Han z Islandyi/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Gdyby człowiek zdołał zachować zapał w swojej duszy, kiedy doświadczenie oświeci jego umysł, gdyby czas korzyść mu przynosił, nie przygniatając jednak swym ciężarem: wtedy nie powstawałby na wygórowane cnoty, których pierwszym warunkiem jest poświęcenie samego siebie.
Pani Stael, „O Niemczech.“

— A... to ty, Poelu, po cóżeś przyszedł?
— Ekscelencya zapomina, że to wskutek waszego rozkazu, panie.
— Tak? — rzekł jenerał.
— Prawda, przywołałem cię dlatego, abyś mi przyniósł tę tekę.
Poel podał gubernatorowi tekę, którą on mógł sam wziąć łatwo, zaledwie rękę wyciągnąwszy.
Jego ekscelencya położył ją machinalnie, nie otworzywszy nawet, później przejrzał z roztargnieniem kilka papierów.
— Chciałem cię zapytać, Poelu... która godzina?
— Szósta — odpowiedział służący, spojrzawszy na zegar, który wisiał na ścianie tuż przed oczami jenerała.
— To jest, chciałem zapytać cię, Poelu... co tam nowego słychać w pałacu?
Spytawszy w ten sposób — jenerał przeglądał dalej papiery, na każdym pisząc z zajęciem słów kilka.
— Nie, ekscelencyo, oprócz tego tylko, że czekamy mego szlachetnego pana, o którego, jak widzę, i pan jenerał jest niespokojny.
Jenerał powstał od biórka i spojrzał na Poela z niezadowoleniem.
— To bardzo źle, widzisz — rzekł.
— Ja miałbym być niespokojnym o barona! Znam bardzo dobrze powód jego nieobecności i wcale się go jeszcze nie spodziewam.
Jenerał Lewin Kund tak wysoko cenił swoją powagę i znaczenie, że uważałby się dotkniętym, gdyby podwładny mógł odgadnąć którą z jego sekretnych myśli, lub sądził, że Ordener postępował wbrew jego woli.
— Możesz odejść, Poelu — dodał po chwili.
Służący wyszedł.
— Co prawda — zawołał, kiedy już sam pozostał — to Ordener używa i nadużywa nawet. Gnąc ostrze szpady, łamie się ją nareszcie. No proszę! żeby mi kazać spędzić noc bezsenną i pełną niespokojności! Wystawić mnie, jenerała Lewina, na szyderstwa całej mojej kancelaryi i domysły lokaja! I to dlatego tylko, aby dawnego przyjaciela powitać wpierw uściśnieniem, staremu jego przyjacielowi należnem. Ordenerze! Ordenerze! twoje kaprysy przechodzą wszelkie granice swobody. Niechno tylko przyjdzie, a do szatana! przyjmę go tak, jak proch ogień przyjmuje. Wystawiać gubernatora Drontheimu na domysły lokaja i szyderstwa kancelaryi! Niech tylko przyjdzie...
Jenerał zaczął dalej przewracać papiery, nie czytając ich wcale, tak był gniewem przejęty.
— Jenerale! mój zacny ojcze! — odezwał się znany głos.
Po chwili, Ordener ściskał w swoich objęciach starca, który nie usiłował nawet powstrzymać okrzyku radości:
— Ordenerze, mój dzielny Ordenerze! Do kroć set, jakże jestem szczęśliwy!...
Zastanowienie wstrzymało wybuch szczerości, więc, tamując go, dodał, wysilając się na ton surowy.
— Szczęśliwy jestem, panie baronie, że umiesz panować nad swemi uczuciami. Zdajesz się mieć przyjemność w tem, że mnie widzisz; chciałeś więc zapewne zrobić sobie przykrość, wyrzekając się mego widoku od dwudziestu czterech godzin, to jest od twego przybycia do Drontheimu.
— Mówiłeś mi nieraz, mój ojcze, że nieszczęśliwy nieprzyjaciel winien być pierwszym od szczęśliwego przyjaciela. Powracam z Munckholmu.
— Bez wątpienia — odpowiedział jenerał — ale wtedy tylko, kiedy jego nieszczęście jest widoczne i nieuniknione. Przyszłość zaś Schumackera...
— Jest więcej zagrożoną niż kiedykolwiek. Szlachetny jenerale, knują ohydny spisek przeciw temu nieszczęśliwemu. Ludzie urodzeni jego przyjaciółmi, chcą go zgubić. Człowiek, co się nieprzyjacielem jego urodził, stanie w jego obronie...
Twarz jenerała stopniowo łagodniała i nakoniec przerwał Ordenerowi:
— Dobrze, mój drogi Ordenerze. Ale mów jaśniej: jacy ludzie? co za spisek? Schumacker jest przecież pod moją opieką...
Trudno byłoby Ordenerowi odpowiedzieć jasno na to zapytanie. Miał on bardzo niedokładne i niepewne dane o położeniu człowieka, dla którego narażał swoje życie. Ludzie postępowanie jego nazwaliby szaleństwem; ale dusze, młodością bogate, chętnie czynią to, co uznają za dobre i sprawiedliwe, i czynią to z instynktu, a nie z wyrachowania. Na tym świecie zresztą, gdzie roztropność tak jest oschłą, a mądrość ironiczną, kto jest w stanie zaprzeczyć temu, że szlachetność jest szaleństwem? Na ziemi wszystko jest względnem, bo wszystko ma swoje granice, a cnotę możnaby uważać za prawdziwe szaleństwo, gdyby po za ludźmi nie było Boga. Ordener był w wieku, kiedy się wierzy jeszcze i kiedy drudzy chętnie nam wierzą. Narażał dni swoje, ufając; jenerał poprzestał na tych samych przyczynach, które jednak nie zdołałyby wytrzymać zimnego rozważenia.
— Jakie spiski, jacy ludzie, pytasz mój dobry ojcze. Za kilka dni zbadam to dokładnie; wówczas wszystkiego dowiesz się ode mnie. Dziś wieczorem muszę odjechać.
— Jak to! — zawołał starzec — pozostaniesz ze mną tylko kilka godzin? Dokądże i po co chcesz jechać, mój drogi synu?
— Pozwoliłeś mi przecie, szlachetny ojcze, dobre uczynki spełniać w tajemnicy.
— Tak, ale jedziesz, a w jakim celu, sam nawet nie wiesz dokładnie; tutaj zaś ważna sprawa wymaga twojej obecności.
— Ojciec dał mi miesiąc czasu do namysłu, chcę go poświęcić dla cudzego interesu. Dobry uczynek przeniesie mi dobrą radę. Z resztą za powrotem zobaczymy.
— Jak to? — rzekł jenerał nalegająco — małżeństwo to nie podoba ci się? Mówią, że Ulryka Ahlefeld jest tak piękną! Czy ją kiedy widziałeś?
— Sądzę, że tak — odparł Ordener — zdaje mi się, że jest piękną w istocie.
— A więc? — spytał gubernator.
— A więc — rzekł Ordener — nie będzie moją żoną.
To słowo zimne i stanowcze uderzyło jenerała jakby cios gwałtowny. Podejrzenia dumnej hrabiny stanęły mu na myśli.
— Ordenerze — powiedział kiwając głową — muszę się poprawić, bo zawiniłem. Jestem stary i niedoświadczony. Ordenerze... więzień ma córkę...
— Chciałem ci właśnie o niej mówić jenerale! — zawołał młody człowiek. — Błagam cię, mój ojcze, o opiekę nad tą słabą i uciśnioną dziewicą.
— Jak widzę, to twoje błaganie trochę jest za żywe.
Ordener przyszedł nieco do siebie.
— A jakież mogłoby być, kiedy idzie o nieszczęśliwą uwięzioną, której chcą wydrzeć życie, więcej nawet, bo honor?..
— Życie! honor! Ależ przecie ja tutaj rządzę i nic o tem nie wiem.
— Życiu bezbronnego więźnia i jego córki grozi piekielny spisek...
— To, co mówisz jest bardzo ważne. Jakież masz na to dowody?
— Starszy syn możnej rodziny przebywa obecnie w MunCkholm; przybył tam dla uwiedzenia hrabianki etheli... sam mi to powiedział.
Jenerał cofnął się o trzy kroki.
— Boże! mój Boże! biedna sierota! Ordenerze! Ethel i Schumacker są pod moją opieką. Powiedz, co to za nędznik?! Co to za rodzina?
Ordener zbliżył się do jenerała i uścisnął jego rękę.
— Rodzina Ahlefeld — rzekł.
— Ahlefeld! — powtórzył stary gubernator. — Tak, to bardzo jasne, porucznik Fryderyk jest jeszcze w MunCkholm. Chcą cię połączyć z tym rodem; pojmuję twój wstręt, Ordenerze!
Starzec, założywszy ręce, zamyślił się przez chwilę, później ujął Ordenera w swoje objęcia.
— Możesz jechać, młodzieńcze; podczas — twej nieobecności protegowani twoi nie pozostaną bez opieki; ja w tem ciebie zastąpię. Jedź więc. Zresztą dobrze robisz pod każdym względem. Ta piekielna hrabina Ahlefeld jest tutaj, wiesz może o tem...
— Szlachetna hrabina Ahlefeld! — zameldował służący, drzwi otwierając.
Na to imię, Ordener cofnął się machinalnie w głąb komnaty, hrabina zaś, wchodząc i nie zauważywszy go — zawołała:
— Wychowaniec pański żartuje sobie z was, jenerale; wcale nie był w Munckholmie.
— Doprawdy? — rzekł jenerał.
— Syn mój Fryderyk, który dopiero co wyszedł z pałacu, był wczoraj w zamku na służbie i nie widział nikogo. Tak więc — mówiła dalej hrabina z tryumfem — nie spodziewaj się już jenerale twojego barona.
Jenerał ciągle był poważny i zimny.
— Sądziłam, jenerale — rzekła hrabina odwracając się — że jesteśmy sami... Kto to...?
Hrabina skierowała na Ordenera badawcze spojrzenie, on zaś skłonił się głęboko.
— Wprawdzie — mówiła dalej — widziałam go raz tylko... ale ten ubiór... miałżeby to być... Panie jenerale, czy to syn wice-króla?
— On sam, szlachetna pani — rzekł Ordener, kłaniając się powtórnie.
Hrabina uśmiechnęła się.
— W takim razie pozwól pan, aby kobieta, która wkrótce ma być czemś więcej dla niego, spytała — gdzie byliście wczoraj, panie hrabio?
— Hrabio? Nie mam prawa do tego tytułu, sądzę bowiem, że nie spotkało mnie jeszcze to nieszczęście, abym miał utracić mego szlachetnego ojca, pani hrabino.
— Nie taką też jest myśl moja. Lepiej przecież zostać hrabią, biorąc sobie małżonkę, aniżeli tracąc ojca.
— Jedno niewiele więcej warte od drugiego, szlachetna pani.
Hrabina, zmieszana nieco, uważała za właściwe wybuchnąć śmiechem.
— Jak widzę, prawdę mi mówiono, że jego cześć jest trochę dziki. Oswoi się jednak z obecnością dam, kiedy Ulryka Ahlefeld włoży na jego szyję łańcuch orderu Słonia.
— Prawdziwy łańcuch! — rzekł Ordener.
— Zobaczysz, jenerale Lewin — mówiła dalej hrabina, której śmiech stawał się nieco przymuszonym — że pański niedostępny wychowaniec nie zechce także przyjąć z rąk kobiety stopnia pułkownika.
— Masz pani słuszność, hrabino — odparł Ordener człowiek, który miecz nosi, nie powinien swoich szlif zawdzięczać spódnicy.
Twarz wielkiej damy zachmurzyła się groźnie.
— Ho! ho! skądże to pan baron przybywa? Czy wistocie jego cześć nie był wczoraj w munckholmskim zamku?
— Niezawsze odpowiadam na czynione mi zapytania, szlachetna pani. Jenerale, wkrótce się zobaczymy.
To rzekłszy, Ordener uścisnął rękę starca i skłoniwszy się hrabinie wyszedł, pozostawiając ją zdumioną wszystkiem, co jej dotąd było obcem, oraz gubernatora zgorszonego tem, o czem już wiedział dokładnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.