Historya Joasi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klementyna Hoffmanowa
Tytuł Historya Joasi
Podtytuł Powieść trzecia
Pochodzenie Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca „Czytelnia Polska“
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Historya Joasi.
Powieść trzecia.


Za trzy miesiące skończę siódmy rok. Mam dwóch braci i siostrę, ale ja najmłodsza. Moje imieniny są razem z urodzinami, w maju, na świętą Joannę. Pierwsze, które pamiętam, były te, kiedym cztery lata skończyła. Jakem się tego dnia obudziła, jeszcze w koszulce biegłam do Mamy do łóżka, i wołałam:
— Mamo! to moje imieniny!
Mama wstała, uściskała mnie, darowała mi śliczną sukienkę niebieską w paski, i powiedziała:
— Ty nic nie wiesz, Joasiu. Babunia przysłała wczoraj konie i bryczkę, i pojedziemy do mej i do Saluni wszyscy: i Tata i bracia.
A Babunia mieszkała o dwie mile od Warszawy w wiosce, którą trzymała w dzierżawie; tam już od miesiąca była moja siostra Salunia, ale ja jeszcze nigdy tam nie byłam. Wtenczas jeszcze ani razu nie wyjeżdżałam z Warszawy, nie pamiętam nawet, żebym jaki ogród widziała; piastunka chodziła ze mną na rynek Starego Miasta, tam mnie woziła w wózeczku, i nic nie znałam piękniejszego od Rynku, i od tych topoli, które wkoło niego rosną, a mieszkaliśmy przy Piwnej ulicy.
Kiedym się więc dowiedziała, że pojadę na wieś do Babuni, do Saluni, zaczęłam biegać po całym domu: wpadłam do Taty pokoju, gdzie kilku było chorych; pobiegłam do braci, do kucharki, do młodszej, nawet na dół do kobiety, która tam z bułkami siedziała, i tak się umęczyłam tem bieganiem, że jakeśmy usiedli wszyscy do bryczki, usnęłam na kolanach Mamy. Kiedym się obudziła, spojrzałam na obie strony, i nie zobaczyłam już ani domów, ani kamienic, tylko samą zieloność, a ta zieloność była okryta różnemi kwiatkami: gdzieniegdzie były same żółte kwiatki, i tam pasły się krowy i baranki. Wtenczas skakałam na Mamy kolanach, i mówiłam:
— O, patrzcie! patrzcie! jaka trawa, jakie kwiatki, jakie krowy, jakie baranki! Ach! jakaż ta wieś śliczna!
Zdawało mi się zrazu, że drzewa, płoty, domy, i cała ziemia tańczy, czy ucieka, bo wszystkie te rzeczy jakby uciekały za naszą bryczkę, a inne znowu się pokazywały. Bracia się ze mnie śmiali, i tak się działo do samej wsi Babuni. Babunia z Salunią stały w wystawie przed domem, gdyśmy zajechali; domek był nizki, drewniany, ale mi się podobał; Babunia wzięła mnie na ręce, i całując winszowała mi imienin; Salunia mi także winszowała i darowała mi lalkę. Bracia poszli nie wiem gdzie, a mnie Salunia zaczęła wszędzie oprowadzać. Już wszystko poznała. Zaprowadziła mnie na dziedziniec folwarczny, do stodoły. Tam dwóch ludzi ciężko pracowało: zboże leżało na ziemi, a oni je bili kijami, i taki był hałas, że aż uciekłam. Salunia śmiała się ze mnie, i objaśniła mię, że ci ludzie młócą żyto na chleb, a te kije zowią się cepami. Niedaleko stodoły była maleńka sadzaweczka, tam pływało bardzo wiele małych kaczek i gęsi, żółtych jak kanarki warszawskie. A po całym dziedzińcu chodziły kury, szukając pożywienia w trawie i słomie, a z niemi prześliczne, żółciuteńkie kurczątka, które także dzióbkami jeść szukały. Były tam i małe kaczęta, które wodziła kura. Te poszły do sadzawki i zaczęły pływać; jak też ta biedna kura była niespokojna, jak gdakała; jak widać było, że jej przykro i dziwno, że jej dzieci pływają, a ona nie może. Salunia mi powiedziała, że kura nie uchodzi za bardzo zmyślną. Obszedłszy tak folwark, poszłyśmy do sadu; jaki Babunia ma sad prześliczny! Jeszcze kwitły niektóre drzewa, a w trawie co było kwiatków! Salunia rzekła do mnie: możesz rwać, które ci się podobają. Mnie się wszystkie podobały; zaczęłam więc rwać obu rękami; gdym już w rękach pomieścić nie mogła, kładłam w sukienkę, i z temi wszystkiemi kwiatkami pobiegłam do Taty i Mamy: biegnąc prędko, zawadziłam się w progu i upadłam; zaczęłam płakać, ale zobaczywszy na stole chleb świeży, młode masło żółciuteńkie, rzodkiewki, gruszki, śliwki suszone, wnet mi się płaczu odechciało. Babunia dała mi tych wszystkich dobrych rzeczy; nasyciwszy się, poszłam z Salunią do warzywnego ogrodu. Salunia mi opowiadała, jak się zowie to wszystko, co tam na zagonach rośnie: kapusta, brukiew, buraki, marchew, pietruszka, groch, a nawet kartofle; ja jej żadnym sposobem wierzyć nie chciałam, bo te wszystkie rzeczy nic a nic podobne nie były do tych jarzyn i warzyw, które ja w Warszawie na półmiskach i w rosole widywałam; ale Salunia się zaklęła, że jak Mamę i Tatę kocha, tak prawdę mówi: ja jej wtenczas uwierzyłam, bo już niema u nas większego zaklęcia nad te słowa. Na końcu tego warzywnego ogrodu była znowu sadzawka, wokoło niej między wierzbami wiele pni drewnianych z daszkami: jakieś robaczki latały koło tych pni; Salunia mi powiedziała, że te pnie zowią się ule, te robaczki to pszczoły, i że to one w tych domkach robią ten słodki miód i ten wosk, z którego stoczków i świec tyle. Ja się bardzo ucieszyłam, żem poznała pszczołę, i spytałam się Saluni, czy są między niemi szerszenie? Ona mi powiedziała:
— Są, latają koło ulów: chciałyby miód wyjeść, a nie zrobiły go.
— A to tak, jak w tej bajce Krasickiego! — zawołałam na to.
— W jakiej? — spytała się Salunia.
— A w tej! — i tak mówiłam:

PSZCZOŁA I SZERSZEŃ.

— Idź precz od nas, próżniaku, nie godzien żywienia,
Mówiła żądłem grożąc pszczoła do szerszenia.
— Prawdę mówisz, rzekł szerszeń, i mnie to obchodzi:
Ale żeś pracowitsza, czyż się łajać godzi?
Jestem w nędzy, lepiej się nademną użalić.
Niżeli żądłem straszyć, i samej się chwalić.


Kiedy mówiłam Saluni tę ładną bajkę, jak teraz bez żadnej omyłki, przeleciała mi pszczoła koło nosa; chciałam ją złapać, ale Salunia mnie ostrzegła, że pszczoła tem żądłem, którem szerszenia straszy, i ludzi dotkliwie kole. Nie łapałam więc już pszczoły, wolałam gonić za motylami, których było mnóstwo; a najwięcej białych, ale żadnego nie mogłam złapać: jak tylko przybiegłam do którego, on jeszcze prędzej uciekał. O tym pierwszym dniu mego pobytu na wsi, już niewiele pamiętam; wiem tylko, że przy obiedzie Babunia i wszyscy pili moje zdrowie, że na podwieczorek jadłam kwaśną śmietanę z razowym chlebem, i żem widziała pierwszy raz w życiu jak krowy doją. Kolacyi nie jadłam tego dnia, bo przyszedłszy od krów usnęłam na kanapie, i zapewne wtenczas Hanka, służąca Babuni, musiała mnie wziąć, rozebrać i położyć.
Gdym się obudziła nazajutrz, już było dosyć późno, przyszła do mnie Salunia, pytałam jej się o Mamę; powiedziała mi, że Tata, Mama i bracia pojechali raniuteńko do Warszawy, a mnie z nią u Babuni zostawili, żebyśmy zdrowe były. Zaczęłam płakać, ale Babunia nadeszła, powiedziała mi, że Mama z Tatą będą często przyjeżdżać, darowała nu koszyczek i powiedziała, żembym poszła z Salunią do ogrodu po kwiatki: poszłam, i jeszcze koszyczek nie był pełny, kiedy już zapomniałam o moim smutku; bo też wtenczas niezmierne dziecko było zemnie.
Te kilka tygodni, które u Babuni na wsi spędziłam, jeszcze mi dotąd są w pamięci. Mama z Tatą co sobotę przyjeżdżali, a raniuteńko w poniedziałek wracali do Warszawy; dwa razy i braciszków z sobą przywieźli. Za każdym przyjazdem swoim Tata mówił:
— Niema jak wieś dla dzieci! Świeże powietrze lepsze od wszystkich lekarstw. Patrz żono, jak nasze dziewczątka teraz wyglądają, jak różyczki!
I dziękował Babuni, że nam tak dobrze u niej. O, prawda! było nam bardzo przyjemnie u Babuni, chociaż czasem nas połajała, ale rzadko kiedy, bo obie z Salunią starałyśmy się być bardzo grzeczne, robić pięknie robotę, i uczyć się dobrze. Jak tylko Mama z Tatą przyjechali, prawie pierwsze słowa ich były:
— A grzeczna Salunia i Joasia?
Jeżeli Babunia odpowiedziała: Grzeczne, bardzo grzeczne! to nas Tata z Mamą ściskali, całowali. Jakże tu nie było się starać być grzeczną? Raz tylko Babunia musiała odpowiedzieć: niegrzeczne. I takeśmy płakały, tak nam to było przykro, że pierwszy i ostatni raz Tata i Mama tak złą nowinę usłyszeli przyjechawszy.
Babunią miała bardzo wiele kur, i nieraz Hanka pozwoliła mnie i Saluni szukać jaj kurzych; bo kury choć nie bardzo zmyślne, bardzo są pożyteczne; prawie codzień jajka znoszą; nigdyby wszystkich wysiedzieć kurcząt nie mogły, i bardzo dobrze to Bóg urządził: bo z czegóż byłyby jajecznice, naleśniki, ciasta i inne dobre rzeczy, do których jaja koniecznie są potrzebne?
Jakie też to było dla nas szczęście, kiedy w drwalni, gdzie najwięcej kury siadywały, na drzewie w wiórach która z nas znalazła jajko. Ja raz aż siedm Babuni w fartuszku przyniosłam. Babunia za to darowała mi kurę; nigdy jej nie zapomnę. Była czarna z czerwonym grzebieniem, oczki miała jak paciorki, co drugi dzień, czasem codzień znosiła mi jajko; ale spotkało mnie nieszczęście! przytłukł ją stróż drzewem, i zdechła. Jakem też płakała! Widziałam, że w Warszawie, kiedy kto komu umarł, on kładł żałobę, ja też po śmierci mojej kury włożyłam czarną wstążeczkę; ale ponieważ kura to zwierzę, nie ma duszy, nosiłam ją tylko na uchu, i to przez trzy dni.
Nieraz chodziłyśmy z Babunią do piwnicy, tam stały dzieżki z mlekiem; Babunia zbierała z nich śmietanę dużą łyżką, a mnie i Saluni zawsze choć trochę dała skosztować. Masło codzień Hanka robiła, a my codzień piłyśmy maślankę
Niedługo też zaczęły dojrzewać truskawki, porzeczki w ogrodzie. Baby, dziady i dzieci ze wsi, zaczęły znosić poziomki; pamiętam, raz za starą wstążkę, jedna dziewczynka dała mi garnuszek jagód, właśnie to było w sobotę; Tata z Mamą mieli przyjechać: nie zjadłam ani jednej jagódki, ale dla nich schowałam.
Pamiętam także tego dnia miałam i zmartwienie. Babunia kazała skosić trawę w ogrodzie, jaskry, ostróżki i wszystkie te kwiatki żółte, niebieskie, śliczne stokrotki padły pod kosą i powiędły. Ale za to Babunia nazajutrz pozwoliła nam przetrząsać skoszoną trawę: była też to ostatnia nasza zabawa, bo już tego poniedziałku Tata z Mamą zabrali i mnie i Salunię z sobą. Żal mi było bardzo odjeżdżać od Babuni, od krów, od kur i mleka, alem się znowu cieszyła, że zobaczę braci i nowe pomieszkanie; bo Tata z Mamą wyprowadzili się przez ten czas z Piwnej ulicy, i najęli sobie domek z ogródkiem w Alejach. Ten ogródek nie był taki duży jak u Babimi, ale przecież i tam są drzewa, trawa i kwiatki. Jeździliśmy też dosyć często do Babuni, i jeździmy dotąd w lecie; w zimie Babunia do nas przyjeżdża, i teraz właśnie jest u nas, a ja tu przyjechałam; bo mi Tata już dawno mówił, że tu jest bardzo grzeczna panienka Józia, niewiele odemnie starsza, i że jeżeli będę grzeczną, przywiezie mnie do niej: byłam grzeczna, i Tata mnie przywiózł.




Chociaż w historyi Joasi nie było żadnego szczególnego wypadku, bardzo zabawiła wszystkich, nawet i Paulinę; sposób noszenia żałoby po kurze, rozśmieszył wszystkie panienki; ale przy śmiechu nie zapomniały jednak, że jedna z nich, Marynia, nie powiedziała jeszcze swojej historyi. Już i ciągnąć kartki nie było potrzeby, bo na nią kolej mówienia przypadała. Marynia jednak namyślała się długo, i dopiero za usilnemi prośbami trzech dziewczynek i Pauliny, tak mówiła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .