiedział do ciebie w ogrodzie, do twego pałacu przylegającym, w nocy, gdy skonała pani de Saint Meran, gdyście to wy dwaj, sądząc, iż was nikt nie słyszy, rozmawiali o przyczynach tej nagłej śmierci. Najniesłuszniej obwiniasz, panie, los i Boga, który tylko tyle jest w tej sprawie winien, iż pozwala, aby morderca mógł żyć tak długo na tej ziemi bezkarnie! Wiedz, iż ja to właśnie rozmowę waszą słyszałem i biada mi, iż natychmiast nie zrobiłem z niej użytku, byłabyś żyła, Walentyno! I ja więc jestem, Boże!... współwinowajcą twej śmierci. Lecz teraz winowajca ten przemieni się w mściciela. Jest to czwarte morderstwo. Jeżeli ojciec twój, Walentyno, zapomni, co ci jest winien, to wtedy ja, przysięgam ci, ścigać będę mordercę!
Po słowach tych nastąpiła reakcja. Łzy, które dotąd dusiły go, wytrysły z oczu i padł na kolana przed łożem Walentyny z rozdzierającym serce szlochem.
Teraz doktór uważał za konieczne przemówić.
— I ja również — powiedział mocnym głosem — dołączam prośbę mą do prośby pana Morrela, domagając się sądu i kary za zbrodnie, zwłaszcza, że i moje sumienie czuje się winnem, iż przez karygodne pobłażanie ośmielało mordercę do popełniania czynów coraz okropniejszych.
— Boże Miłosierny — zawołał Villefort pokonany.
W tej chwili Morrel podniósł głowę i ujrzał w oczach Noirtiera blask niezwykle silny.
— Spójrzcie panowie — zawołał — pan Noirtier chce mówić.
— Tak jest — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czy znasz pan może mordercę?
— Tak.
— I wskażesz go nam? — zapytał młodzieniec.
Noirtier zwrócił wtedy na nieszczęśliwego młodzieńca pełne przejmującej melancholji spojrzenie, którem tak często uszczęśliwiał Walentynę. Potem jednak skierował swój wzrok na drzwi wejściowe i tak je pozostawił z zastanawiającą uporczywością.
— Chcesz, panie, ażebym wyszedł? — odezwał się z bezmiernym bólem Morrel, który zrozumiał wreszcie ten wzrok.
— Tak jest.
— Czy będę mógł powrócić jednak?
— Tak.
— Któż ma wyjść ze mną? Czy pan prokurator królewski?
— Nie.
— Więc doktór d‘Avrigny? Ty zaś, panie, pozostać pragniesz ze swym synem jedynie.
— Tak.
— Dobrze — zawołał Villefort z radością, szczęśliwy, iż rozmowa odbędzie się sam na sam. Zadrżał jednocześnie. Co miał mu do powiedzenia ten straszliwy starzec?
Doktór tymczasem wziął za rękę Morrela i wyszedł z nim razem do sąsiedniego pokoju.
Po kwadransie, drzwi te otworzyły się ponownie i wyszedł na ich próg de Villefort chwiejnym krokiem ze słowami: „proszę wejść“ a następnie poprowadził ich do krzesła Noirtiera.
Twarz prokuratora królewskiego w czasie tego krótkiego kwadransa zmieniła się nie do poznania. Przedewszystkiem zbielała nieprawdopodobnie, a raczej zżółkła, stała się szara, jakby ją popiołem posypano. Wielkie rdzawe plamy widniały na policzkach, zapadłych nagle, na skroniach i na czole.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie cichym, przytłumionym — dajcie mi słowo honoru, iż straszna ta tajemnica zagrzebaną zostanie w piersiach waszych.
— Ależ!... zawołał Morrel — więc zbrodniarz...
— Bądź pan spokojny — rzekł Villefort — sprawiedliwość będzie wymierzona. Ojciec mój wskazał mi mordercę, przyczem nie możecie wątpić, iż domaga się on kary, pragnie zemsty. A jednak i on wraz ze mną błaga was, abyście milczeli. Wszak tak, mój ojcze?
— Tak — wyraził Noirtier stanowczo.
Morrel cofnął się w tył, z uczuciem niewypowiedzianej zgrozy.
— Panie! — zawołał wtedy prokurator królewski, chwytając młodzieńca za rękę — jeżeli ojciec mój, człowiek nieugięty, jak o tem wiesz zapewne, domaga się od ciebie tego, to możesz być pewien, iż Walentyna będzie pomszczona — i to okropnie, strasznie!... Nieprawdaż, mój ojcze?
Starzec dał znak potwierdzenia, zaś Villefort mówił:
— Zna on mnie dobrze i wie, iż na słowie mojem można polegać. Ja zaś dałem mu słowo, iż kara dosięgnie zbrodniarza. Bądźcie też, panowie, pewni i zupełnie spokojni, iż tak właśnie się stanie. Proszę was tylko o trzy dni czasu, nawet sąd wojenny nie załatwiłby się prędzej z tak zagmatwaną sprawą. Po trzech dniach jednak, kara, jaka spadnie na zbrodniarza, przerazić zdoła z pewnością choćby najbardziej zimnych i nieczułych ludzi.
— Czy przyrzeczenie to dopełnionem będzie, panie Noirtier? — zapytał Morrel starca, gdy doktór to samo pytanie wyrażał wzrokiem.
— Tak jest — powiedział okiem Noirtier, a w jego spojrzeniu rozbłysła ponura radość.
— Przysięgnijcie więc, panowie — rzekł prokurator królewski — przysięgnijcie, że milczeć będziecie, ulitujcie się nad honorem mego domu!.
Doktór odwrócił się i rzekł słabym głosem: dobrze.
Morrel jednakże wyrwał rękę z dłoni de Villeforta, padł raz jeszcze obok łoża, ucałował zlodowaciałą rękę Walentyny i wybiegł z pokoju.
Jak już wspominaliśmy o tem, cała służba opuściła w popłochu dom de Villeforta. Prokurator królewski widział się więc zmuszonym prosić doktora, aby ten zechciał wziąć na siebie wszystkie zabiegi, jakie są nieodłączne od każdego wypadku śmierci, a zwłaszcza śmierci w tak podejrzanych okolicznościach.
De Villefort udał się wtedy do swego gabinetu, doktór zaś do lekarza miejskiego. Co do Noirtiera, to ten nie chciał odstąpić od swej wnuczki.
W pół godziny potem d‘Avrigny powrócił, prowadząc swego kolegę — doktora. Lekarz umarłych przystąpił obojętnie do zwłok, podniósł zasłonę, okrywającą twarz zmarłej dzieweczki i dotknął powierzchownie, końcami palców jej oczu, uszu i ust.
— Niema najmniejszej wątpliwości — rzekł d‘Avrigny z westchnieniem — iż biedne dziecko nie żyje.
— Tak jest — odpowiedział lakonicznie lekarz.
Noirtier wydał głuche chrapnięcie, a oczy jego wyrażały tak straszliwe, tak nieludzkie cierpienie, iż doktór d‘Avrigny zrozumiał niemą prośbę tych spojrzeń i odsłonił raz jeszcze twarz zmarłej dzieweczki, cichą i bladą, podobną do twarzy uśpionego anioła.
Łza spłynęła wtedy z oczu Noirtiera; tym sposobem biedny paralityk wyraził swą wdzięczność zacnemu doktorowi.
Lekarz umarłych wypełnił formularz, zezwalający na pochowanie zwłok i wyszedł pośpiesznie, odprowadzony do drzwi przez d‘Avrigny‘ego.
De Villefort usłyszał przechodzących i stanął we drzwiach swego gabinetu. W paru słowach podziękował lekarzowi, a następnie, zwracając się do pana d‘Avrigny, powiedział:
— Dobrzeby było sprowadzić teraz księdza.
— Najbliżej mieszka — rzekł doktór — jakiś bardzo zacny ksiądz, włoch, czyniący wiele dobrego. Mieszka w sąsiednim zaraz domu. Możeby jego poprosić?
— Doskonale. A tutaj masz oto klucze od drzwi wejściowych i od bramy, ażebyś mógł wchodzić i wychodzić kiedy zechcesz. Księdza zaś wprowadź odrazu do pokoju Walentyny, gdyż ja, doprawdy, zbyt wiele mam na głowie, bym był zdolny czynić zadość formułkom grzeczności. Wytłomacz to mu i przeproś w mojem imieniu.
Gdy d‘Avrigny szedł do kapłana, spotkał go, stojącego przed domem, zbliżył się więc do niego z prośbą, czy nie zechciałby pomodlić się przy zwłokach córki prokuratora królewskiego, zmarłej niedawno.
— Jest już mi wiadome, panie, — odpowiedział kapłan z silnym akcentem włoskim — iż śmierć nawiedziła jego dom. Wiem również, od sług, którzy dom ten przed godziną opuścili, że zmarła była młodą dzieweczką i że na imię miała Walentyna. Już pomodliłem się za nią będąc w swym domu, a teraz uczynić to mogę przy jej zwłokach.
— Dziękuję ci za to, panie — rzekł d‘Avrigny — a więc zechciej wejść do tego domu żałoby i czuwać przy zmarłej, ojciec jej będzie ci wdzięczny za to.
Gdy kapłan wszedł do pokoju Walentyny, d‘Avrigny poprosił go, ażeby nietylko modlił się za zmarłą, lecz zechciał się jeszcze zaopiekować żyjącym, ojcem pana de Villeforta, bezwładnym paralitykiem, na co kapłan się zgodził jak najchętniej i dotrzymał obietnicy, ponieważ jak tylko d‘Avrigny wyszedł na miasto, włoski ksiądz pozamykał wszystkie drzwi z dużą starannością, a następnie rozmawiać zaczął ze starcem z dużem ożywieniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.