Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
RĘKA BOGA.

Monte Christo wraz z Alim łatwo odnaleźli leżącego we krwi Kadrusa.
— Boże Wielki — rzekł wtedy Monte Christo — ręka Twoja bardzo szybko czasem uderza, a wtedy sprawiedliwość twa zdaje się być najlepsza.
— Idź do pana prokuratora królewskiego, de Villeforta, zamieszkałego na przedmieściu Saint Honore, i poproś go, by przybył do mnie natychmiast.
Ali wybiegł, pozostawiając Monte Christo z konającym, jak się okazało, Kadrusem.
— Ojcze! — wyszeptał Kadrus — każcie przywołać doktora.
— Już to uczyniłem — odpowiedział ksiądz.
— Wiem, że mi życia nie uratuje, może jednak zdoła podniecić me gasnące siły, ażebym mógł złożyć zeznanie, o mym mordercy. To był Benedykt. Ach, co za nikczemnik! On pierwszy podsunął mi myśl obrabowania hrabiego, w nadziei, że jeżeliby mi się udało zabić hrabiego, to on będzie mógł odziedziczyć spadek zapisany mu testamentem; jeżeli zaś hrabia zabiłby mnie to i tak onby odniósł korzyść, gdyż uwolniłby się tym sposobem ode mnie. By się przekonać, jakie spotkanie nasze da wyniki, czatował na ulicy; gdy zeskoczylem z muru, przyczem upadłem, pchnął mnie dwukrotnie nożem w piersi, a potem raz jeszcze, w bok.
— Posłałem nietylko po doktora, ale jeszcze po pana prokuratora królewskiego.
— Zbyt późno przyjdzie, krew mnie uchodzi i czuję, że koniec mój się zbliża.
— Poczekaj — rzekł Monte Christo i wyszedł po tych słowach z pokoju, do którego po paru minutach wrócił, trzymając kryształowy flakonik w ręku.
Oczy konającego w strasznym niepokoju wpatrywały się w drzwi, przez które wrócić miał Monte Christo, w oczekiwaniu ratunku, jaki miał przyjść przez nie.
— O, księże!... wyszeptał konający, gdy Monte Christo powrócił — spiesz się, bo czuję, że już tracę przytomność.
Hrabia zbliżył się do niego i w posiniałe usta wpuścił mu dwie krople płynu z flaszeczki.
Kadrus po paru chwilach drgnął gwałtownie i rzekł:
— Ach, ojcze, życie mi do żył wlewasz, daj choć jednę kroplę jeszcze!
— Ta jedna kropla więcej — mogłaby cię zabić.
— Niechże więc ktoś teraz przyjdzie, bym mógł mu złożyć zeznanie.
— Jeżeli chcesz, to ja mógłbym ci napisać deklarację, zaś ty podpisałbyś ją później tylko.
— Dobrze... pisz — odpowiedział Kadrus, a oczy mu rozbłysły nadzieją zemsty pośmiertnej.
Monte Christo zaczął pisać wtedy dyktowane mu słowa:
„Umieram, zamordowany przez korsykanina Benedykta, współwięźnia z galer w Tulonie Nr. 59“.
— Spiesz się, księże — naglił Kadrus — bo obawiam się, czy będę mógł podpisać.
Monte Christo podał konającemu pióro i ten, zbierając resztki sił, zdołał jeszcze podpisać.
— Resztę sam opowiesz, księże; powiedz, iż każe się on nazywać Andrzejem Cavalcantim i że mieszka w hotelu „Królewskim“.
— Powiem wszystko — odpowiedział Monte Christo — i nietylko to, co mi powiedziałeś, lecz wiele jeszcze innych rzeczy, — że ci dał plan domu, w nadzei, że zabijesz hrabiego, a także, iż uprzedził listownie go o tym zamiarze wtargnięcia do jego domu. Powiem dalej, że ponieważ bilecik ten już hrabiego w domu nie zastał, przejąłem go ja i czekałem na ciebie, ażeby cię schwytać.
— Będzie on za to wszystko zgilotynowany? Powiedz mi to, księże, gdyż z tą pewnością lżej mi będzie umierać.
— Powiem — ciągnął dalej hrabia, — że, gdy wszedłeś do tego domu, czekał na ciebie ukryty w cieniu drzew, ażeby cię skrytobójczo uderzyć, gdy będziesz wychodzić.
— Więc wy, ojcze, wszystko to widzieliście i wiedzieliście, co się potem stanie?
— Przypomnij moje słowa: „jeżeli wrócisz do domu zdrów i cały, uwierzę, że ci Bóg przebaczył“.
— A więc wiedziałeś, księże, że mam być zabity i nie ostrzegłeś mnie?
— Nie ośmieliłbym się nigdy stawać wpoprzek Woli Opatrzności, wpoprzek Sprawiedliwości Boskiej.
— Sprawiedliwość Boska!... Ach, ojcze, nie mów mi o niej. Gdyby ona istotnie unosiła się ponad czynami ludzkości, to czyż tylu ludzi, o których sam wiesz najlepiej, iż winni być ukarani, chodziłoby po tej ziemi bezkarnie?
— Cierpliwości — rzekł ksiądz głosem, od którego zadrżał konający — cierpliwości!...
Kadrus spojrzał na niego zdziwiony.
— Bóg — mówił ksiądz dalej — jest nietylko sprawiedliwy, ale i pełen miłosierdzia.
— Więc ty, ojcze, wierzysz w Boga?
— Gdybym wypadkiem do tej chwili nie wierzył w Niego, to teraz, patrząc na ciebie, uwierzyćbym musiał.
Kadrus wzniósł zaciśnięte pięści ku niebu.
— Słuchaj — mówił ksiądz, wyciągając rękę nad konającym, jakby chciał swą wiarę przelać w niego — patrz, co zrobił dla ciebie ten Bóg, którego ty, w tej ostatniej już chwili, jeszcze uznać nie chcesz. Dał ci zdrowie, siłę, środki do pracy, przyjaciół nawet, a więc warunki, które każdemu innemu człowiekowi zapewniłyby życie pełne szczęścia i spokoju; no, a ty jak z tych darów boskich skorzystałeś?!... Oddałeś się próżniactwu i pijaństwu, zaniedbywałeś dom i pracę, po pijanemu wreszcie zdradziłeś najlepszego przyjaciela.
— Podły!... wołać zaczął umierający — ja nie potrzebuję kapłana, lecz doktora, być może, że nie jestem raniony śmiertelnie, być może, iż żyćbym mógł jeszcze, lecz potrzebuję ratunku!
— Jesteś raniony do tego stopnia śmiertelnie, że gdyby nie te dwie krople lekarstwa jakie ci dałem, jużbyś nie żył.
— Ach, jakiż z ciebie kapłan! Zamiast pocieszać, w otchłań rozpaczy wtrącasz konających.
— Słuchaj — mówił ksiądz nieprzerwanie — gdyś zdradził przyjaciela, Bóg jeszcze czekał, jeszcze okazał ci miłosierdzie, nie karał, lecz cię ostrzegł. Zbiedniałeś, lecz przeze mnie Bóg zesłał wybawienie, los, dla takiego, jak ty — wprost świetny. Fortuna, która tak nieoczekiwanie na ciebie spadła, nie wydała ci się jednak dość wielką; gdy ją miałeś już w ręku, zapragnęłeś ją podwoić. I jakim sposobem? Przez morderstwo! I dopiero wtedy spadła na ciebie kara; straciłeś odrazu: majątek, żonę i wolność.
— Bóg jednak, w swej dobroci nieograniczonej, raz jeszcze okazał ci swe miłosierdzie: drzwi więzienia twego otworzyły się dla ciebie w cudowny zaiste sposób; mogłeś znów zacząć żyć pomiędzy ludźmi, ty, coś był skazany na wieczne przebywanie ze zbrodniarzami. I jak ze szczęścia skorzystałeś? Po raz trzeci poważyłeś się wyzywać Boga, poszedłeś kraść, a nawet, w razie potrzeby, zabić. Przecież nie tak dawno mnie, który czyniłem ci tylko dobrze, uderzyłeś nożem w piersi!... Bóg dopiero wtedy odwrócił się od ciebie ostatecznie, pozostawiając cię swemu losowi.
Kadrus tracił widocznie resztki sił.
— Pić... wyszeptał — pali mnie!
Monte Christo podał mu szklankę wody.
— A jednak, ten łotr, Benedykt, ujdzie kary — powiedział Kadrus, otrzeźwiony wodą.
— Nikt nie ujdzie kary, Kadrusie...
— A więc i ty, księże, ukarany będziesz, boś nie przeszkodził zbrodni, pozwalając, by mnie Benedykt swobodnie zamordował.
— Cicho bądź!... bo ostatnia kropla krwi wypłynie z twych żył z krzykiem. Ty nie wierzysz w tego Boga, który jednej tylko twej łzy czeka, jednego westchnienia... ażeby ci przebaczyć. Ten Bóg, który mógł sztyletem mordercy tak pokierować, ażebyś od pierwszego ciosu zginął, sprawił, iż żyjesz, byś miał czas na rozbudzenie w sobie uczuć skruchy i żalu. Opamiętaj się więc, nieszczęśliwy i zacznij się kajać.
— Któż ty jesteś zatem taki, że mi to wszystko mówisz? — zapytał Kadrus, wpijając wzrok gasnący w twarz hrabiego.
— Przypatrz mi się dobrze — rzekł Monte Christo, biorąc ze stołu świecę i przysuwając się wraz z nią ku twarzy umierającego.
— Widzę przecież... ksiądz Bussoni.
Monte Christo zrzucił wtedy szpeczącą go perukę, a czarny, bujny włos rozsypał się po jego czole i okolił twarz cudownie piękną, bladą i pełną wzruszenia.
— A... rzekł Kadrus z przerażeniem — gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że jesteś lordem Vilmorem.
— Nie jestem ani księdzem Bussonim, ani lordem Vilmorem — rzekł Monte Christo — przypatrz mi się lepiej, spojrzyj z oddalenia, przywołaj dawne wspomnienia.
— Tak... coś mi się przypomina w oczach, coś jakby w mgle majaczy. Tak... ja cię widziałem już kiedyś, a nawet znałem...
— Tak, Kadrusie, znałeś mnie dobrze kiedyś.
— Któż jesteś?... A jeżeli mnie znałeś kiedyś dobrze, jak mówisz, to dlaczego mnie nie ratujesz, dlaczego pozwalasz, bym bez ratunku, jak pies umierał?
— Bo ciebie już nic uratować nie jest w stanie, wszystkie trzy twe rany są śmiertelne. Gdybyś mógł być ocalony, widziałbym w tem jawny dowód Miłosierdzia Boskiego nad tobą! Przysięgam ci na grób ojca mego, że starałbym się przywrócić cię do życia.
— Na grób ojca twego?... rzekł Kadrus podnosząc się, by spojrzeć bliżej w oczy człowiekowi, co mówił tak świętą i tak uroczystą dla wszystkich ludzi przysięgę — kto jesteś?... powiedz!
Hrabia śledził pilnie postępy konania. Widział, że ten odruch był już ostatnim wysiłkiem zamierającego istnienia. Spojrzał więc na byłego mieszkańca domu przy ulicy Meilan i szepnął mu do ucha:
— Jestem...
I szepnął do ucha umierającego jakieś imię tak cicho, że zdawało się być szelestem pawiego pióra na wietrze.
Kadrus jednak dosłyszał je najwidoczniej, gdyż porwał się z sofy, ukląkł, a wznosząc w górę ręce, zawołał:
— Boże, Boże mój!... Przebacz mi, że się wypierałem Twego Imienia. Ty jesteś, Boże, ojcem ludzi w niebie i ich sędzią na tej ziemi. Boże mój i Panie! — tak długo nie znałem Ciebie: Boże mój i Panie! — przebacz mi, bądź miłosierny, przyjmij duszę moją!...
Kończąc słowa te, padł twarzą na ziemię. Krew zastygła mu na ustach, skonał.
— Pierwszy z nich czterech — rzekł tajemniczo hrabia.
W dziesięć minut po śmierci Kadrusa, do pałacu hrabiego Monte Christo przybyli: doktór oraz pan prokurator królewski. Przyjął ich ksiądz Bussoni, który klęczał przy umarłym i modlił się!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.