Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
PLAC PRZY OGRODZIE.

Zechcą nam czytelnicy darować, że ich powiedziemy raz jeszcze na plac, przylegający do ogrodów pałacu pana de Villeforta, gdzie spotkamy się ponownie z osobami już nam dawniej znajomemi.
W dniu tym Maksymiljan pierwszy stawił się na umówionem miejscu.
Poprzez kraty żelazne wpatrywał się w głąb ogrodu, w oczekiwaniu, czy nie usłyszy szelestu jedwabnej sukni, czy nie ujrzy ukochanej?
Pożądany i oczekiwany szmer dał się słyszeć, lecz zamiast Walentyny, ujrzał dwie osoby z cienia się wyłaniające.
Odwiedziny pani Danglars i Eugenji były przyczyną tego opóźnienia. Młoda dziewica przeto, by nie zrobić zawodu ukochanemu, zaprosiła pannę Danglars do ogrodu, chcąc tym sposobem dać znać Maksymiljanowi, że opóźnienie zdarzyło się nie z jej winy.
Młodzieniec to zrozumiał i doznał ulgi w sercu.
Walentyna przechadzała się nieprzerwanie na odległość głosu, tak iż Maksymiljan mógł ją nietylko słyszeć ale i widzieć, zaś za każdym razem, gdy mijała kratę, rzucała spojrzenie, którego jej towarzyszka dostrzec nie mogła, mające mówić młodzieńcowi: „Przyjacielu, bądź cierpliwy, widzisz przecież, że nie moja w tem wina!“
Maksymiljan uspokoił się też zupełnie i z zachwytem przyglądał się Walentynie, dopatrując się różnic pomiędzy blondynką, o melancholijnem oku i postaci smukłej jak topola, a brunetką o oku dumnem i postaci wyniosłej Junony.
Po półgodzinnej przechadzce, panienki oddaliły się. Maksymiljan domyślił się, iż jest to zapowiedź końca wizyty pani Danglars. W rzeczy samej, Walentyna wkrótce przyszła sama.
Postępowała zwolna, z obawy, aby jakieś ciekawe spojrzenie nie zechciało śledzić jej powtórnego wyjścia do ogrodu. Zamiast zbliżyć się do kraty, usiadła naprzód na ławce i bez przesady, smutnemi oczyma spoglądać zaczęła na drzewa, klomby i kwiaty.
Po dłuższej chwili dopiero podbiegła ku kracie.
— Witam cię, Walentyno! — odezwał się głos tęskny zza kraty.
— I ja cię witam, Maksymiljanie, pozwoliłam na siebie czekać, widziałeś jednak przyczynę.
— Tak, poznałem pannę Danglars; nie myślałem, abyś była w tak bliskich stosunkach z tą młodą osobą?
— A któż ci powiedział, że ja z panną Danglars w bliskich jestem stosunkach?
— Nikt. Tak mi się jednak zdawało. Wyglądałyście jak dwie rozmiłowane w sobie przyjaciółki, opowiadające sobie swe pensjonarskie tajemnice.
— Zgadłeś nawet. Bo istotnie były to zwierzenia. Panna Danglars użalała się, iż rodzice zmuszają ją do wyjścia za mąż, za pana de Morcefa; ja znów mówiłam jej, iż związek z panem d‘Epinay uważam za nieszczęście.
— Droga Walentyno!
— Otóż widzisz, mój przyjacielu, gdy mówiłam o człowieku, którego kochać nie mogę, myślałam o tym, którego miłuję!
— Jesteś nieskończenie dobrą. Masz przytem w sobie to, czego panna Danglars nigdy mieć nie będzie, to jest niewypowiedzialny wdzięk niewieści, który jest tem dla kobiety, czem jest woń dla kwiatu, a słodycz dla owocu.
— Maksymiljanie!... patrzysz na mnie okiem miłości.
— O, nie! przysięgam ci, Walentyno. Porównywałem was przed chwilą! I, na honor, oddając całą sprawiedliwość piękności panny Danglars — czułem jednocześnie, iż jest niemożliwością, aby się znalazł mężczyzna, któryby ją pokochał.
— A wiesz dlaczego, Maksymiljanie, tak ci się wydało? Bo ja wraz z nią byłam i moja obecność uczyniła cię niesprawiedliwym.
— Powiedz mi jedno, Walentyno. Czy panna Danglars dlatego ma wstręt do małżeństwa z vice-hrabią de Morcef, że kocha innego?
— Nikogo nie kocha. Zwierzyła mi się, że wogóle ma nieprzezwyciężony wstręt do małżeństwa, że pragnęłaby zdobyć dla siebie byt niezależny. Marzy o tem jedynie, ażeby zostać artystką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d‘Armilly.
— Widzisz, Walentyno, nie dla ciebie to przyjaciółka! Ale dlaczego się oglądasz? Czy chcesz się już oddalić?
— Tak jest, niestety, Maksymiljanie — odpowiedziała smutnie panienka, — uciekać muszę, jestem w tym domu, jak w więzieniu. W dodatku macocha moja zawiadomiła mnie, iż ma udzielić mi pewnej wiadomości i prosiła, bym jak najprędzej przyszła do niej. Mówiła, iż od wieści tej zależeć ma część mego majątku. Boże mój!... niechby zabrali cały, bo dzięki spadkowi po matce i bez tego jestem dość bogata, byleby tylko zechcieli zostawić mnie w spokoju. Wszakże ty, Morrelu, kochać mnie będziesz choćbym była prawie ubogą.
— Walentyno! A cóż mnie to obchodzić może, czy jesteś bogatą, czy biedną? Bylebyś tylko była moją! Bylebyśmy tylko razem przejść mogli przez życie! Cóż to jednak być może za wiadomość? Czy nie będzie dotyczyć ona czasem twego projektowanego zamążpójścia?
— Nie przypuszczam.
— Posłuchaj mnie, Walentyno! i pamiętaj, że dopóki żyję, stać będę zawsze przy tobie. Zaś małżeństwo twe przyszło mi na myśl z tej przyczyny, iż pan Morcef powiadomił mnie, iż wkrótce spodziewany jest powrót do kraju pana Franciszka D‘Epinay.
Walentyna zbladła.
— Boże broń, by pani de Villefort tę właśnie wiadomość zakomunikować mi miała! Nie sadzę jednak. Macocha bowiem, aczkolwiek otwarcie nie sprzeciwia się związkowi temu, nie widzi go chętnie.
— Walentyno, gdyby tak być miało, zdaje mi się, iż byłbym zdolny panią Villefort pokochać!
— Nie bądź tak łatwym w swych sympatjach, Maksymiljanie — ze smutkiem powiedziała Walentyna.
— Jeżeli jednak jest przeciwną projektowanemu związkowi, to może łatwiej zgodziłaby się na inny?
— Nie łudź się tem, Maksymiljanie. Pani de Villefort nie ma nic przeciwko panu d‘Epinay, ona jest przeciwna wogóle małżeństwu.
— Jakto jest przeciwna małżeństwu. Jeżeliby tak było, dlaczegóż sama wyszła za mąż?
— Gdy przed rokiem powiadomiłam ją o mej chęci wstąpienia do klasztoru — projekt ten przyjęła z radością. Dla ojca mego wszystko, co mnie dotyczy, jest zawsze obojętne. Jeden dziadek powstrzymał mnie od wykonania tego zamiaru.
Gdybyś widział, jakiem on okiem spojrzał na mnie, gdym go powiadomiła o swym zamiarze! ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy w tych łzach, które po twarzy płynąć zaczęły! Widok ten targał boleśnie mem sercem. Z krzykiem rzuciłam mu się do nóg, wołając: „przebacz, przebacz mi, dziadku! Niech się stanie co chce ze mną, lecz ja ciebie nigdy nie opuszczę!“
Na ten mój głos, starzec wzniół oczy ku niebu, widocznie Bogu dziękując. Maksymiljanie! ja bardzo wiele znieść jestem zdolna, bo ten wzrok ukochanego dziadka zapłacił mi zgóry za wszystko, co w przyszłości spotkać mnie może.
— Droga Walentyno! jesteś aniołem żyjącym na ziemi! Powiedz mi jednak, co pani de Villefort miećby w tem mogła, byś ty wogóle za mąż nie poszła?
— Czyż nie słyszałeś, Maksymiljanie, co przed chwilą mówiłam, że po matce jestem bardzo bogata, gdyż odziedziczyłam po niej 50,000 liwrów rocznego dochodu. Dziadek mój i babka, margrabiostwo de Saint Meran, pozostawią mi drugie tyle, a i dziadek mój, Noirtier, ma ochotę uczynienia mnie swą spadkobierczynią. Wszystko to sprawia, że Edwardek, aczkolwiek jest moim bratem, będzie ubogim w przyszłości, ponieważ pani de Villefort żadnego osobistego majątku nigdy nie posiadała. Zaś pani de Villefort do szaleństwa ubóstwia to swoje jedyne dziecię. Otóż gdybym ja wstąpiła do klasztoru, cały mój majątek spadłby z konieczności na jej syna.
— Jakież to szkaradne! Cóż to za chciwość okropna!
— Weź jednak, Maksymiljanie, to pod uwagę, że jej chciwość jest bezinteresowna, że majątku tego pragnie nie dla siebie, lecz dla syna. To, co ty za grzech uważasz, jest raczej przejawem krańcowej miłości macierzyńskiej — nieomal cnotą.
— Czy ty, Walentyno, nie mogłabyś w takim razie ofiarować bratu części swego majątku?
— Nie wiem, czy prawnie jest to możliwe? Nie jestem przecież jeszcze pełnoletnia. Nie wiem przytem, jakby to przyjęła pani de Villefort, która wiecznie swą bezinteresowność ma na ustach...
— Walentyno!... miłość ma dla ciebie jest mą świętością, ukrywam ją zazdrośnie przed całym światem na dnie serca mego. Nikt na świecie, nawet siostra moja, nie domyśla się jak wielkie uczucie gości w mojem sercu. Jesteśmy jednak niezaradni, życia nieświadomi... Czybyś nie pozwoliła, abym ja, rady poszukując, zwierzył się ze wszystkiem jednemu z przyjaciół moich?
Walentyna zadrżała.
— Mówić komuś o naszej miłości? O Maksymiljanie, co ty powiedziałeś!? I któż jest tym przyjacielem?
— Człowiek niezwykły! Człowiek, który zdaje się mieć w ręku przyszłość! Człowiek, który swe olbrzymie bogactwa zdaje się mieć na to jedynie, by siać dobro.
— Maksymiljanie, w takim razie niech ja poznam tego człowieka, by mi powiedział, czy za wszystkie me cierpienia będę kiedyś nagrodzoną trwałą i wielką miłością, czy stanie się ona moim udziałem?
— Droga przyjaciółko, człowiek ten jest ci już znany. Ten sam, który ocalił życie twojej macosze i jej synowi.
— Hrabia de Monte Christo?
— Tak jest.
— W takim razie nie może być on nigdy moim przyjacielem! Za bardzo jest on na to uprzejmy dla mej macochy.
— Co mówisz, Walentyno? Hrabia miałby być przyjacielem twej macochy? Moje serce aż tak bardzo omylićby się miało? Jestem przekonany, Walentyno, żeś w błędzie!
— Ach, Maksymiljanie! Nie wiesz, chyba, że w domu naszym rządzi teraz już nie Edwardek, ale hrabia. Pani de Villefort jest całkowicie pod jego urokiem, zachwyca się nim, podziwia go; uwielbia w nim zbiór wszystkich wiadomości ludzkich. A i ojciec mój go podziwia, mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby jeden człowiek łączył w sobie obok najwznioślejszych myśli, tyle daru wymowy. Nawet Edward, który ze wszystkich szydzi i wyśmiewa wszystkich, przepada za nim, aczkolwiek go się boi.
— Jeżeli tak jest, droga Walentyno, jak mówisz, to wkrótce odczujesz skutki jego obecności. We Włoszech spotkał Alberta de Morcef, jakby tylko po to, aby go wkrótce wyzwolić z rąk bandytów. Poznał panią Danglars — i natychmiast ofiarował jej królewski podarunek. Macocha twoja i twój brat przejeżdżają około jego pałacu, no i jego niewolnik wyrywa ich z rąk nieuniknionej śmierci!
Człowiek ten najwidoczniej posiada nad wypadkami władzę, jest zdolny kierować nimi.
Jego uśmiech — czaruje. Zobaczysz, Walentyno... jeżeli kiedykolwiek uśmiechnie się on do ciebie.
— Ja, mój Maksymiljanie, nie zwróciłam na siebie nawet jego uwagi. Więcej powiem nawet: gdy mnie ujrzy — odwraca oczy. Nie ma więc on tego jasnowidzącego wzroku, jaki mu przypisujesz. Gdyby go bowiem miał, gdyby był przytem tak niewypowiedzianie, jak go przedstawiasz, szlachetnym, poznałby jak jestem nieszczęśliwą, a wtedy możeby wsparł mnie swym wpływem.
Mówisz, Maksymiljanie, że on cię kocha?... Skądże wiesz o tem? Mężczyźni wdzięcznie zazwyczaj do oficerów się uśmiechają, pomiatają zazwyczaj kobietami, które płaczą.
Kto przeto może wiedzieć, czy — zauważywszy, iż stara się on widocznie o względy pani de Villefort, a zapewne i mego ojca — nie zechce mnie prześladować?
— Przebacz mi jednak — zakończyła przemowę Walentyna, widząc jak wielkie wrażenie sprawiły słowa jej na Morrelu — że wyrażam się źle o człowieku, którego ty poważasz.
— Nie mówmy o tem więcej — odpowiedział Morrel z westchnieniem.
— Niestety, mój przyjacielu, widzę, iż wyrządziłam ci wielką przykrość. Bardzobym pragnęła, ażeby zdanie me o tym przyjacielu twym okazało się mylne. Powiedz mi jednak, co ten hrabia Monte Christo uczynił dla ciebie?
— Przyznam ci się, Walentyno, że pytanie to w kłopot mnie wprowadza. Uczucie moje dla niego jest bezwiedne i nieświadome, instynktowne. Cóż dla mnie uczyniło słońce? Nic! Ogrzewa mnie. Czy róża uczyniła co dla mnie? Nic! A jednak napawam się jej wonią...
Przyjaźń dla hrabiego jest niezrozumiała, na niczem nie oparta. Jak również jego przyjaźń dla mnie. — Śmiać się będziesz ze mnie, Walentyno, ale od czasu, jak poznałem tego człowieka, zdaje mi się, i wierzę w to głęboko, że wszystko dobre, które mnie teraz spotyka, w nim ma swoje źródło. — Posłuchaj, w sobotę naprzykład zaprosił mnie do siebie na obiad. Niema w tem nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę stosunki, jakie nas łączą, wkrótce jednak dowiaduję się, że twój ojciec wraz z macochą są również zaproszeni. Dzięki hrabiemu Monte Christo poznam ich. „Jest to przypadkowy zbieg okoliczności tylko“, powiesz może... ja jednak widzę w tem coś jakby nadprzyrodzonego, co wielką we mnie budzi ufność i zdaje mi się, że hrabia ułożył to spotkanie z całą świadomością, iż mieć to może dla mnie następstwa korzystne. Czasami wydaje mi się, iż odgadł moją miłość, i że się nią cieszy.
— Mój najlepszy przyjacielu — odpowiedziała Walentyna — wierzaj mi, iż zaproszenia te — to prosty przypadek jedynie. Mój ojciec, zresztą, który nigdzie nie bywa, już był postanowił nie przyjąć zaproszenia, lecz decyzję tę zmieniła pani de Villefort, która wprost pała chęcią bliższego zapoznania się z tym nababem. To też po raz pierwszy, jak się znamy, głos twój nie znalazł w mojem sercu echa, zdanie twoje — nie jest mojem zdaniem. I jeżeli nie masz żadnych innych argumentów na poparcie twierdzenia twego...
— Mam jeszcze jeden — odezwał się Maksymiljan, po chwili wahania. — Lecz przyznać muszę i zgóry cię uprzedzić, że wydać ci się on może bardzo nieuzasadnionym, bardzo niedorzecznym.
— Tem gorzej — rzekła z uśmiechem Walentyna — lecz wyjaw-że mi nakoniec ten swój argument.
— Spojrzyj pomiędzy te zarośla. Czy widzisz tego rumaka, na którym przyjechałem?
— Wspaniałe zwierzę!
— Jest to koń, wierzaj mi, bardzo wielkiej wartości, a co za tem idzie — i jego cena jest odpowiednio wielka. Mój zaś majątek jest bardzo skromny, przytem ja sam mam być dosyć rozsądnym, jak powiadają, człowiekiem, nie mógłbym więc nigdy pozwolić sobie na podobny zbytek, jak posiadanie takiej wartości konia. A jednak on jest moim. Zaś jakim się to stało sposobem? — zaraz ci opowiem. Otóż pewnego dnia, w Tattersalu ujrzałem raz przepysznego konia, tego właśnie. Nazywał się Medeach. Pytam o cenę, odpowiadają mi, że 45,000 franków. Domyślasz się, że suma ta w oczach mych wszystkie zalety tego konia przyćmiła w zupełności.
Odszedłem, z rozżalonem sercem, zwłaszcza że koń tak na mnie spoglądał, takie stroił karesy, tak harcował, że mi ciężko przyszło się z nim rozstać.
Tego samego wieczoru przyszło do mnie paru przyjaciół moich z Chateau Renaud i Debrayem na czele. Po chwili rozmowy, zasiedli do pokera; ja sam nie grywam nigdy, bo nie jestem natyle bogaty, ażebym mógł tracić, ani też do tego stopnia ubogi, bym pragnął wygrywać. Że jednak działo się to w moim domu i ja musiałem zasiąść do gry.
Gdy zabawa w całej już była pełni, jak wicher wpada do mego domu hrabia Monte Christo, najzupełniej niespodziewanie i również zasiada do stołu. I co powiesz?... ja, który o grze nie mam pojęcia, około północy byłem w posiadaniu 50,000 franków. Przegranym okazał się hrabia. W tym stanie rzeczy goście moi opuścili mnie. Nie mogłem w domu usiedzieć, nająłem fiakra i kazałem zawieźć się do Tattersaalu, który na szczęście okazał się jeszcze otwarty ze względu na jakiś konny karuzel. Wpadam do stajni i ze drżeniem serca widzę, że mój Medeah stoi w swym boksie. Porywam siodło, zarzucam na szyję rumaka uzdę, rzucam na stół 50,000 franków, nie żądając reszty, i ku ogólnemu zdumieniu opuszczam galopem stajnię! Całą resztę nocy spędziłem na ścieżkach Pól Elizejskich.
I co powiesz? W oknach pokoju hrabiego przez całą noc widziałem światło, a nawet... miałem wrażenie, że jego cień widziałem za firankami.
Gotów jestem przysiąc, iż hrabia dowiedział się, jak bardzo pragnąłbym posiadać tego konia, i umyślnie przegrał do mnie taką olbrzymią masę pieniędzy.
— Mój drogi Maksymiljanie, ty nie będziesz zdolny trwale mnie kochać, bo zbyt wielkim jesteś na to fantastą. Człowiek, który tak wszystko poetyzuje, nie będzie mógł poprzestać na jednostajnem jak moje uczuciu... Ach Boże!... Słyszysz? — wołają mnie.
I Walentyna uciekła, jak spłoszony ptak.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.