Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
DOM W AUTEUIL.

Hrabia Monte Christo spostrzegł, siadając do powozu, że jego intendent, zajmując również miejsce, na przedniem tylko siedzeniu, przeżegnał się w sposób korsykański, to jest że skreślił znak krzyża na twarzy; w powozie zaś już będąc — odmawiał jakąś modlitwę ze złożonemi rękoma.
Kto inny uczułby może litość, widząc lęk podobny, hrabia pozostał jednak niewzruszony.
Nie więcej jak w pół godziny stanęli w Auteuil; w miarę zbliżania się do tej miejscowości, wzruszenie Bertuccia potęgowało się w sposób widoczny. A gdy nareszcie wjechali w aleję Fontaine, nieszczęśliwy wcisnął się w kąt powozu i w febrycznem drżeniu uważać zaczął pilnie na każdy dom, około którego przejeżdżali.
— Każ stanąć przed numerem 28 — rozkazał hrabia, przebijając wzrokiem intendenta.
Zimny pot oblał czoło Bertuccia, lecz mimo to powstał z siedzenia i powtórzył adres:
— Aleja Fontaine 28!
Gdy dojeżdżali do tej villi, ciemne chmury, przepojone elektrycznością, przysłaniać zaczęły niebo.
Powóz stanął wreszcie.
— Cóż to, panie Bertuccio, czy nie myślisz wysiadać? O czemże tak przez cały wieczór rozmyślasz?... u djabła!
Intendent wysiadł ciężko, podając rękę hrabiemu.
— Zadzwoń — rozkazał hrabia — zawiadom odźwiernego o mem przybyciu.
Bertuccio zadzwonił, po pewnej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich odźwierny.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Oto twój nowy pan, który przyjechał, by wziąć swą nową własność w posiadanie.
I, mówiąc to, pokazał nakaz notarjusza.
— Więc dom został sprzedany?
— Tak, mój przyjacielu — odezwał się hrabia — postaram się, byś nie żałował dawnych swoich panów.
— Nie mam zbytnich powodów żałować mego poprzedniego pana — odrzekł odźwierny — ponieważ nieomal zupełnie go nie widywałem. Raz ostatni był przed pięcioma laty i mówiąc szczerze, dobrze zrobił, że dom sprzedał, bo mu żadnej nie dawał korzyści, przysparzając wydatków jedynie.
— Jakże się twój dawny pan nazywa?
— Pan markiz de Saint Meran.
— Markiz de Saint Meran? — powtórzył Monte Christo — zdaję mi się, że nie jest mi obce to nazwisko?... Markiz de Saint Meran.
Zdawał się przypominać sobie.
— Stary to ród — zrobił uwagę odźwierny — mój pan był zawsze wiernym sługą Burbonów; miał przytem córkę, jedynaczkę, która wyszła za mąż, za pana de Villeforta, prokuratora królewskiego, naprzód w Nimes, a następnie w Wersalu.
Monte Christo narzucił okiem na Bertuccia, którego twarz już nie do cytryny, lecz do ściany była z koloru podobna.
— Córka markiza umarła, o ile się zdaje? — zapytał Monte Christo.
— Tak, panie, umarła biedna panienka, lat dwadzieścia jeden temu.
— Dziękuję wam, dobry człowieku, za te wszystkie wiadomości — zakończył rozmowę Monte Christo, mając wzgląd na Bertuccia, który wprost słaniał się ze wzruszenia.
— Poproszę teraz o światło, bo chciałbym zwiedzić pałac.
— Czy i ja mam iść z panem? — zapytał odźwierny.
— Zbyteczne. Pan intendent mi poświeci — rzekł hrabia, dając odźwiernemu parę sztuk monet złotych, czem wywołał powódź błogosławieństw na swą głowę.
— Ach, panie, proszę mi darować — zawołał biedak, wracając ze swej izdebki — w całym moim domu niema kawałka śwecy!
— Odjąć latarnie od powozu i niech pan Bertuccio mi pokaże pokoje — zawołał hrabia.
Intendent, złamany zupełnie, już bez jednego słowa protestu, spełnił rozkaz, wszelako z drżenia rąk, które trzymały latarnię, wywnioskować było można, ile go to kosztowało.
Zwiedzający obejrzeli naprzód pokoje parterowe, które prezentowały się bardzo dobrze, aczkolwiek ogromną wiało z nich pustką. Na pierwszem piętrze znajdował się mały salonik, pokój kąpielowy, buduar i dwa pokoje sypialne. W drugiem, licząc kolejno, pokoju sypialnym, znajdowało się wyjście na schody, gdzieś w dół prowadzące.
— Przypatrz się, Bertuccio, co za wygodne schody — zauważył hrabia — idź no naprzód, zobaczymy, dokąd nas one zaprowadzą?
— Te schody, panie hrabio, prowadzą do ogrodu.
— A ty skąd o tem wiesz, mój drogi?
— Tak mi się zdaję przynajmniej.
— Lepiej się będzie przekonać, o ile twe przypuszczenia są trafne? — rzekł hrabia.
Bertuccio westchnął tylko i poszedł naprzód; schody istotnie wychodziły na ogród.
Gdy zostało to już stwierdzone, intendent chciał wracać z powrotem na górę.
— Ależ panie Bertuccio!... idziemy dalej, przecież i ogród zobaczyć należy.
Intendent stał jednak bez ruchu, jakby w ziemię wrośnięty. Rzucał tylko oczami dookoła, które jednak nic nie widziały, a tylko wspominały, śledziły...
— No, idziemy! — powiedział hrabia rozkazującym tonem, udając, że nic nie spostrzega.
— Nie, panie hrabio!... Nie mogę... zawołał Bertuccio, stawiając na murze latarnię — ani kroku nie pójdę dalej! Nie mogę!
— Dlaczego? — zapytał Monte Christo.
— Pan hrabia widzi... To jest zupełnie zbędne... Kto chce kupić dom na wsi, nie kupuje go w Auteuil... A i ulice są ładniejsze od alei Fontaine...
I tak dalej mówił Bertuccio bez związku. — Lecz w końcu oprzytomniał i głosem już pewniejszym zawołał, załamując ręce:
— O panie hrabio... Dlaczegóż ja wszystkiego panu przedtem nie powiedziałem?! Nie wymagałby pan wtedy ode mnie z pewnością, bym tutaj z panem przychodził! Lecz czyż ja mogłem przypuścić, że pan akurat ten właśnie dom kupi, w którym popełniono morderstwo!
— Co!... zawołał Monte Christo, zatrzymując się nagle — co za straszne wypowiedziałeś słowa! Co za imaginacja! Ale dosyć z tem, weź do ręki latarnię, to się przejdziemy po ogrodzie. Przy mnie możesz się nie lękać widziadeł.
Bertuccio, nie pytając się, skierował swe kroki na prawo.
— Mój Bertuccio, — zaoponował hrabia — z jakiej racji mamy chodzić alejami, gdy klomby są tak zaniedbane? Pójdziemy sobie murawą, ot prosto do tej grupy drzew.
Doszedłszy do nich, Monte Christo stanął i zobaczył wtedy, że intendent nie podążył za nim. Nietylko nie uczynił tego, lecz nawet, z oddali, zawołał:
— Oddal się stamtąd, panie hrabio, oddal się, błagam cię o to, bo już się zbliżasz do tego miejsca.
— Do jakiego znów miejsca, Bertuccio?
— Do miejsca, na którem... on zginął.
— Mój kochany Bertuccio — zawołał, śmiejąc się, Monte Christo — opamiętaj się i przyjdź do siebie.
— Panie, oddal się stamtąd, oddal się! Błagam cię o to i zaklinam.
— Kochany Bertuccio, tracisz najwyraźniej rozum — odpowiedział hrabia — jeżeli tak jest istotnie, powiedz mi, a umieszczę cię w domu zdrowia.
— Niestety!... panie hrabio — szepnął złamanym głosem Bertuccio, załamując ręce z miną tak bolesną, że gdyby nie poważne myśli, byłby się hrabia roześmiał serdecznie. — Niestety, panie hrabio, stało się nieszczęście.
— Panie Bertuccio — zawołał hrabia — gdybym cię nie znał, tobym przypuszczał, że cię szatan opętał. Cóż to za miny tragiczne! Cóż to za załamywanie rąk! Wiem, żeś korsykanin, wiem żeś mściwy i ponury, domyślam się nawet, że na sumieniu masz jakąś krwawą vendettę. We Włoszech na to nie zważałem, boć to są tam rzeczy zupełnie zwyczajne; we Francji, jednak, morderstwo jest bardzo źle widziane, to też sprawkami tego rodzaju zajmują się tutaj nader gorliwie i w rezultacie rusztowanie jest zazwyczaj ich finałem.
Gdy Monte Christo wygłaszał te słowa, wpatrywał się w Bertuccia wzrokiem, jakim przyglądał się egzekucji spełnionej na Andrzeju, a potem zaczął znów mówić głosem, który przejął drżeniem biednego intendenta.
— Widzę, iż ksiądz Bussoni oszukał mnie, gdy w 1829 r. po podróży swej po Francji przysłał cię do mnie z listem polecającym, z którego się dowiedziałem, jakobyś miał być człowiekiem wielkich przymiotów. Napiszę natychmiast do niego z zapytaniem, jakiego rodzaju było to morderstwo, o którem wspominasz? Przedewszystkiem jednak uprzedzam cię, że mam zwyczaj szanować zawsze prawa kraju, w którym zamieszkuję. To też nie mam chęci narażać się, dzięki tobie, na zatargi z władzami francuskiemi.
— O, panie hrabio! Byłem zawsze uczciwym. Nie gub mnie. Czyż ci nie służyłem wiernie?
— Nie przeczę — odparł hrabia — ale z jakich przyczyn jesteś dziś tak bardzo zmieszany? Zły to znak! Czyste sumienie nie sprowadza nigdy bladości na twarz, ani też nie wywołuje drżenia rąk.
— Ależ panie hrabio — rzekł po chwili wahania Bertuccio — czyliż nie powiedziałeś mi, że ksiądz Bussoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nimes, uprzedził cię, odsyłając mnie do ciebie, że wielka wina obciąża moje sumienie?
— Prawda, ale kiedy cię do mnie posyłał z tem, że mieć będę z ciebie wybornego intendenta, myślałem, żeś się zajmował przemycaniem towarów i nic ponadto!
— O, panie hrabio! jak mogłeś tak myśleć o mnie? — zawołał Bertuccio z nagłym rumieńcem na twarzy.
— Myślałem również, że będąc korsykaninem, zabiłeś kogoś, w myśl waszych tradycyj, przez zemstę.
— Otóż tak właśnie było, panie hrabio, tak właśnie było! — zawołał Bertuccio — tak, zabiłem, lecz mszcząc się, nie dla zysku, jak bandyta!
— Pojmuję tę różnicę, nie mogę zrozumieć wszelako, co to mieć może wspólnego z tym domem, który tak widocznie cię przeraża?
— Bo ja... w tym domu mą zemstę nasyciłem.
— Jakto, tutaj?!... tak daleko od twej ojczyzny?
— Tak, panie, ale ten dom jeszcze nie należał wtedy do ciebie — naiwnie powiedział Bertuccio.
— I któż stał się ofiarą tej zemsty? Czy Markiz de Saint Meran? Za cóż, u djabła, mścić się miałeś na markizie?
— O, bynajmniej nie na nim.
— Szczególny zbieg okoliczności! — zawołał Monte Christo — trzeba trafu, bym ja ten dom właśnie kupić musiał, w którym tak okropna stała się zbrodnia i to przez mojego właśnie popełniona intendenta!
— Panie hrabio, to fatalizm, jestem tego pewien, to jakieś widocznie przeznaczenie. Bo tylko pomyśleć: kupujesz naprzód, panie hrabio, ten dom, następnie, przez nic i nikogo nie zmuszony, schodzisz po tych samych schodach do ogrodu, nakoniec na tem samem akurat stajesz miejscu, na którem ja zadałem mu cios śmiertelny, o dwa kroki zaledwie od miejsca, w którem nikczemnik ten zakopał własne dziecko! To nie może być nazwane zbiegiem okoliczności, to jest mój zły los, fatum, przeznaczenie! Jeżeliby miał to być zbieg okoliczności, wypadek, to już niewątpliwie kierowaćby nim musiała ręka Opatrzności.
— A dlaczegóż nie miałaby to być Opatrzność właśnie, mój ty potomku korsykanów? Może jednak zechcesz mi opowiedzieć to krwawe intermezzo swego życia?
— Raz tylko w życiu opowiadałem to zdarzenie. A raczej — wyspowiadałem się przed księdzem Bussonim z tej ciężkiej winy mego życia. O rzeczach takich mówić można przy konfesjonale tylko.
— Rób jak chcesz, mój Bertuccio. Powiem ci jednak, że ogromnie tego nie lubię, gdy moi ludzie chodzą jak cienie, cieni się boją i przed cieniami uciekają, co w wyniku daje ten skutek, że się boją przejść po ogrodzie, uporządkowanie którego jest ich obowiązkiem. A zresztą, przyznać się muszę, że bardzobym sobie nie życzył, aby mnie tu odwiedził pewnego pięknego poranka pan komisarz policji. To też, odprawiam cię, panie Bertuccio.
— Na miłość boską, panie hrabio, — zawołał intendent — przerażony tą groźbą. — Jeżeli żądasz tego, panie, opowiem ci wszystko, opowiem co do słowa. Tylko nie wypędzaj mnie, gdyż bez twojej opieki — napewnobym poszedł na rusztowanie.
— Jak uważasz... Pamiętaj jednak, byś mówił tylko prawdę, gdyż inaczej — lepiej będzie byś zupełnie nie zaczynał.
— O, nie! panie hrabio! przysięgam ci na zbawienie duszy, że mówić będę szczerą tylko prawdę. Ksiądz Bussoni poznał tylko część mej tajemnicy, tobie, panie, powiem wszystko! Błagam cię byś się oddalił z tego okropnego miejsca. Patrz, oto księżyc posrebrza uciekające chmury, tak samo, jak to było wtedy. A i ty, panie hrabio, w tym płaszczu, jakżeś podobny jesteś do Villeforta!
— Co? — zawołał Monte Christo — więc to był Villefort?
— Czy pan hrabia go znał?
— Czy znałem?...
— Otóż miał on opinję człowieka najszlachetniejszego, człowieka bez skazy, zaś był... jednym z najpodlejszych ludzi, jakich ziemia widziała.
— O! — zawołał Monte Christo — to niepodobna!
— A przecież tak jest, jak mówię.
— Czyż tak? A jakież masz na to dowody?
— Miałem je!
— I straciłeś je? O nieszczęsny!
— Tak jest, straciłem je, ale poszukawszy dobrze, możeby je było można znaleźć.
— Czy tak? A więc opowiedz mi wszystko, mój panie Bertuccio, bo istotnie zaczyna mnie to zajmować.
Hrabia zanucił jakąś arię z Łucji, poszedł kilkanaście kroków w głąb ogrodu i usiadł na kamiennej ławce.
Bertuccio stanął przed nim, zbierając myśli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.