Hrabia Monte Christo/Część V/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
KATAKUMBY ŚW. SEBASTJANA.

Nigdy może d‘Epinay nie doświadczył wrażenia tak silnego, ani tak gwałtownego, jak w owej chwili skonania karnawału. Zdawało się, że szalejący, bujnym śmiechem aż dławiący się Rzym, — w jednej chwili przemienił się w jeden ciemny, cichy i ponury grób.
Nie było już co robić na ulicach sposępniałego miasta więc też d‘Epinay wrócił z pośpiechem do hotelu.
Obiad był już gotów, ponieważ zaś trudno było spodziewać się, by Albert mógł wrócić tak szybko, d‘Epinay przeto sam zasiadł do stołu.
Wybiła godzina jedenasta, a Morcef nie wracał; d‘Epinay pojechał więc sam na bal, prosząc jedynie gospodarza, by ten zawiadomił go natychmiast o powrocie Morcefa do hotelu, wysyłając posłańca do księcia Bracciano.
Dom księcia Bracciano był jednym z najprzyjemniejszych w Rzymie; jego żona, ostatnia z rodu Kolonnóv, z wielką uprzejmością przyjmowała gości. Wszystko to sprawiało, że przyjęcia w tym książęcym domu wyprawiane, miały europejską sławę.
Ponieważ nietylko d‘Epinay, ale i Morcef otrzymał zaproszenie, książę zaraz na wstępie zapytał Franciszka, co się stało z jego towarzyszem podróży, dlaczego na bal nie przybył.
D‘Epinay odpowiedział uśmiechem, że jego przyjacielowi przytrafiła się jakaś awanturka miłosna i że go pożegnał jeszcze w czasie karnawału na ulicy Pontefici.
— I od tego czasu już go pan nie widziałeś? Wiesz przynajmniej dokąd się on udał?
— Właśnie że nie wiem. Tyle jedynie, że jedna dama wyznaczyła mu spotkanie w miejscu umówionem.
— O... rzekł książę. — Rzym nie jest miejscem odpowiedniem na tak późne, a samotne przechadzki, na krańcach miasta zwłaszcza. Nieprawdaż, pani hrabino?
Te ostatnie wyrazy były zwrócone do hrabiny G.... która tylko co przybyła i była prowadzona przez hrabiego Torlonia, najbliższego kuzyna księcia.
— Ależ przeciwnie! Noc dzisiejsza jest właśnie czarująca, a obecni tutaj z pewnością żałować będą tego jedynie, że przeminie ona zbyt szybko.
— Ja też nie mówię — rzekł z uśmiechem książę, kłaniając się hrabinie wdzięcznie — o osobach, które są tutaj. Mężczyznom tutaj się znajdującym grozi wprawdzie duże niebezpieczeństwo, bo mogą paść ofiarą wdzięków pani, tym jednak, którzy tułają się teraz Bóg raczy wiedzieć na jak dalekich krańcach miasta — grożą niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju.
— Ależ u Boga, któż mógłby być tak nieroztropnym, by się mógł na coś podobnego odważyć?! — zawołała hrabina.
— Nasz przyjaciel, Albert de Morcef — odpowiedział d‘Epinay — którego pozostawiłem, jak gonił pewną piękną nieznajomą, która go intrygowała już od paru dni.
— I nic pan nie wiesz o nim więcej? Czy miał przynajmniej przy sobie jaką broń?
— Żadnej. To też jestem bardzo o niego niespokojny, z tej przyczyny zapowiedziałem nawet w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzenia nocy na balu w twym domu, książę. Gdy tylko powróci, mają mnie o tem zawiadomić natychmiast.
— O, zdaje mi się — zawołał książę — że mój służący szuka właśnie pana.
W rzeczy samej służący, spostrzegłszy d‘Epinay‘a, zbliżył się do niego.
— Jaśnie panie — rzekł — właściciel hotelu Angielskiego zawiadamia, że czeka tam na pana jakiś człowiek z listem od hrabiego Morcefa.
— Cóż to za człowiek? Dlaczego nie przyniósł listu tutaj?
— Nic więcej nie jest mi wiadome. Służący hotelowy to tylko polecił mi powiedzieć i zaraz się oddalił.
— O!... zawołała hrabina — wszystko to wygląda bardzo podejrzanie. Spiesz pan, biednego młodzieńca spotkał niewątpliwie jakiś wypadek.
— Pojadę natychmiast, rzecz prosta.
— Ale pan powrócisz, by nam opowiedzieć, co się tam stało?
— Naturalnie, jeżeli tylko zdarzenie okaże się bez znaczenia. W przeciwnym bowiem razie nie mógłbym uczynić tego, w tej chwili nie wiem jeszcze, co czynić wypadnie.
D‘Epinay, po wymówieniu słów tych, pożegnał hrabinę i spiesznie wybiegł z sali.
Gdy d‘Epinay zbliżał się już do hotelu, spostrzegł jakiegoś człowieka, stojącego na środku ulicy i wpatrującego się w okna hotelowe. Nie wątpił, że jest to właśnie ów posłaniec, zbliżył się więc do niego, a wtedy ten, nie pytany, odrazu pierwszy zapytał:
— Czy pan jesteś baronem Franciszkiem d‘Epinay?
— Tak jest.
— Zatem list ten jest do waszej ekscelencji. Zapewne będzie odpowiedź, na którą tutaj zaczekam.
— Dlaczego tutaj?
— Dowiesz się pan o tem, po przeczytaniu listu.
D‘Epinay nic już nie odpowiedział i wszedł z listem do hotelu, gdzie na schodach spotkał pana Pastriniego.
— Czy pan już widziałeś tego człowieka, który przybył do pana z listem od hrabiego Morcefa? — zapytał gospodarz z niepokojem.
— Widziałem już tego tajemniczego posłańca i list otrzymałem. Proszę, każ mi pan podać światło.
Świeca zapalona znalazła się natychmiast.
List był napisany i podpisany własną ręką Morcefa. Zaś jego treść była taka:

„Drogi przyjacielu! Gdy tylko list ten dojdzie do rąk twoich, zechciej wydobyć z mej kasetki czek. Z nim udaj się do Torloniego, który będzie napewno na balu u księcia Bracciano, i poproś, by ci wypłacił natychmiast cztery tysiące piastrów. Jeżeli mój kredyt jest na mniejszą sumę, to dołóż ze swoich. Jest niezbędne, ażeby pieniądze te były przesłane mi niezwłocznie.
Nie nalegam, lecz liczę w zupełności na ciebie, jak ty mógłbyś w podobnym wypadku, liczyć na mnie.
Twój przyjaciel Albert.“

Pod słowami temi był dopisek, skreślony inną ręką, we włoskim języku:

„Jeżeli do godziny szóstej rano nie otrzymam czterech tysięcy piastrów, o godzinie siódmej Albert de Morcef nie będzie się już znajdował w liczbie żyjących.
Luigi Wampa“.

Nie było czasu do stracenia.
Franciszek pobiegł do biurka, które otworzył, następnie z kasetki wydobył czek na sumę sześciu tysięcy piastrów, lecz Albert wybrał połowę tej sumy, tak że pozostało trzy tysiące zaledwie.
D‘Epinay miał przy sobie dwieście piastrów tylko. Brakowało więc ośmiuset piastrów.
Mógł wprawdzie d‘Epinay liczyć w tym wypadku na grzeczność Torloniego, lecz byłaby to sprawa bardzo przykra... Nagle szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie hrabiego Monte Christo. Kazał natychmiast poprosić pana Pastriniego, a gdy ten przyszedł, odezwał się do niego:
— Drogi panie Pastrini, czy hrabia jest u siebie?
— Jest. Tylko co powrócił.
— Może się jednak położył.
— Bardzo wątpię.
— Zechciej więc zajść do niego z zapytaniem, czyby nie raczył mnie przyjąć?
Pan Pastrini pobiegł natychmiast i po bardzo krótkiej chwili powrócił z tem, że hrabia oczekuje.
D‘Epinay udał się więc do hrabiego, a gdy go zobaczył — bez jednego słowa podał mu list Morcefa do przeczytania.
— A... — zawołał hrabia, po przeczytaniu go. — Przykre zakończenie karnawału! Czy masz pan do rozporządzenia żądaną sumę?
— Właśnie że nie. Brakuje mi ośmiuset piastrów.
Hrabia podszedł do biurka, otworzył je i wysunął szufladę pełną złota.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan nie zrobisz tej krzywdy, abyś się udawał z prośbą o pożyczkę do kogo innego.
— Widzi pan, że właśnie udałem się wprost do niego.
— Za co bardzo dziękuję — rzekł hrabia, gestem zapraszając d‘Epinay‘a, by z szuflady zaczerpnął tyle, ile jest mu potrzeba.
— Czy jednak jest to bezwzględna koniecznością, by posłać temu Luigiemu Wampie żądaną sumę?
— Zaiste, osądź pan sam. Dopisek tego tam pana jest wyraźny.
— Ja myślę jednak, że może dałoby się uniknąć tego, gdybyśmy tak we dwóch udali się do tego bandyty?... On by tego napewno nie odmówił panu.
— Mnie? A jakiż ja mogę mieć wpływ na niego?
— Czyż nie wyświadczyłeś mu przysługi, której on przyrzekł nie zapomnieć nigdy?
— Ja, jemu? Jakąż to przysługę wyświadczyć miałem bandycie temu?
— Czyż nie ocaliłeś pan życia Peppinowi?
— A!... a!... zawołał ze ździwieniem hrabia, marszcząc jednocześnie brwi — któż to panu o tem mówił?
— To inna sprawa. Dość że wiem.
— Ha! A gdybym tak udał się do owego Wampy, to pan byś mi towarzyszył?
— Ależ tak. Sam zaproponowałem to przecież panu hrabiemu.
— Gdzież jest ten człowiek, który przyniósł list?
— Na ulicy.
— W takim razie zawołam go.
— Stracone to będą zachody. Nie przyjdzie.
— Do pana — może. Do mnie przyjdzie napewno.
Po wypowiedzeniu słów tych hrabia podszedł do okna, otworzył je a następnie gwizdnął przeraźliwie.
Człowiek w płaszczu stojący na ulicy podszedł wtedy pod okna hotelowe.
— Wejdź! — zawołał hrabia takim tonem, jakby dawał rozkaz służącemu.
Posłaniec bez żadnego wahania wpadł w bramę hotelową, a potem, skacząc po cztery schody, znalazł się na progu gabinetu.
— Ach, to ty, Peppino — rzekł hrabia na jego widok.
A Peppino zamiast odpowiedzi, rzucił się na kolana, pochwycił rękę hrabiego i parokrotnie ją ucałował.
— O... widzę, iż jeszcze nie zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Rzadka to rzecz! Tyle już czasu od chwili tej upłynęło przecież?
— Nie, panie, ja nigdy tego nie zapomnę! — odpowiedział Peppino z oznakami wielkiej wdzięczności.
— Nigdy... to za długo. Lecz jest to już bardzo wiele, iż ci się zdaje, że wdzięczność twa nie wygaśnie nigdy. Wstań!... i opowiadaj.
Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na d‘Epinaya.
— O, wobec pana barona możesz mówić bez obaw, jest to jeden z moich przyjaciół.
— A więc dobrze — rzekł Peppino — raczy wasza ekscelencja zadawać mi pytania.
— Jakim sposobem hrabia Morcef wpadł w ręce Luigego?
— Jaśnie wielmożny panie, powóz tego francuza w czasie całego karnawału bezustannie prześladował powóz kochanki wodza naszego, Teresy. Francuz się do niej umizgał, zaś ona udawała, że łaskawie przyjmuje jego zabiegi. Wszystko to się działo za zezwoleniem naszego wodza, który znajdował się w tym samym powozie.
— Jakto! — zawołał d‘Epinay. — Luigi Wampa był w powozie wieśniaczek rzymskich?
— Tak. Był przebrany za stangreta.
— Cóż potem? — zapytał hrabia.
— Potem francuz się zdemaskował. Teresa, wciąż za zezwoleniem wodza, zrobiła to samo; francuz prosił o schadzkę, — Teresa przyrzekła, tylko zamiast niej — na umówionem miejscu oczekiwał Beppo.
— Więc to mężczyzna wyrwał Morcefowi, na schodach kościoła Św. Jakóba, płonącą maccoletti z ręki?
— Beppo jest piętnastoletnim chłopcem, który niejednokrotnie przebierał się za dziewczynę i zawsze z powodzeniem.
— No i ten Beppo wyprowadził hrabiego Morcefa za mury? — zapytał hrabia.
— Zaraz za bramą miasta oczekiwał powóz. Beppo wsiadł, zapraszając francuza, by również zajął miejsce. No, a ten nie kazał sobie tego dwukrotnie powtarzać. Wtedy Beppo powiedział mu, że pojadą do willi o milę odległej od Rzymu, wtedy francuz odpowiedział, że gotów jechać i na koniec świata. Z początku jechali bardzo zgodnie i przykładnie, lecz zwolna francuz stawał się do tego stopnia natarczywy, iż Beppo był zmuszony przyłożyć mu pistolet do piersi. Stangret uczynił to samo, powóz stanął, w tejże chwili z zarośli wyskoczyli nasi i otoczyli powóz. Początkowo francuz próbował się bronić, a nawet dość dotkliwie poturbował Beppa, lecz w końcu ulec musiał przeważającej sile. I tak został przewieziony do katakumb św. Sebastjana.
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — zdaje się, że to wcale ciekawa historja. Cóż pan na to? Pan, który jesteś tak znakomitym spostrzegaczem?
— Myślę, że byłaby ona niezwykle zabawna, gdyby nie to, że dotyczy mego przyjaciela.
— Przygoda ta mogłaby się skończyć bardzo smutnie. No, ale teraz skończy się tylko na strachu.
— Więc jedziemy do niego?
— Naturalnie, zwłaszcza że taka przejażdżka należy do bardzo przyjemnych. Katakumby św. Sebastjana w cudownej się znajdują okolicy! Nie będziemy mieli najmniejszej z tem trudności, gdyż powóz zaprzężony stoi zawsze gotowy na me rozkazy.
— W nocy nawet? — zapytał zdumiony Franciszek.
— Ależ tak. Jestem wielkim dziwakiem. Czasami przychodzi mi do głowy, w nocy lub zrana, albo pod koniec śniadania... kaprys, by jechać choćby na koniec świata. Wtedy wołam jedynie: „zajeżdżać“, wsiadam i jadę. Ale dziś nie pojedziemy tak daleko!
Mówiąc to, hrabia zadzwonił, a gdy wszedł służący, rozkazał:
— Niech powóz zajedzie. Stangret nie będzie potrzebny. Powiezie nas Ali.
— Zaledwie pierwsza, — rzekł hrabia, patrząc na zegarek — moglibyśmy śmiało wyjechać o piątej dopiero. Lecz zwłoka taka mogłaby zepsuć humor hrabiemu Albertowi, lepiej więc będzie, gdy go nieco wcześniej wyrwiemy z wrażych rąk. Jedziemy więc.
U drzwi hotelowych już oczekiwał powóz. Na koźle siedział murzyn, ten sam, którego d‘Epinay widział w podziemiach pałacu, na wyspie Monte Christo.
D‘Epinay wsiadł do powozu razem z hrabią. Na koźle umieścił się Peppino i konie ruszyły.
Gdy zaprzęg stanął u bramy św. Sebastjana, strażnik chciał robić pewne trudności, lecz hrabia pokazał pozwolenie burmistrza miasta na przejeżdżanie swobodne bram w każdej porze dnia i nocy, wobec czego brama została otwarta.
Przez Via Appia powóz potoczył się szybko dalej.
Przy blaskach wschodzącego księżyca d‘Epinay dostrzegał błyski broni, czyhających w cieniu drzew bandytów, lecz skinienie ręki Peppina wystarczało, by powóz szedł ciągle naprzód, bez żadnych przeszkód.
Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął, Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i d‘Epinay wysiedli.
— Za dziesięć minut będziemy na miejscu — rzekł hrabia do swego towarzysza. Następnie w narzeczu toskańskiem dał jakiś rozkaz Peppinowi.
Peppino wyjął wtedy pochodnię z walizy powozu, zapalił i ruszył w drogę. D‘Epinay widział jak zapuszczał się on wąską ścieżyną pomiędzy urwiska, aż wreszcie zniknął.
— Teraz — rzekł hrabia — podążajmy jego śladem.
I poszli tą samą ścieżką. Po pewnej chwili dojrzeli dwóch ludzi, rozmawiających w cieniu drzew.
— Idziemy dalej? — zapytał z pewnym niepokojem d‘Epinay.
— Oczywiście. Peppino już uprzedził tych ludzi o naszem przybyciu.
W rzeczy samej, jednym z tych ludzi był sam Peppino, zaś drugim — bandyta, który na widok hrabiego wyprężył się i zasalutował.
— Jeżeli wasza ekscelencja raczy iść za mną — rzekł Peppino do hrabiego — to pozwolę sobie wprowadzić go do katakumb.
— Dobrze — rzekł hrabia — prowadź.
O kilkanaście zaledwie kroków dalej, pomiędzy skałami, przysłonięty krzewami dał się widzieć otwór, przez który zaledwie jeden człowiek mógł się przecisnąć.
Tak wąskie było samo tylko wejście wszelako, dalej bowiem korytarz odrazu bardzo się rozszerzał, trzeba było jednak iść bardzo, mimo to, pochylonym. Tak przeszli kilkadziesiąt kroków, poczem słowa: „kto idzie?“ zatrzymały ich. Jednocześnie dojrzeli, iż wśród ciemności blask ich pochodni odbił się na karabinie.
— Przyjaciel — zawołał Peppino i zbliżył się do strażnika, któremu szepnął słów parę do ucha. Wtedy ten zasalutował, dając znać przybyłym, że mogą iść dalej.
Za strażnikiem korytarz opuszczał się w dół i trzeba było schodzić po schodach, o dwudziestu stopniach. Gdy zeszli, znaleźli się na rozdrożu pomiędzy grobami. Drogi rozchodziły się jak promienie gwiazdy. Framugi, jedna nad drugą w skale wykute na kształt trumien, wskazywały, że nareszcie znajdują się w katakumbach.
Przy końcu jednej z rozchodzących się dróg widać było dalekie, słabe światełko. Gdy hrabia je zobaczył, oparł dłoń na ramieniu d‘Epinaya i powiedział:
— Czy chcesz widzieć jak bandyci odpoczywają w katakumbach?
— Sądzę, iż musi to być widok niezwykle ciekawy.
— A więc chodź za mną... Peppino, zgaś pochodnię.
Ogarnęła ich ciemność. Jedynie w oddali migotało światełko. W ciemności tej hrabia prowadził d‘Epinaya pewnym krokiem, jakby posiadał zdolność widzenia w ciemnościach. Wędrowcy nasi doszli do pewnego rodzaju wgłębienia, na środku którego były ustawione cztery bloki kamienne, które ongiś najwidoczniej zastępowały ołtarz, jak to wskazywał krzyż, nad nimi utkwiony. Za arkadami tej byłej świątyni wędrowcy ujrzeli siedzącego na kamieniu człowieka, zajętego czytaniem przy świetle lampy, postawionej na kolumnie.
Był to wódz bandy, Luigi Wampa.
Dookoła niego, na ziemi, spoczywało ze dwudziestu bandytów z karabinami w rękach. W głębi, w zupełnej już prawie ciemności, rozpoznać było można sylwetę jeszcze jednego bandyty, postawionego najwidoczniej na straży.
Hrabia przez pewien czas pozwolił d‘Epinayowi obserwować tę malowniczą grupę, następnie dał znak, przykładając palec do ust, ażeby zachował milczenie, co uczyniwszy, ruszył sam dalej ku spoczywającym.
— Kto idzie? zawołał nagle i z przestrachem stojący na straży wartownik.
Na głos ten Wampa porwał się pierwszy z miejsca, dobywając pistolet z za pasa.
W mgnieniu oka wszyscy bandyci byli na nogach i dwadzieścia luf grozić zaczęło w piersi hrabiego.
— Ależ mój drogi Wampo — odezwał się hrabia głosem spokojnym i cichym — nie przypuszczałem, byś miał mnie w podobny przyjmować sposób!
— Broń do nogi, zawołał wódz, zdejmując jednocześnie z uszanowaniem kapelusz.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł następnie. To tylko dlatego cię tak przyjąłem, że nie spodziewałem się dziś twego przybycia.
— Wszystko to bardzo dobrze, przybyłem może niespodziewanie, lecz z tej jedynie przyczyny, by ci przypomnieć, że nie dotrzymujesz warunków naszej umowy.
— Jakich warunków? — zapytał wódz bandytów, oblewając się rumieńcem wstydu.
— Czyż nie umówiliśmy się, że nietylko moja, ale i moich przyjaciół osoba, będą święte dla ciebie?
— W jaki sposób słowa mego nie dotrzymałem? Racz mnie objaśnić, panie hrabio? Bo przysięgam, że nic nie rozumiem!
— Porwałeś wczorajszego wieczora i tutaj uwięziłeś hrabiego Alberta de Morcef. Otóż wiedz — mówił hrabia głosem, na dźwięk którego aż zadrżał Franciszek — że ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół. Powinieneś się domyśleć tego, bo mieszka w tym samym co i ja hotelu i przez cały czas karnawału jeździł moim powozem. Niemniej pochwyciłeś go, a nawet nałożyłeś na niego okup, jakby to był zwyczajny, pierwszy lepszy podróżny.
— Dlaczegóż ja tego wszystkiego nie wiedziałem? Dlaczego nie uprzedziliście mnie o tem? — zawołał piorunującym głosem Luigi, zwracając się do bandytów — dlaczego naraziliście mnie na zarzut, że nie dotrzymałem danego słowa?
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — mówiłem panu, że to tylko nieporozumienie, nic ponadto.
— Hrabia nie jest sam? — zapytał Wampa z niepokojem.
— Jestem z baronem Franciszkiem d‘Epinay, do którego wysłałeś list domagający się okupu, a którego przekonać zapragnąłem, że Luigi Wampa jest człowiekiem, którego słowu można zaufać. Proszę cię, panie baronie, zechciej podejść bliżej — mówił hrabia, zwracając się do Franciszka — oto jest Luigi Wampa, który panu powie jak bardzo boleje nad omyłką, która nie z jego winy się wydarzyła.
D‘Epinay wynurzył się z ciemności, a wtedy wódz podszedł do niego, ze słowy:
— Witam pana barona, witam z radością i uniżeniem. Słyszał pan, co mówiłem do hrabiego Monte Christo. Proszę o wybaczenie.
— Wszystko to dobrze, panie... panie Wampa. Gdzie jest więzień wszelako? Nigdzie go nie widzę?
— Spodziewam się, że nic mu się złego nie stało? — rzekł hrabia, marszcząc groźnie brwi.
— Więzień jest tam — rzekł Wampa, wskazując na celę przed którą przechadzał się wartownik — pójdę natychmiast zawiadomić go, że jest wolny.
I poszedł. D‘Epinay i hrabia Monte Christo podążyli za nim.
— Co robi więzień? — zapytał wódz wartownika.
— Nie wiem, panie. Od godziny w jego celi panuje absolutna cisza.
Wampa uchylił drzwi. Przybyli, przy świetle słabem małej lampki, ujrzeli Alberta owiniętego w płaszcz bandycki i smacznie śpiącego.
— No — zawołał hrabia, z dziwnym, sobie właściwym uśmiechem — jak na człowieka, któremu grozi śmierć o świcie, to wcale nieźle.
Wampa spojrzał na śpiącego Alberta z podziwem, graniczącym z uwielbieniem. Aczkolwiek bandyta, uszanować umiał odwagę swego więźnia.
— Pan hrabia ma słuszność — rzekł — ten człowiek jest godzien tego, by był pana hrabiego przyjacielem.
Następnie podszedł do Morcefa, trącił go w ramię i powiedział:
— Panie, proszę się obudzić!
Morcef przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.
— A!... a!... zawołał — to ty, szanowny dowódco bandytów? Ach! wiesz, że powinienem cię znienawidzić za to obudzenie mnie w tej chwili jak najmniej odpowiedniej. Śniło mi się bowiem, że tańczyłem u księcia Bracciano furlanę z tą prześliczną hrabiną G!
Dobył zegarka, i krzywiąc się fatalnie mówił dalej:
— Zaledwie druga, toć to noc jeszcze! I pocóż u djabła zbudziłeś mnie tak wcześnie?
— By cię, panie hrabio, zawiadomić, że jesteś wolny.
— Mój drogi — zawołał Morcef wtedy, z niezrównanym grymasem niezadowolenia — na przyszłość zechciej pamiętać o słowach Napoleona: „budzić mnie wolno wtedy jedynie, gdy nadejdą wiadomości złe; gdy dobre — nigdy“. Gdybyś był nie przerywał mi snu, byłbym dokończył owej furlany. Wierzaj, byłbym ci za to do śmierci wdzięczny. Domyślam się, że obudziłeś mnie, aby powiadomić mnie o zapłaceniu okupu?
— Nie. Jesteś, panie hrabio, wolny bez okupu. Ktoś, któremu nie mogę niczego odmówić, przybył osobiście, aby się upomnieć o pana.
— I przybył sam aż tutaj? O!... to prawdziwie grzeczny człowiek!
Morcef wstał i spostrzegł d‘Epinaya.
— Jakto, mój drogi — zawołał — to ty aż tak daleko posuwasz swe poświęcenie?
— Nie ja jestem tym cudotwórcą, który cię wybawił, masz to do zawdzięczenia sąsiadowi naszemu, hrabiemu Monte Christo.
— O! prawdziwie, panie hrabio — rzekł żywo Morcef, poprawiając odruchowo chustkę na szyi i mankiety — jesteś człowiekiem stanowczo zbyt uprzejmym. Wierzaj, iż szczerze ci jestem wdzięczny.
I wyciągnął do hrabiego rękę, który zadrżał, podając mu swoją... lecz niemniej — podał.
Wódz bandytów z osłupieniem przypatrywał się całej tej scenie. Przywykł do tego, że więźniowie drżeli przed nim, gdy ten oto młodzieniaszek nie stracił nawet dobrego humoru.
D‘Epinay nie posiadał się z radości, że Albert zajął wobec bandyty taką postawę.
— Drogi Albercie — zawołał — gdybyś tak się zechciał pospieszyć, mógłbyś jeszcze zdążyć na bal, do księcia Bracciano i stanął do owej śnionej przez ciebie furlany i to z tą samą hrabiną G. która jest na balu i bardzo się niepokoiła o ciebie.
— Wiesz, że jest to doskonała myśl — zawołał — moglibyśmy tam być na godzinę trzecią. Panie Luigi, z bandytów... najbardziej szanowny, czy są jeszcze do wypełnienia jakieś formalności, przed pożegnaniem waszej wysokości?
— Niema żadnych, panie. Jesteś wolny, jak ptak.
— A więc żegnam cię! Chodźmy, panowie, chodźmy!
I Morcef, w towarzystwie d‘Epinaya i hrabiego, bez najmniejszego żalu opuścił jaskinię bandytów.
— Peppino! — zawołał wódz — podaj mi pochodnię.
— A ona ci na co potrzebna? — zapytał hrabia.
— Odprowadzę panów — odpowiedział dowódca — jest to najmniejsza cześć, jaką mogę złożyć waszej ekscelencji.
I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poprzedzał swych gości, nie jak lokaj który pełni służbę, ale jak król, który poprzedza ambasadorów. Gdy doszedł do końca korytarza, skłonił się głęboko i rzekł:
— Panie hrabia, raz jeszcze przepraszam i mam nadzieję, że nie będziesz miał w pamięci tego, co się stało.
— Nie, mój drogi Wampo. W tak ujmujący sposób nagradzasz swe przewinienia, że ochota bierze dziękować ci za ich popełnienie.
— Panowie — rzekł wtedy Wampa, zwracając się do młodych przyjaciół — być może, iż propozycja ma nie wyda się wam zbyt powabną. Jeżeliby jednak przyszła wam kiedy ochota odwiedzić moje schronienie, to ręczę, iż możecie być pewni najserdeczniejszego przyjęcia.
D‘Epinay i Morcef skłonili się na znak podziękowania. Następnie Albert, a potem i hrabia znikli w otworze wyjścia. Pozostał tylko jeden d‘Epinay.
— Widzę, że pan masz jeszcze do mnie jakiś interes? — rzekł Wampa do d‘Epinaya z uśmiechem.
— Tak. Przyznam się panu, że byłbym bardzo mu wdzięczny, gdybyś zechciał mi powiedzieć, co to za dzieło czytałeś pan, gdyśmy weszli do ciebie?
— „Komentarze Cezara“ — odpowiedział bandyta. — Jest to ulubiona moja książka.
— Cóż tam tak marudzisz? — zawołał z góry Morcef.
— Idę już, idę!... odpowiedział Franciszek.
I zaczął się przeciskać przez otwór.
— Za pozwoleniem, wodzu — zawołał Morcef, wracając się — chciałbym cię poprosić jeszcze o ogień.
I zapalił cygaro od pochodni Wampy.
— No, teraz, panie hrabio, spieszmy, o ile jest to możliwe. Nie uwierzy pan, jak bardzo zależy mi na tem, ażeby nie ominęła mnie owa furlana.
Powóz czekał na tem samem miejscu.
Hrabia, wsiadając, powiedział parę słów po arabsku i konie puściły się cwałem.
W niecałą godzinę stanęli przed pałacem księcia Briacciano. Była godzina trzecia, gdy wchodzili do salonu. Wejście ich wzbudziło zainteresowanie wszystkich obecnych.
— Pani — rzekł hrabia Morcef, podchodząc do hrabiny — wczoraj raczyłaś dać mi obietnicę, iż przetańczysz ze mną furlanę. Może przybywam zbyt późno, lecz oto mój przyjaciel, znany pani, jako człowiek zawsze prawdę mówiący, zechce niewątpliwie ci powiedzieć że nie z mojej stało się to winy.
Hrabina roześmiała się tylko, i puściła się z Albertem w pląsy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.