Hektor Servadac/Część I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część I
Indeks stron

ROZDZIAŁ IX.

W którym kapitan Servadac stawi cały szereg zapytań, pozostających bez odpowiedzi.



Hektor Servadac wybiegł z posterunku i popędził na szczyt skał nadmorskich.
Nie było wątpliwości: przed wyspą znajdował się okręt w odległości około dziesięciu kilometrów od wybrzeża; ale ponieważ teraźniejsza wypukłość ziemi skracała promień wzroku, więc można było dostrzedz tylko szczyty masztów ponad falami.
Wszakże chociaż tułów okrętu nie był widzialny, to co można było dostrzedz z jego masztowania pozwalało wnioskować do jakiego rodzaju statków należał. Widocznie była to galjota; zresztą we dwie godziny po zasygnalizowaniu jej przez Ben-Zufa stanowczo można było rozpoznać ją.
Kapitan Servadac, z perspektywą przy oku, nie przestawał wpatrywać się.
Dobryna! — zawołał.
Dobryna? — odrzekł Ben-Zuf. — To nie może być ona! Nie widać dymu.
— Płynie pod żaglami, — odrzekł kapitan Servadac; — niezawodnie jest to galiota hrabiego.
W samej rzeczy była to Dobryna i jeżeli hrabia znajdował się na jej pokładzie, to w takim razie najszczególniej traf znowu sprowadzał go oko w oko z przeciwnikiem.
Ma się rozumieć, że kapitan Servadac w tym, którego galiota sprowadzała na wyspę, widział tylko człowieka i że ani na chwilę nie pomyślał o pojedynku, ułożonym między nim a hrabią, ani o powodach do niego. Okoliczności były tak zmienione, iż czuł tylko największą chęć zobaczenia się z hrabią i rozmówienia o tylu nadzwyczajnych wypadkach. W samej rzeczy Dobryna podczas dwudziestu siedmiu dni nieobecności mogła rozpoznać sąsiednie brzegi Algieryj, może dotrzeć aż do Hiszpanii, Włoch, Francyi, przepłynąć owo Śródziemne morze, tak dziwnie zmienione i co zatem idzie, musiała przywozić wiadomości ze wszystkich tych miejscowości, od których Gurbi była obecnie oddzielona. Hektor Servadac mógł zatem dowiedzieć się jakiej donosności była katastrofa, a także co ją wywołało. Oprócz tego hrabia był człowiekiem bardzo ugrzecznionym i pewno poczyta za swój obowiązek odwiezienie go wraz z ordynansem do ojczyzny.
— Ale dokąd galiota przybije — powiedział Ben-Zuf — kiedy zatoka Chelifu nie istnieje?
— Nie przybije — odrzekł kapitan — hrabia wyszle łódkę do lądu i popłyniemy nią.
Dobryna przybliżała się, ale bardzo powoli, gdyż miała wiatr przeciwny i musiała lawirować. Zastanowiało to nawet, że nie korzystała ze swej maszyny, gdy na pokładzie jej musiało być pilno załodze poznać, co to za nowa wyspa ukazuje się na horyzoncie. Zresztą możebnem było, iż zabrakło paliwa i Dobryna zmuszona była posługiwać się tylko żaglami.
Na szczęście, chociaż na niebie znowu ukazały się gdzie niegdzie chmury, noc była pogodna i piękna, wiatr niezbyt ostry, morze dość spokojne i galiota, nie bardzo kołysana falami, przybliżała się.
Hektor Servadac nie wątpił ani na chwilę, że Dobryna będzie się starać przybić do lądu. Hrabia musiał bardzo się zdumieć. Tam gdzie sądził, iż znajdzie stały ląd afrykański, dostrzegał tylko wyspę. Czyż nie mógł w każdym razie obawiać się, iż nie znajdzie żadnego schronienia na tym nowym wybrzeżu i nie będzie tam mógł wypocząć? Być może, iż kapitan Servadac dobrze zrobiłby wyszukawszy jakiś punkt dla przybicia do brzegu, w razie gdyby galiota wahała się przybliżyć; a znalazłszy takowy, wskazać go sygnałami.
Wkrótce było widocznem, że Dobryna zmierzała ku dawniejszej zatoce Chelifu. Więc kapitan Servadac szybko powziął postanowienie. Zefir i Galeta zostały osiodłane i jezdcy, dosiadłszy ich, puścili się ku zachodniemu brzegowi wyspy.
We dwadzieścia minut potem oficer sztabu głównego i jego ordynans zsiedli z koni i poczęli rozglądać tę część wybrzeża.
Hektor Servadac rychło zauważył, że na zagięciu cypla i osłonięta nim, znajdowała się mała zatoka, w której statek średnich rozmiarów mógł znaleźć bezpieczne schronienie. Zatoka ta oddzielona była od morza szeregiem wielkich skał, wśród których znajdował się tylko wązki kanał. Nawet podczas burzy woda musiała być w tem miejscu spokojną. Kapitan Servadac, rozglądając te skały, zdziwił się, dostrzegłszy na nich ślady wysokiego bardzo przypływu morza, wyraźnie oznaczone długiemi wiszarami trawy morskiej.
— A! zawołał, więc teraz bywa prawdziwy przypływ i odpływ na morzu Śródziemnem!
Widocznem to było — i na znacznej wysokości. A była to jedna szczególność więcej, dodana do tylu innych; dotąd bowiem przypływy i odpływy bywały prawie żadne na morzu Śródziemnem.
W każdym razie można było zauważyć, że od czasu najwyższego przypływu, spowodowanego zapewne bliskością owego ogromnego kręgu, w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, fenomen ciągle się zmniejszał i obecnie sprowadzony był do skromnych rozmiarów, jak przed katastrofą.
Ale zrobiwszy tę uwagę, kapitan Servadac zajął się wyłącznie Dobryną.
Galiota znajdowała się teraz nie dalej, jak w odległości dwóch lub trzech kilometrów. Sygnały, które jej robiono, nie mogły nie być zauważane. Bo w samej rzeczy zmieniła lekko kierunek i poczęła zwijać górne swe żagle. Nakoniec opłynęła przylądek i manewrując ku kanałowi, który oficer głównego sztabu wskazywał ręką, śmiało tam wpłynęła. W kilka minut potem kotwica jej pruła piasek zatoki, spuszczono łódź na wodę i hrabia wylądował na wybrzeże.
Kapitan Servadac podbiegł ku niemu.
— Panie hrabio — zawołał — przedewszystkiem co się stało!
Hrabia, człowiek zimny, którego niewzruszona spokojność była w szczególnej sprzeczności z żywością oficera francuskiego, lekko się ukłonił i odrzekł:
— Kapitanie, przedewszystkiem pozwól mi pan oświadczyć, że nie liczyłem na zaszczyt spotkania go tu. Opuściłem pana na kontynencie, a znajduję na wyspie!...
— A nie ruszałem się z miejsca, panie hrabio!
— Wiem o tem, kapitanie, i proszę byś mię miał za wytłómaczonego, żem się nie stawił na umówionem miejscu, ale...
— O! panie hrabio! — odparł żywo kapitan Servadac, — pomówimy o tem później, jeżeli pan pozwolisz.
— Zawsze jestem na jego rozkazy.
— A ja na pańskie. Pozwól mi pan tylko powtórzyć zapytanie. Co się stało?
— Właśnie chciałem o to pytać, kapitanie.
— Jakto? — pan nic nie wiesz?
— Nic.
— I nie możesz mi pan powiedzieć, wskutek jakiego kataklizmu ta część afrykańskiego kontynentu przemieniła się w wyspę?
— Nie mogę.
— Ani jak daleko rozpostarły się skutki katastrofy?
— Wiem tyle co i pan, kapitanie.
— Ależ przynajmniej możesz mi pan powiedzieć, czy na północnem wybrzeżu morza Śródziemnego...
— Czy tylko Śródziemne... — rzekł hrabia, przerywając kapitanowi Servadac tem szczególnem zapytaniem.
— Pan musisz wiedzieć o tem lepiej niż ja, ponieważ przepływałeś je.
— Ja go nie przepływałem.
— Nie przybijałeś pan do żadnego punktu na wybrzeżu?
— Nawet nie widziałem żadnej ziemi.
Oficer sztabu głównego popatrzył na hrabiego jak człowiek kompletnie zdumiony.
— Ależ przynajmniej, panie hrabio — powiedział — zauważyłeś pan, że od 1 stycznia wschód zajął miejsce zachodu?
— Tak jest.
— Że dzień trwa teraz tylko sześć godzin?
— W samej rzeczy.
— Że naprężenie ciężkości zmniejszyło się?
— Niezawodnie.
— Że utraciliśmy nasz księżyc?
— Najzupełniej.
— Że tylko cośmy nie potrącili o Wenus?
— Tak jest.
— I że zatem ruch obrotowy globu ziemskiego zmienił się.
— Nic pewniejszego.
— Panie hrabio — rzekł kapitan Servadac, — wybacz pan mojemu zdziwieniu. Wiedziałem dobrze, że nie zdołam powiedzieć panu nic nowego; ale liczyłem wiele na to, że czegoś dowiem się od pana.
— Nic więcej niewiem, kapitanie, — odrzekł hrabia, — wyjąwszy, że w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia płynąłem morzem na nasze spotkanie, gdy galiota moja została przez ogromną falę podniesiona na wysokość nie dającą się obliczyć. Zdawało się nam, że żywioły są wzruszone jakimś fenomenem kosmicznym, którego przyczyna nie wiadoma. Od tej pory błąkaliśmy się, pozbawieni usług naszej maszyny, która została nieco uszkodzona, i na łasce straszliwego wichru, trwającego przez kilka dni. To cud, że Dobryna wytrzymała; a przypisuję to okoliczności, że zajmując środkowy punkt przestrzeni, gdzie wicher szalał, bardzo mało zmieniła miejsce pod działaniem żywiołów. To też nie widzieliśmy żadnej ziemi i pańska wyspa jest pierwsza, którą poznaliśmy.
— Ale w takim razie, panie hrabio, — zawołał kapitan Servadac, — trzeba powrócić na morze Śródziemne, zbadać je, przekonać się, jak daleko kataklizm rozpostarł swe klęski.
— I ja jestem tego zdania.
— Czy dasz mi pan miejsce na swym pokładzie, panie hrabio?
— Chętnie, kapitanie, nawet dla odbycia podróży wokoło świata, jeżeli to będzie potrzebne dla naszych poszukiwań.
— O! wystarczy podróż po morzu Śródziemnem!
— A kto nam dowiedzie, — odrzekł hrabia, potrząsając głową, że podróż po morzu Śródziemnem nie będzie podróżą na około świata.
Kapitan Servadac nie odpowiedział nic i zamyślił się.
Nie pozostawało jednak nic innego do zrobienia, jak tylko rozpoznać, lub raczej poszukać, co jeszcze pozostało z wybrzeża afrykańskiego, zasięgnąć w Algierze wiadomości o reszcie zamieszkałego świata, potem, jeżeli ten południowy brzeg Śródziemnego morza znikł zupełnie, powrócić na północ, ażeby wejść w stosunki z nadbrzeżną ludnością Europy.
W każdym razie należało zaczekać aż uszkodzenia maszyny Dobryny zostaną naprawione. Kilkanaście rur, umieszczonych wewnątrz jej kotła, pękło i woda lała się na ognisko. Nie można więc było palić, dopóki to się nie poprawi. Co do podróży przy pomocy żaglów, to byłaby ona zarazem powolną i trudną, w razie wzburzonego morza i przeciwnych wiatrów. Owoż ponieważ Dobryna, przygotowana do długiej żeglugi na Wschodzie, miała jeszcze węgla na dwa miesiące, więc lepiej było użyć tego paliwa w szybkiej podróży, licząc na to, że zapas da się odnowić w pierwszym lepszym porcie.
Pod tym względem zatem nie było co wahać się.
Na szczęście uszkodzenia mogły być prędko naprawione. Na składzie w galiocie znajdowało się podostatkiem rur na zmianę, one więc zastąpiły dawne, już teraz nieprzydatne. We trzy dni po przybyciu do Gurbi kocioł Dobryny mógł już funkcyonować.
Podczas pobytu na wyspie, Hektor Servadac opowiedział hrabiemu, jakie zrobił spostrzeżenia w swej szczupłej posiadłości. Oba konno objechali nową linię brzegową, a po obejrzeniu jej mieli już tylko na myśli szukanie zewnątrz przyczyny tego wszystkiego, co zaszło w tej części Afryki.
Dnia 31 stycznia galiota była gotową do odpłynięcia. Żadna nowa zmiana nie zaszła w świecie słonecznym. Tylko termometry poczęły wskazywać lekkie zniżenie temperatury, nader wysokiej w ciągu miesiąca. Czy należało z tego wnioskować, że ruch kuli ziemskiej dokoła słońca odbywał się po krzywiźnie nowej orbity? O tem nie można było decydować przed upływem kilku dni.
Co do pogody, to ta była niezmiennie piękną, pomimo że nowe mgły gromadziły się na widnokręgu i wywoływały pewne zniżenie w kolumnie barometrycznej. Ale nie było to dostatecznym powodem dla wstrzymania odpłynięcia Dobryny.
Pozostawało do rozwiązania pytanie, czy Ben-Zuf ma towarzyszyć swemu kapitanowi. Jeden powód, wśród wielu innych dość ważnych, zniewalał do pozostawienia go na wyspie. Nie można było umieścić na galiocie dwóch koni, ponieważ statek ten nie był przysposobiony do tego, a Ben-Zuf za nic nie rozstałby się z Zefirem i Galetą — zwłaszcza z tą ostatnią. Zresztą dopilnowanie nowej posiadłości, możebność, że wylądują na niej jacy obcy, doglądanie pewnej części trzody, której nie należało pozostawiać samej sobie na niedopuszczalny wypadek, iż stanie się ona jedynym środkiem utrzymania życia i t. d. te rozliczne powody zniewoliły ordynansa do pozostania i kapitan Servadac przystał na to, chociaż z żalem. A przytem, poczciwemu żołnierzowi nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, gdy pozostanie na wyspie. Po rozpoznaniu nowego stanu rzeczy, można będzie zajechać po Ben-Zufa i odwieźć go do ojczyzny.
Dnia 31 stycznia Ben-Zuf, nieco wzruszony, jak sam przyznawał, i „mając sobie nadaną wszelką władzę „gubernatora,“ pożegnał się z kapitanem Servadac. Zalecił mu przytem, w razie gdyby dotarł aż do Montmartre, by zobaczył czy „góra“ nie została usunięta z miejsca przez jaki fenomen.
Wkrótce Dobryna wypłynąwszy z małej zatoki przy działaniu swej śruby żeglowała po otwartem morzu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.