Hrabia Monte Christo/Część I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
INDAGACJA.

Zaledwie opuścił salę biesiadników, de Villefort zdjął maskę wesołości, której twarz jego w czasie uczty wymagała i przybrał fizjognomję urzędnika powołanego do spełnienia najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci podobnej sobie istoty. Nie łatwa to była praca na ten raz zmarszczyć brwi i zasępić czoło, pomimo ruchliwości fizjognomji twarzy, jaką każdy podprokurator królewski, jak aktor, wyrobić sobie musi.
Gerard de Villefort był w chwili tej o tyle szczęśliwy, o ile może nim być ten, co ma nadzieję pochwycenia szczęścia. Z urodzenia bogaty, w dwudziestym siódmym roku życia piastował już zaszczytny w sądownictwie urząd, a teraz poślubić miał młodą i piękną panienkę, którą kochał i przez którą, jak mu się zdawało, był kochany. Wybrana ta przytem pochodziła z rodziny najlepiej w obecnej chwili u dworu widzianej; była to poza tem panna bardzo bogata i dostać miała w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów, nie mówiąc o nadziejach w przyszłości. Wszystko to przedstawiało się w oczach de Villeforta jako oślepiające szczęście.
Gdy wychodził ze swych prywatnych apartamentów, u drzwi wejściowych oczekiwał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka strącił go odrazu z błękitów, w jakich bujał rozkosznie, ułożył więc odrazu twarz i zbliżył się do przedstawiciela publicznego porządku.
— Jestem na pańskie rozkazy — przemówił doń — oskarżenie przeczytałem; dziękuję panu, żeś tak szybko zaaresztował obwinionego, prosiłbym zaś teraz o udzielenie mi szczegółów spisku.
— O spisku żadnym nic a nic nie wiemy do tej chwili — odpowiedział komisarz — co zaś do oskarżonego, to wszystkie jego papiery umieściliśmy w jednej paczce, która została następnie opieczętowana i znajduje się już w pańskim gabinecie. O osobie zaś zaaresztowanego, powiedzieć mogę to jedynie, iż jest to mieszkaniec Marsylji, Edmund Dantes, porucznik trójżaglowego okrętu Faraon, będącego własnością handlowej firmy prywatnej „Morrel i Syn“, w Marsylji.
— A czy ten Dantes zanim zaczął spełniać swe obowiązki w owej firmie prywatnej, nie służył w marynarce wojennej?
— Nie, panie, to człowiek bardzo młody jeszcze.
— Jego wiek?
— Lat dziewiętnaście, do dwudziestu.
Gdy de Villefort prowadził rozmowę tę z komisarzem, znajdował się właśnie na zakręcie ulicy Kortezów, gdzie zatrzymał go jakiś mężczyzna. Był to pan Morrel.
— Panie de Villefort — zawołał zacny kupiec — pozwoliłem sobie właśnie iść do pana i rad jestem, że go tutaj spotkałem. Chciałem pomówić z nim w sprawie porucznika mego statku, Edmunda Dantesa, który został zaaresztowany, w mojem przekonaniu — najniesłuszniej.
— Wiem już o tem — odrzekł de Villefort — i idę właśnie na indagację.
— O panie — zawołał Morrel głosem wzruszonym — nie znasz tego, którego masz przesłuchać, lecz ja go znam doskonale. Jest to człowiek uczciwy, pracowity i dobry, jest przytem doskonałym marynarzem. O! panie de Villefort, ośmielam się go polecić jak najusilniej.
De Villefort, jak już wiemy, należał do arystokracji, zaś Morrel do plebejuszów; pierwszy był rojalistą, gdy drugiego podejrzewano o bonapartyzm. Z tych powodów de Villefort spojrzał wyniośle na pana Morrela i rzekł ozięble.
— Postaram się zadość uczynić pańskim żądaniom. Wiedz pan wszelako o tem, iż można być człowiekiem jak najbardziej prawym i dobrym w pożyciu, doskonałym przytem pracownikiem, a mimo to być szkodliwym dla państwa. Pan chyba dobrze wiesz o tem, nieprawdaż?
Ostatnie słowa de Villefort wymówił z dość dużym naciskiem, jakby dając do zrozumienia, że je wypowiedział pod jego adresem, i jednocześnie zapuścił wzrok badawczy w głąb duszy Morrela.
Ten zaś zmieszał się odrazu, jego sumienie bowiem pod względem politycznym nie było w zupełności czyste; zwierzenie się nadto Dantesa, że rozmawiał z marszałkiem i że cesarz również parę słów przemówił do niego, zakłócało mu spokój umysłu. Nieugięcie wszelako postanowił bronić swego współpracownika.
— Błagam cię, panie de Villefort — powiedział — bądź sprawiedliwym, jak być nim powinieneś, i uwolnij nam jak najprędzej tego biednego chłopca.
To: „bądź sprawiedliwym“ i „uwolnij nam“ — zabrzmiało rewolucyjnym dźwiękiem w uszach królewskiego podprokuratora.
— Hm!... hm!... patrzaj — mówił do siebie w duszy — „uwolnij nam“! Czy ten Dantes nie należy wypadkiem do jakiejś sekty Karbonarów, kiedy jego protektor używa, nie wiedząc nawet o tem, że się zdradza, określeń tak zbiorowych?... Mówiono mi przecież, że został zaaresztowany w oddzielnym pokoju jakiejś restauracji, w którym znajdowało się liczne bardzo towarzystwo... W tem jest coś podejrzanego!...
I odezwał się głośno:
— Możesz być pan zupełnie spokojny, panie Morrel; nie napróżno się odwołałeś do mojej sprawiedliwości; jeżeli oskarżony jest niewinny, to wszystko będzie dobrze, jeżeliby jednak miało być przeciwnie, to... Pan wiesz przecież w jak trudnej epoce żyjemy, pobłażliwość wywołaćby mogła groźne następstwa.
Powiedziawszy to, pożegnał Morrela i wszedł do bramy gmachu sądowego.
Przedpokój był zapełniony żandarmami i policją. Przy ścianie stał więzień pilnie strzeżony, a spojrzenia zewsząd nań padały. I de Villefort przechodząc przez przedpokój rzucił niechętnym wzrokiem na Dantesa.
Gdy był już w swym gabinecie, po przejrzeniu pliki papierów, jakie mu doręczył ajent policyjny, — dał rozkaz:
— Proszę wprowadzić więźnia.
Spojrzenie, przelotem na obwinionego rzucone, było dlań wystarczające do urobienia sobie zdania o człowieku, którego miał indagować. Z otwartego i wyniosłego czoła poznał zdolność, z nieruchomego wzroku i brwi zmarszczonych — odwagę, z ust wydatnych i nieco rozchylonych — szczerość. Pierwsze wrażenie — było dla Dantesa korzystne.
Ale de Villefortowi powtarzano często, iż nigdy iść nie można za pierwszym popędem uczucia. Przytłumił więc przychylne wrażenie.
Gdy Dantes został wprowadzony, na jego twarzy malował się spokój. Skłonił się sędziemu z pełną szacunku grzecznością i powiódł dookoła wzrokiem, jakby w poszukiwaniu krzesła. Pochwycił wszelako zimne spojrzenie Villeforta. Ten wzrok przypomniał biednemu chłopcu, iż się znajduje w izbie sądowej i że ma przed sobą nie człowieka, lecz sędziego, niewzruszonego, zimnego i obojętnego.
— Nazwisko? — zapytał Villefort.
— Nazywam się Edmund Dantes — odpowiedział dźwięcznym i spokojnym głosem młodzieniec — jestem porucznikiem statku Faraon, należącego do firmy „Morrel i Syn“.
— Wiek pański? — pytał dalej Villefort.
— Mam lat dziewiętnaście.
— Coś pan robił w chwili, kiedy cię zaaresztowano?
— Byłem na moich własnych zaręczynach — odrzekł Dantes głosem wzruszonym.
— Byłeś na swych własnych zaręczynach? — zapytał podprokurator, bezwiednie unosząc się z krzesła.
— Tak, panie. Miałem poślubić właśnie kobietę, którą od lat trzech kocham.
Jakkolwiek Villefort był niewzruszonym, ten szczególny zbieg okoliczności uderzył go jednakże; wzruszony zaś głos Dantesa, którego oderwano od ukochanej kobiety, radości i wesela — obudził w nim współczucie dla nieszczęśliwego. I on przecież ma się żenić, i jego spokój zakłócono, by szedł zniszczyć radość innego człowieka.
To go nieco lepiej dla więźnia usposobiło i już łagodniejszym zapytał głosem:
— Mów pan, proszę, co masz do powiedzenia.
— Cóż mam mówić?
— Udziel pan sądowi wyjaśnień.
— Dobrze, lecz niech sąd pouczyć mnie zechce, jakich pragnie ode mnie informacyj, a wtedy powiem wszystko, co wiem. Wiem jednak bardzo niewiele.
— Czy pan służył za czasów Uzurpatora?
— Zostałem wcielony do marynarki handlowej w czasie jego upadku.
— Mówią, iż pan masz zasady wspólne marzycielom — rzekł Villefort podstępnie, nikt bowiem mu ani słowa w tym względzie nie szepnął, rzucił jednak pytanie i to w tej formie, jakby było ono samo już przez się oskarżeniem.
— Moje zasady polityczne, są sprawą mego sumienia, panie sędzio. Aczkolwiek wstyd mi się do tego przyznawać, nie miałem nigdy dość czasu, by jakieśkolwiek poglądy w tej dziedzinie wyrobić sobie. Mam lat dziewiętnaście, jak to już powiedzieć miałem zaszczyt, jestem niczem, nie odgrywam w życiu żadnej roli. Zasad przeto dotyczących praw publicznych nie mam żadnych. Co zaś do zasad mych osobistych, prywatnych, to ograniczają się one do trzech uczuć: kocham mego ojca, szanuję p. Morrel, mego zwierzchnika i ubóstwiam Mercedes, która jest moją narzeczoną. Oto wszystko. I widzi pan sędzia, że nie jest to zbyt zajmujące.
W czasie tej przemowy Dantesa, Villefort wpatrywał się w jego twarz łagodną i otwartą i przypominać sobie zaczął Renee i jej prośby za obwinionym. Doświadczenie, jakiego nabył w badaniach, pozwalało mu już na wydanie sądu o Dantesie, mianowicie, iż jest on stanowczo niewinny. Na Boga — myślał — to jakiś dzielny chłopak. Nie będę miał, jak widzę, zbyt wielu trudności, ażeby zasłużyć sobie na dobre przyjęcie u mojej Renee. To mi może przytem dobre sprawić wrażenie u świata, a może i miłego całusa zarobię u Renee. W tej podwójnej nadziei wyraz twarzy Villeforta złagodniał bardzo, co wywołało radosny uśmiech na twarzy Dantesa.
— Panie Dantes — rzekł Villefort — musisz mieć nieprzyjaciół.
— Ja nieprzyjaciół?... zdziwił się zapytany. — Żyję tak krótko na świecie, że nie miałem sposobności pozyskać ich sobie. Charakter mam wprawdzie żywy, lecz ten mój temperament trzymam zawsze na wodzy, by w uniesieniu nie skrzywdzić czasem kogoś, a zwłaszcza podwładnych. Mam kilkunastu majtków pod swymi rozkazami, zechciej panie, ich zapytać, a powiedzą że mnie kochają i szanują, nie jak ojca, bom na to za młody, ale jak starszego brata.
— Jeżeli nie nienawiść, to rozbudziłeś w takim razie zazdrość może? Awansować miałeś na kapitana, i to w dziewiętnastym roku życia! Jest to stanowisko bardzo już poważne. Żenić się masz przytem z panienką bardzo piękną podobno... Otóż dwa te fakty mogły ci przyczynić niechętnych i zazdrosnych.
— To jest możliwe. Ma pan sędzia słuszność; zna pan widzę, ludzi lepiej, aniżeli ja. Ale jeżeli ci zazdrośni należą do grona moich znajomych, to przyznam się szczerze, iż wolałbym ich nie znać, aniżeli poznawszy — znienawidzieć.
— Należy, drogi panie, zawsze starać się o to, aby dokładnie poznać wszystkich i wszystko dookoła siebie. Zdajesz mi się być godnym szacunku młodzieńcem, i pragnąłbym ci pomóc w tem twojem dzisiejszem nieszczęściu. W tej myśli przeczytam ci denuncjację, jaką nam przysłano. Oto jest pismo oskarżające; czy znasz ten charakter?
Mówiąc to, Villefort podał list Dantesowi. Ten przeczytał go i rzekł:
— Nie, panie, nie znam tego pisma, mam jednak wrażenie, że jest ono udane. Znać bardzo wprawną rękę. Lecz cóż to za szczęście dla mnie, że mam do czynienia z tak szlachetnym człowiekiem — rzekł i wzrokiem pełnym wdzięczności spojrzał na Villeforta. — Za to ten, co ten list napisał, musi być bardzo wielkim moim nieprzyjacielem.
W błyskawicy, jaka zajaśniała w oczach młodzieńca, gdy wymawiał te słowa, Villefort dostrzegł energję i gwałtowność, ukryte pod zewnętrzną słodyczą.
— Młodzieńcze — rzekł podprokurator — zechciej teraz odpowiadać mi szczerze, nie jak winowajca sędziemu, lecz jak człowiek znajdujący się w przykrem położeniu zwierza się życzliwemu, który pragnie jego losem się zająć. Czy jest co prawdy w tem oskarżeniu bezimiennem?
— Wszystko prawda, i wszystko fałsz. Przysięgam na honor marynarza, na miłość moją dla Mercedes, na życie ojca mojego wreszcie, że to co powiem — czystą prawdą będzie.
— Mów więc — rzekł głośno de Villefort, dodając zcicha do siebie: O, gdyby tak Renee widzieć mnie mogła teraz, to byłaby ze mnie zadowolona.
— Zaczynam przeto — rozpoczął zeznanie Dantes — gdyśmy opuścili Neapol, nasz kapitan Leclerc zapadł nagle ciężko na gorączkę, a nie mieliśmy na statku lekarza, choroba przeto przybrała szybko groźne rozmiary i przy schyłku trzeciego dnia choroby stan kapitana był już beznadziejny. Wtedy przywołał on mnie do siebie i rzekł: — „mój drogi Dantesie, przysięgnij mi na honor, że spełnisz moją prośbę. Idzie tu o rzecz wielkiej wagi“. Przysięgam ci, kapitanie — odpowiedziałem. Chory mówił dalej: Ponieważ po mojej śmierci dowództwo okrętu do ciebie należeć będzie, obejmiesz je przeto i skierujesz statek ku Elbie i wylądujesz w Porto-Ferrajo, tam udasz się do Wielkiego Marszałka Państwa i oddasz mu ten list; być może, że ci tam dadzą odpowiedź oraz jakieś nowe zlecenie. Wtedy wypełnisz wszystko, co rozkażą. I to jest ma prośba. Prośba umierającego“. Dobrze, kapitanie — odpowiedziałem — być może jednak, że nie tak łatwo uda mi się dostać do marszałka? — Gdyby tak było — powiedział wtedy chory — każesz mu oddać ten oto pierścień, a wszelkie trudności będą w tej chwili usunięte. Powiedziawszy to oddał mi pierścień i w parę godzin później już nie żył.
— Jakeś sobie postąpił wtedy?
— Jak byłem powinien — jakby każdy, będąc na mojem miejscu, postąpiłby sobie. Prośby umierającego są święte; dla marynarzy przytem prośba zwierzchnika — jest rozkazem. Kazałem tedy skierować statek ku Elbie, gdziem na drugi dzień przybył i wysiadłem na ląd. Ponieważ, jak przewidywałem, miałem trudności z dostaniem się do marszałka, przesłałem mu więc pierścień — i wszystkie drzwi stanęły przedemną otworem. Marszałek przyjął mnie natychmiast, zadał kilka pytań i wręczył mi jakiś list z poleceniem, abym go odwiózł osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ wolą zmarłego kapitana było, bym spełnił wszystkie dane mi tam rozkazy. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylji. Przybyłem wczoraj; załatwiłem wszystkie formalności na komorze i w urzędzie sanitarnym, a następnie po przywitaniu się z ojcem, pośpieszyłem do mej narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą jeszcze i bardziej mnie kochającą niż przedtem. Dzięki panu Morrelowi wszelkie trudności kościelne zostały usunięte i o godzinie trzeciej po południu stanąć miałem z mą Mercedes na kobiercu ślubnym. Przed obrzędem tym jednak była uczta zaręczynowa, w czasie której zostałem zaaresztowany.
— Widzę — powiedział do Villefort, po wysłuchaniu spowiedzi tej — że wszystko to jest bardzo do prawdy podobne. Możliwe, że jest w tem twoja wina względem Państwa, lecz jeżeliby nawet tak było, to wina ta jest usprawiedliwiona tem, żeś wypełniał ślepo rozkazy swego kapitana. Jedną tylko rzeczą jestem strapiony nieco — to ten list. Daj mi go jednak, i daj słowo, że się stawisz na każde nasze wezwanie — a dam rozkaz by cię uwolniono.
— Więc jestem wolny? — zawołał Dantes w uniesieniu najwyższej radości.
— Daj tylko list przedtem, a będziesz wolny.
— Musi go pan mieć u siebie, ponieważ mi go już zabrano, wraz ze wszystkiemi innemi papierami. Zdaje mi się nawet że jest on w tej oto paczce.
— Zatrzymaj się jeszcze — rzekł podprokurator do Dantesa, zabierającego się już do wyjścia — do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, przy ulicy Cog Herom, w Paryżu — odrzekł Dantes.
Na słowa te, Villefort jakby piorunem rażony porwał się z miejsca i pochwycił paczkę papierów zabranych w czasie rewizji, następnie zaczął przewracać je szybko, odnajdując wreszcie poszukiwany fatalny list.
Wzrok jego przytem wyrażał trwogę niewymowną.
Noirtier, rue Cog Herom Nr. 13... czytał, blednąc coraz bardziej.
— Tak, panie sędzio — odpowiedział Dantes, zdziwiony bardzo zachowywaniem się podprokuratora. — Czy pan zna może tego pana Noirtier?
— Bynajmniej — odparł żywo de Villefort — wierny poddany króla nie może znać spiskowców.
— Więc tu chodzi o spisek?! — wykrzyknął Dantes, ogromną przejęty trwogą, tracąc nadzieję odzyskania wolności. — Cokolwiek bądź jest w liście tym, panie sędzio, przysięgam, że nie domyślam się nawet jego treści.
— Tak — odparł przytłumionym głosem de Villefort — ale znasz nazwisko tego, do którego był adresowany.
— Nie mogłem go nie znać, gdy miałem polecone list ten podług adresu doręczyć. Nic ponad to nie wiem wszelako.
— Nie pokazywałeś nikomu tego listu? — zapytał de Villefort, a coraz silniejsza bladość na twarz mu występowała.
— Nikomu, panie, honorem za to ręczę.
— I nikt nie wiedział, żeś miał list do Noirtiera adresowany, a dany ci przez Wielkiego Marszałka.
— Nikt, prócz tego, który mi go doręczył.
— To i tak wiele — rzekł de Villefort i zaczął czytać list, a im bliżej był jego końca, tem mocniej chmurzyło się jego czoło; zbielałe usta, rece drżące, zamglone oczy... naokropniejszą trwogą przejmowały Dantesa.
A Villefort, po przeczytaniu listu, opuścił nisko głowę i trwał jakby w omdleniu.
— Boże mój!... co się panu stało? — wyjąkał przestraszony Dantes.
Lecz de Villefort słowa nie odpowiedział i siedział dalej bezwładnie. Po chwili złowrogi list przeczytał raz jeszcze.
— Więc powiadasz, iż nie znasz absolutnie treści tego listu? — zapytał wreszcie.
— Na honor, powtarzam, klnę się, iż nic nie jest mi wiadome. Ale co ci jest, panie sędzio! Ty mdlejesz! Czy mam zadzwonić, czy też przywołać kogo?
— Nie, — odparł de Villefort — nie ruszaj się z miejsca i milcz nie pytany. Tutaj ja rozkazuję!
— Panie — rzekł Dantes urażony — zechciej mi wybaczyć moje dobre chęci.
— Nikogo nie potrzebuję, to zwykłe u mnie chwilowe osłabienie. Nie myśl o tem. O sobie raczej. I odpowiadaj.
Słysząc to, Dantes ponownie skupił uwagę, oczekując na pytania, ale czekał napróżno. De Villefort zasiadł się w krześle, oparł czoło na dłoni i trwał w milczeniu.
— A jeżeli on wie co list zawiera? — myślał — a jeżeliby się dowiedział jeszcze, że Noirtier jest moim ojcem? — byłbym zgubiony.
I zaczął się wpatrywać w Dantesa, jakby chciał wzrokiem przebić niewidzialną zasłonę i zbadać tajemnicę serca.
— Nie! Na bok wszelka słabość. Tutaj niema wyboru.
— Panie, miej litość, zadawaj pytania, badaj, lecz przerwij to okropne milczenie — zaczął błagać Dantes.
A Villefort na to, spokojnym pozornie głosem, w którym czuć było wszelako zmięszanie:
— Niestety, panie, nie mogę cię jeszcze uwolnić w tej chwili. Sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało, dzięki czemu, zanim cię uwolnię, naradzić się będę musiał ze starszym sędzią. Wybacz mi to, lecz przecież widziałeś, że pragnąłem cię uwolnić.
— O tak, widziałem i jestem panu wdzięczny za jego dobroć: byłeś mi, panie, raczej przyjacielem, niż sędzią. —
— Aczkolwiek więc muszę cię jeszcze jakiś czas zatrzymać w więzieniu, wiedz, iż szczerem mem pragnieniem będzie, byś jak najrychlej odzyskał swobodę. I patrz: jedynym dowodem twej domniemanej winy jest ten list i ja oto...
I Villefort, mówiąc to, rzucił list do kominka i patrzył, póki ten się nie spopielił cały.
— Widziałeś? — rzekł następnie — dowód ten już został zniszczony, już nie istnieje...
— O, panie! — zawołał Dantes — ty jesteś więcej niż sprawiedliwością, ty jesteś samą dobrocią!
— Słuchaj wszelako — przerwał mu de Villefort — po tem coś tu widział, możesz mi, myślę, zaufać — nieprawdaż?
— O, tak! Rozkazuj, a wszystko wypełnię.
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie, ja nie myślę ci rozkazywać, ja tylko dam ci radę.
— Zastosuję się do niej, napewno!
— Musisz dziś w tym gmachu sądowym pozostać do wieczora; być może, że cię jeszcze kto inny badać będzie. Otóż mów wtedy wszystko, co mnie mówiłeś, o tym liście tylko nie wspominaj ani słowa.
Przysięgam, iż tak zrobię.
Villefort zdawał się błagać.
Więzień — uspakajał sędziego.
— Uważaj — rzekł de Villefort, spoglądając na popioły, które zachowały jeszcze formę listu — uważaj i pamiętaj, że jedyny obciążający cię dokument został zniszczony. Ty i ja wiemy jedynie, że istniał; już ci go nie pokażą, jako dowodu twej winy, zaprzeczaj więc, gdyby ci o nim mówiono, zaprzeczaj śmiało, a będziesz ocalony.
— Zaprzeczać będę do ostatniego tchu, niech pan sędzia będzie spokojny!
— Pamiętaj! — rzekł raz jeszcze de Villefort i sięgnął ręką po dzwonek.
Trzymając go już w ręce podniesionej, zapytał raz jeszcze:
— Żadnego innego listu nie miałeś, prawda?
— Żadnego.
— Przysięgnij.
Dantes wzniósł rękę ku górze i rzekł uroczystym głosem.
— Przysięgam.
Głos dzwonka rozbrzmiał i za chwilę do gabinetu wszedł komisarz.
Villefort zbliżył się doń i parę słów szepnął mu do ucha.
Komisarz odpowiedział skinieniem głowy.
— Iść proszę za tym panem — rzekł de Villefort do Dantesa.
Więzień skłonił się, rzucił spojrzenie wdzięczności Villefortowi i wyszedł.
Zaledwie drzwi się zamknęły, wyczerpany wrażeniami de Villefort padł w omdleniu na ziemię.
Długa upłynęła chwila zanim wrócił do przytomności.
— Boże, Boże Wielki!... Od jakich błachych rzeczy zależą los i życie człowieka! Gdyby prokurator królewski był obecny w Marsylji, on nie ja, ten list przeklęty byłby przeczytał, a wtedy byłbym zgubiony. Ach, ojcze, ojcze mój!... czyż zawsze będziesz groził memu szczęściu na tej ziemi? Czyż na wieczność jestem skazany, bym toczył walkę z twą przeszłością!?
Nagle jakby światło niespodzianie rozbłysło w jego głowie; radosny pół-uśmiech rozjaśnił twarz.
— Tak — wyszeptał do siebie — tak jest, tak będzie. Ten sam list, który mógł mnie zgubić — otworzyć mi może, otworzyć mi musi, otworzy — drogę do karjery!...
— Do dzieła! Villeforcie!
I podprokurator królewski, przed chwilą, jak niedołężny starzec słaby, podniósł się sprężyście, wyszedł z gabinetu, ubrał się i podążył szybko do domu swej narzeczonej.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.