Hiszpanka Gwandolina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hiszpanka Gwandolina |
Pochodzenie | Na skrzyżowaniu dróg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Młody książę, spełniając wolę ojca, usiłował „wyszumieć się”. Przerzucał się więc z miejsca na miejsce, objeździł całą Europę, zaglądał wszędzie — i tam, o czem wszyscy wiedzą i mówią, i tam, gdzie prawie wszyscy panowie bywają, ale żaden o tem nie mówi. Jednak, widocznie, zanikła już w młodem pokoleniu zdolność do „wyszumienia się”, albo krew latorośli dumnych kniaziów Bryńskich, może, nie zawierała w sobie tych pierwiastków, które miały być usunięte podczas odwiedzin Monte-Carlo, Moulin-Rouge, nocnych spelunek na Montmartrze, słonecznego Lido, gabinetów w pierwszorzędnych restauracjach i kabaretach wszystkich stolic europejskich, bo książę Alfred śmiertelnie, przerażająco się nudził. Teatru nie lubił, galerje obrazów były mu znane z albumów i doskonałych kopij od dzieciństwa; dobra muzyka kwitła tam, dokąd zwykle nie zaglądają „musujący” młodzieńcy, otrzymujący w ojczystym domu ścisłą marszrutę, nieco obecnie przestarzałą, gdyż opracowano ją w połowie ubiegłego stulecia, gdy była uznana poniekąd za tradycję, obowiązującą ludzi „bene nati et possessionati”.
Panowie, żyjący wspomnieniami minionej doby, zapomnieli, że wtedy nie znano jeszcze „niebieskich pociągów”, aeroplanów, błyskawicznie przerzucających ludzi z jednego końca Europy — na drugi; radio, czyniącego z całego świata jedną olbrzymią salę, gdzie wszyscy naraz mogą śpiewać, grać i mówić; nastroju myśli, czyniącego z dzieci — starców, a z młodzieńców — sensatów, sceptyków lub idealistów; tańców i strojów, które ojcowie ich z nieskromnym blaskiem oczu podziwiali w dobrze obwarowanych tawernach i innych nocnych lokalach.
Słowem, książę Alfred nudził się i chodził po Paryżu, jak senna mucha jesienna.
W takim nastroju, nie wiedząc poco i dlaczego, wstąpił do małego kabaretu na jednej z bocznych uliczek, zbiegających ku Bulwarom.
Automatycznie przejrzał barwne, krzyczące afisze, kupił bilet i wszedł na salę.
Usiadł i zaczął się rozglądać. Wszystko było tak, jak w każdym innym kabarecie.
Francuzów oczywiście nie było, jeżeli nie liczyć kilku rodzin powojennych bogaczy o nie-francuskich obliczach; wystrojone, ubrylantowane panie i zbyt starannie ubrani panowie zasiadali w lożach, z minami pewnych siebie ludzi, którzy przyszli się zabawić, a więc, niby dając zaliczkę, odrazu, jeszcze przed opuszczoną kurtyną figlarnie się uśmiechali, co wyglądało bardzo głupio. Kilka „międzynarodowych” Francuzek o mocno podczernionych oczach, naszminkowanych policzkach i wykarminowanych na kolor „nasturcji” ustach, wydekoltowanych do pasa i do kolan, pobrzękiwało wspaniałemi sztucznemi klejnotami, bezceremonjalnie demonstrowało swoje wdzięki, przybierając odpowiednie wyzywające lub rozkoszne pozy. Resztę publiczności stanowili cudzoziemcy.
Hałaśliwi Amerykanie ze swemi „beloved girls” palili fajki i drogie egipskie papierosy, opychali się czekoladą i co chwila wykrzykiwali na cały głos:
— I am crasy of this Gwandolina!
Po tych słowach najczęściej wybuchali ogłuszającym, nienaturalnym śmiechem.
Anglicy siedzieli sztywni i cierpliwi, pogardliwie spoglądając na rodaków z poza Oceanu. Angielki, najczęściej chude, wyniszczone przez ząb czasu i nadużycie sportu, szkodliwego w ich wieku, pokazywały w zimnym uśmiechu duże, żółte zęby i trochę się denerwowały, szepcąc do swych kawalerów:
— Is it very shoking this spanish dancer?
Mężczyźni wzruszali ramionami i odpowiadali nieruchomemi ustami:
— I was told-it is!
Hiszpanie, Włosi, Grecy, Niemcy zapełniali salę, rozmawiając w mowie ojców lub kalecząc język francuski, gestykulując, śmiejąc się, pykając fajkami, żartując z pannami, odbierającemi bilety i sprzedającemi cukierki, nuty modnych piosenek, fantazyjne, pokraczne lalki, papierosy, wydęte gazem balony.
Widząc i rozumiejąc, że tłum robi wielki wysiłek, aby się bawić, „jak dzieci”, książę Alfred skrzywił z niesmakiem usta i zaczął czytać reklamy na kurtynie.
— Nie jest pan rycerski dla pięknej kobiety! — usłyszał nagle głos za sobą.
Obejrzał się. Rozparta w fotelu siedziała tam półnaga dama nie pierwszej już młodości i wyzywająco, bezczelnie zaglądała mu w oczy.
— Przepraszam panią, — rzekł suchym tonem — lecz nie wiem, com pani zawinił?
— Ani razu pan na mnie nie spojrzał, a ja tymczasem od pięciu minut hypnotyzuję pana — odparła dama, odświeżając nową warstwą pomadki połyskujące tłuszczem usta, czerwowe jak zabarwiony werniksem krem. — A tymczasem moglibyśmy wesoło spędzić wieczór... razem.
Był to utarty frazes zaczepny, zastosowany do wymagań „cywilizowanego” wieku, „ersatz” dawnych — brutalnych, lecz szczerych „flirtów” ulicznych.
— Dziękuję pani — odparł książę Alfred — skorzystam z tej okazji chętnie, jeżeli pani mi zagwarantuje, że powie mi coś oryginalnego, zajmującego.
— Pójdziemy razem na kolację, znam uroczy zakątek... dobrze karmią, a później powiem panu coś... bardzo miłego! — szepnęła dama, przewracając oczy, otoczone szczotką pokrytych czarnym tłuszczem rzęs.
— Ta-a-k! — przeciągnął, śmiejąc się, książę i odwrócił się.
Dama pogardliwie syknęła.
W tej chwili zagrała orkiestra, co zmusiło znajdujące się na sali amerykańskie „girlsy” i inne młode kobiety do poruszania ramionami i biodrami i robienia roznamiętnionych min. Grano bowiem nowe, bardzo modne „tango” i do tego prawdziwe argentyńskie, jakie tańczą półdzicy „ganezosy”.
Kurtyna się podniosła. Na scenie migały różne postacie, nikogo niebawiące i nikomu niepotrzebne. Jacyś śpiewacy we frakach, z dużym tupetem i z małym głosikiem, ubrani, jak manekeny z wystaw magazynów „Galleries Lafayette”; połyskujące paljetami i fałszywemi brylantami „diseuses”, opowiadające „petites cochonneries”, będące potwornem świństwem; akrobaci; jakiś biedak, wymalowany na murzyna i z wybielonemi wargami, co nadawało mu wygląd szympansa; tresowane, oszczypane z piór papugi i orkiestra hawajczyków, grających na dziwacznych, wrzaskliwych instrumentach, na których znali się tylko Amerykanie, ciągle tupiący nogami i akompanjujący przeraźliwemi gwizdkami.
Książę Alfred westchnął z ulgą, gdy kurtyna spadła i oznajmiono antrakt. Wyszedł do kuluarów i chciał wrócić do hotelu, lecz wstrzymały go od tego rozlegające się zewsząd zachwyty nad hiszpańską tancerką Gwandoliną, której występu oczekiwano w następnej części widowiska.
Wielu młodych ludzi z hałasem przeciskało się przez tłum, krzycząc:
— Idziemy spotykać Gwandolinę! Zaraz przyjedzie. Już telefonowano, że wyjechała!
Porwany prądem ludzkim książę Alfred wkrótce znalazł się na chodniku przed bocznem wejściem dla artystów. Po chwili zajechała taksówka, z której wyfrunęła drobna, wiotka postać młodej dziewczyny. Otoczył ją i połknął bez śladu rozbawiony, bezmyślny i dziki w przejawach radości lub gniewu tłum. Książę nie zdążył nawet przyjrzeć się tancerce.
Szofer tymczasem zatrzasnął drzwiczki taksówki i jednocześnie ze stopni wozu upadła na asfalt jezdni zwykła, szara koperta. Nie zdając sobie sprawy, książę podniósł ją i ze zdumieniem przeczytał adres: „Senorita Gwandolina, Hotel Bourges, Paris.”
Pobiegł ku wejściu, aby dogonić tancerkę, lecz dzwonek wzywał już na salę, a stojący przy bocznych drzwiach opasły drab opryskliwym głosem odmówił księciu wpuszczenia za kulisy.
— Niech w takim razie pan doręczy ten list pannie... — zaczął książę, lecz, spojrzawszy w bezczelne oczy odźwiernego, zawrócił się i poszedł do teatru.
— Sam oddam — pomyślał — bo ten fagas nie doręczy listu, a może w nim jest coś ważnego...
Siedząc na swem miejscu spokojnie wyczekiwał występu Gwandoliny.
Nareszcie zagrały fanfary, w budkach nad orkiestrą zapaliły się nowe lampy, rzucając snopy światła na scenę, wśród publiczności zapanowała nagle skupiona cisza.
Zaczęło się przedstawienie, stanowiące atrakcję kabaretu.
Przy dźwiękach fanfar i orkiestry, grającej uwerturę z „Carmen” na widownię weszli heroldowie, a za nimi cała barwna czereda banderillerów, pikadorów, punctillerów, uczestniczących w „corridas” — walce byków. Wszystko to ustawiło się, tworząc jaskrawy, dekoracyjny tłum. Zagrały nowe trąby i na scenę wszedł olbrzymi w purpurowym, haftowanym złotem, obcisłym stroju, „torero”. Szedł tanecznym, lekkim krokiem, niosąc nad głową biały obłok z jedwabiu, gazy i lekkiej mantylli.
Gdy doszedł do środka sceny, krzyknął: „Ole!” i cisnął przed sobą, wprost na widzów, śnieżną powiewną zjawę.
Już w powietrzu opadły jedwabie, koronki, wstążki i z nich wyłoniła się Gwandolina, ze złotym grzebieniem w kruczych włosach, nad któremi połyskiwał, jak korona; z białą, przezroczystą mantyllą, stanowiącą ramę dla pięknej, młodej twarzy o płomiennych, dużych oczach.
Gdy dotknęła desek sceny, zamarła, jak figurka z saskiej porcelany, stojąc na końcach białych trzewiczków, odcinających się od foremnych, różowych, obnażonych nóg. Po chwili uczyniła szalony skok i rozpoczęła z partnerem zawrotny, zmysłowy taniec, pełen namiętności i śmiałego wyzwania.
Publiczność szalała i, nie zważając, że już kilkakrotnie spuszczono kurtynę, wywoływała tancerkę. Rozpromieniona i szczęśliwa wykonywała coraz nowe i nowe tańce. Nagle książę Alfred spostrzegł wyraz lęku na twarzy Gwandoliny, a po chwili starą kobietę, która z pomiędzy kulis dawała jakieś znaki. Tancerka nagle krzyknęła przeraźliwie i uczyniwszy kilka kroków, zachwiała się i upadła.
Spuszczono kurtynę. Wśród publiczności powstało zamieszanie. Robiono różne domysły, plotkowano, żałowano Senoritę Gwandolinę.
— Coś mi się wydaje, że teraz przez dłuższy czas piękna Hiszpaneczka nie ukaże się na scenie! — zawołał, ohydnie się śmiejąc, jakiś gruby jegomość. — Takie zemdlenie — to zły, a nieomylny znak, że...
Gwar pokrył resztę jego słów.
Tymczasem przed kurtyną zjawił się reżyser i pocierając czerwone, spocone ręce, obleśnym głosem, umiejącym przypodobać się publiczności, mówił:
— Senorita Gwandolina nie może wyjść na scenę, gdyż chwilowo zachorowała. Przyczyną choroby, ladies and gentlemen, jest zgubienie przez nią listu od kochanej nad życie matki, sędziwej, szlachetnej matrony! Dyrekcja spodziewa się, że szanowna publiczność uszanuje przywiązanie wielkiej artystki do ubóstwianej matki...
— Brawo, brawo, Gwandolina! Jakie głębokie uczucie! — wołali wrażliwi na rodzinne sentymenta Amerykanie.
— Znamy się na tych zgubionych listach! — zaśmiał się jakiś żółty jak cytryna Włoch.
Rozległy się brawa, pytania o jutrzejszy spektakl, zagrała orkiestra, kurtyna znowu poszła w górę, na scenie ukazali się następni wykonawcy.
Książę Alfred opuścił salę, odszukał swoje ubranie, lecz gdy podszedł do wejścia artystów i, wcisnąwszy odźwiernemu pięć franków do ręki, zapytał o Gwandolinę, dowiedział się, że, nie przebierając się nawet, pojechała do domu.
— Pewno sądzi, że pozostawiła nieszczęśliwy list w hotelu — domyślił się książę. Skinął na samochód i kazał się wieźć do hotelu Bourges.
— Proszę oddać mój bilet pannie Gwandolinie! — rzekł do portjera skromnego hoteliku przy nieznanej, małej uliczce.
— O, panie! — zawołał portjer. — Panna Gwandolina nigdy nie przyjmuje nikogo!
— Dobrze! — rzekł książę. — Zaraz napiszę kilka słów i proszę o oddanie biletu. Mam bardzo pilny interes.
Poważny ton i 10-frankowy papierek wywarły pożądany skutek.
Portjer odszedł, lecz przybiegł natychmiast, wołając:
— Panna Gwandolina bardzo prosi pana! Jakie szczęście! Biedaczka tak rozpaczała!
Książę Bryński zapukał i wszedł. Mały pokoik, oświetlony lampką pod żółtym abażurem, był zawieszony reklamowemi afiszami, portretami tancerki, wstążkami i papierowemi wachlarzami, otaczającemi dużą fotografję sędziwej kobiety. Pośrodku pokoju stała Senorita Gwandolina w swoim stroju teatralnym z zapłakanemi oczami i przycisnąwszy ręce do piersi, patrzyła na gościa wzrokiem pełnym nadziei i źle ukrytej nieufności.
— Znalazłem przed teatrem list, adresowany do pani — zaczął książę po francusku. — Obawiałem się oddać go przez odźwiernego, chciałem doręczyć osobiście. Nie spodziewałem się, że zwłoka pociągnie za sobą tak przykry wypadek. Proszę mi wybaczyć!
Mówiąc to, podał tancerce dużą, szarą kopertę.
— Matko Boska, dzięki Ci! — wyrwał się Gwandolinie polski okrzyk.
Zdumieniu księcia nie było granic. Ochłonął wkrótce i kłaniając się, rzekł:
— Podwójnie mi przyjemnie, że to rodaczce okazałem taką przysługę, chociaż trochę spóźnioną, za co jeszcze raz przepraszam panią! Teraz odejdę, bo uczyniłem wszystko, co odemnie zależało.
— O, niech pan pozostanie jeszcze trochę! — zawołała Gwandolina. — Jestem tak bardzo wdzięczna panu. Portjer zaraz przyrządzi dla nas herbatę.
— Dziękuję pani! — natychmiast zgodził się książę i zdjąwszy płaszcz, usiadł.
Tancerka coś mówiła do portjera, ten uśmiechał się i kiwał głową.
Gdy wyszedł, dziewczynka wzięła kopertę i chciała ją rozerwać, lecz palce jej drżały.
— Pani nie czytała jeszcze tego listu! — zdziwił się książę.
— Nie... — szepnęła. — Bałam się go czytać przed teatrem, aby móć tańczyć... Ten list przynosi bardzo ważną rzecz. Stanowi o moim losie.
Jakieś rozczulenie nad tą zarzuconą na paryski bruk polską dziewczyną, stojącą w tej chwili przed nieznanym wyrokiem, ogarnęło młodego Bryńskiego.
— Niech pani czyta — szepnął. — Jeżeli list przyniesie dla pani dobre wieści, będę się szczerze cieszył, jeżeli zmartwi — będziemy szukali sposobów zażegnania złego. Śmiało!
Gwandolina rozerwała kopertę i rozwinęła arkusik papieru. Wypadł z niego mały obrazek święty. Przebiegła oczami list i zbladła. W oczach zjawiły się ponure błyski.
— Koniec... — jęknęła.
— Niech pani opowie, co się stało, pomówimy i naradzimy się — rzekł łagodnym głosem książę Alfred. — A niech pani mnie się nie obawia. Przysięgam, że będę tylko przyjaznym doradcą.
Mówił poważnym i szczerym głosem.
Zamiast odpowiedzi podała mu list.
— Dziecko moje najmilsze, umiłowana Janko! — przeczytał książę Bryński. — Ciężko mi pisać do ciebie, że wszelkie wysiłki, aby pożyczyć u stryja Stefana te nieszczęśliwe 10000 franków, które zwolniłyby cię z łap twego przedsiębiorcy, spełzły na niczem. Ciężko mi to i gorzko pisać, bo cały swój zarobek oddawałaś na edukację Tadka i dla nas narobiłaś długów. Teraz nic nam nie dawaj, staraj się spłacić dług, a my już jakoś przetrwamy. Załączony obrazek przyniesie ci prawdziwe szczęście. Wierz i nie trać nadziei.
Książę Alfred starannie włożył list do koperty, podniósł leżący na podłodze obrazek i czekał.
— Widzi pan jak źle jest ze mną! — powiedziała dziewczyna bezdźwięcznym głosem.
— Nie rozumiem dokładnie, niech pani opowie mi wszystko! — poprosił.
Opowiedziała mu, że dopiero od roku robi karjerę, jako tancerka, że dla rodziny musiała zaciągnąć u swego partnera dług, a teraz ten potwór żąda zwrotu, lub...
— Tego ja uczynić nie mogę! — zawołała z rozpaczą w głosie. — Lepiej śmierć!
— Domyślam się! — powiedział książę Alfred. — Zwykła historja artystki kabaretowej. Kiedy termin spłaty długu?
— Pojutrze... — odparła.
— No, to mamy czas! — zawołał wesoło. — Jutro przyślę do pani mego kolegę — adwokata i z nim razem pani załatwi sprawę ze swoim partnerem. A teraz pani napije się herbaty i poczęstuje mnie, bo słyszę, że portjer już niesie tacę.
— Jakże pan to uczyni? — pytała Gwandolina.
— To już rzecz adwokackiej głowy — odpowiedział ze śmiechem.
Pili herbatę w towarzystwie portjera, którego książę dyskretnie zatrzymał, prowadząc z nim ożywioną rozmowę na temat rządu socjalistycznego.
Portjer był tak pochlebiony, że nawet nie chciał przyjąć pieniędzy od odchodzącego gościa.
Nazajutrz książę rozmówił się ze swoim kolegą — adwokatem i wręczył mu czek na 10000 franków, oświadczywszy, że nocnym pociągiem odjeżdża do Warszawy.
— Nie mam już poco błąkać się zagranicą — mówił ze śmiechem. — Nabrałem przekonania, że wyszumiałem się oddawna.
— A może nie tyle wyszumiałeś się, ile jesteś szlachetnym i uczciwym człowiekiem? — zauważył adwokat, bacznie patrząc na przyjaciela.
— Dziękuję! — odpowiedział z ukłonem książę. — Pocieszasz mnie!
W domu książę Alfred uważnie przeglądał pisma zagraniczne, śledząc błyskotliwą karjerę hiszpańskiej tancerki, senority Gwandoliny. Jednak wkrótce wzmianki o niej znikły ze szpalt dzienników.
— Co się stało? — zadawał sobie pytanie książę.
Odpowiedź przyszła niespodziewanie szybko.
Kolega-adwokat przysłał długi, bardzo długi list, przepełniony zachwytami nad zaletami i charakterem Gwandoliny i obawami o jej los tancerki, otoczonej uwielbieniem i pożądaniem, wystawionej na miljony pokus.
— Znalazłem — pisał kolega — tylko jeden sposób uratowania tej pięknej istoty i czystej duszy. Za tydzień nasz ślub. Zwracamy ci 10000 fr., pożyczonych Gwandolinie w ciężkiej chwili jej życia i dziękujemy, żeś nas połączył!
Książę Alfred uśmiechnął się:
— Obrazek istotnie przyniósł szczęście...
Usiadł przy biurku i zaczął układać telegram z powinszowaniem i życzeniami.