Han z Islandyi/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
Jeżeli nauczę ją pojmować mowę moich, oczu; jeżeli, gdy one wyrażać będą czułość, przestanie na mnie patrzeć z miną... — jakże ja powiem? z tak ograniczoną, tak bezmyślną, jeżeli wreszcie na mój widok spuści swe oczy: wtedy wygrałem sprawę.
Kotzebue „Adelaida von Wolfingen“.
Ach! moje serce nie mogło być dotkliwiej zranione...! Młody człowiek niegodnych obyczajów... ośmielił się rzucić na nią spojrzenia, a te skalały jej czystość. Klaudyo! na samą myśl tę, zmysły utracam.
Lessing.

— Andreew, idź powiedz, że za pół godziny zadzwonią na gaszenie świateł. Sorsyll zastąpi Ducknesa przy zwodzonym moście, a Moldivins pójdzie na platformę wielkiej wieży. Tylko czuwać starannie od strony wieżyczki Lwa Szlezwiskiego! A proszę nie zapomnieć o siódmej godzinie wystrzelić z działa, aby podniesiono łańcuchy portu. Ale nie, bo jeszcze ma przybyć kapitan Dispolsen; potrzeba raczej zapalić ogniska i sprawdzić, czy się pali latarnia morska na Walderhogu, jak to już dzisiaj rozkazałem. Nadewszystko przygotować kolacyę dla kapitana. Ale, ale, zapomniałem... Toric-Belfart, drugi muszkieter pułku, pójdzie na dwa dni do aresztu za to, że cały dzień dzisiaj był nieobecny.
Tak mówił stary sierżant pod czarnem i okopconem sklepieniem kordegardy w Munckholm, mieszczącej się w nizkiej wieży po nad pierwszą bramą zamku.
Żołnierze, do których słowa te były skierowane, porzucili grę albo łóżka, aby wykonać jego rozkazy, poczem nastała cisza.
W tej chwili dał się słyszeć z zewnątrz miarowy i regularny odgłos wioseł.
— Otóż nakoniec i kapitan Dispolsen! — rzekł sierżant, otwierając zakratowane okienko, wychodzące na zatokę.
W samej rzeczy, pod żelazne wrota przybiła łódka.
— Kto idzie? — zapytał sierżant ochrypłym głosem.
— Otwórzcie! — odpowiedziano — pokój i bezpieczeństwo.
— Niewolno wejść; czy macie na to pozwolenie?...
— Tak jest.
— Zaraz ja to sprawdzę. Jeżeli kłamiesz, mój paniczu, to klnę się na zasługi mego świętego patrona, poznasz się z wodą tej zatoki.
Poczem, zamknąwszy okienko i obróciwszy się, wyrzekł:
— To jeszcze nie kapitan.
Zajaśniało światło po za żelaznemi wrotami, zaskrzypiały zasuwy, podniesiono zastawy i nareszcie brama się otwarła, a wtedy sierżant zbadał pergamin, który mu podał nowoprzybyły.
— Wejdź pan — rzekł. — Zatrzymaj się jednak — dodał opryskliwie — pozostaw wpierw spinkę od swego kapelusza. Nie wchodzi się do więzienia stanu z kleynotami. Przepis w tym względzie mówi, że tylko król i członkowie rodziny królewskiej, wicekról i jego rodzina, biskup i dowódca garnizonu, są z tego wyjęci. A pan, zapewne, nie jesteś żadną z tych osób?
Młody człowiek, milcząc, odpiął spinkę i rzucił ją jako zapłatę rybakowi, który go przywiózł. Ten ostatni, obawiając się, iżby nieznajomy nie cofnął swej hojnej ofiary, wyruszył śpiesznie na morze, aby być jak najdalej od swego dobroczyńcy.
Sierżant, szemrząc na nieroztropność kanclerstwa, które szczodrze rozdawało podobne pozwolenia, założył ciężkie zasuwy, a po chwili powolny łoskot jego wysokich butów rozlegał się na schodach, wiodących do kordegardy. W tym samym czasie, nieznajomy, zarzuciwszy płaszcz na ramię, przebiegł szybko pod czarnemi sklepieniami wieżycy, przez obszerną salę broni i skład artyleryi, gdzie leżało kilka zdemontowanych śmigownic, które dzisiaj widzieć można w Muzeum Kopenhaskiem. Tam energiczny okrzyk placówki kazał mu się oddalić. Doszedł nareszcie do zwodzonego mostu, który podniesiono po rozpatrzeniu jego pergaminu. Dalej, mając za sobą żołnierza, przeszedł po przekątni i jakby obznajmiony z miejscowością, jedno z czterech podwórz, otaczających jakby bastyony główny dziedziniec, pośród którego wznosiła się na wysokiej skale wieżyca, zwana Zamkiem Lwa Szlezwiskiego, na pamiątkę uwięzienia w niej Ioathama Lwa, księcia szlezwiskiego, przez jego brata, Ralfa Karła.
Nie jest naszym zamiarem opisywać wieże munckholmskiego zamku, tem więcej, że czytelnik, będąc tam zamknięty, obawiałby się, iż nie zdoła uciec przez ogród. Omyliłby się jednak, ponieważ Zamek Lwa Szlezwiskiego, przeznaczony dla więźniów wyższego stanu, dostarczał im, oprócz innych wygód, możności spacerowania w dzikim ale dość obszernym ogrodzie, gdzie gęste ostrokrzewy, kilka starych cisów, nieco sosen rosło między skałami, około wysokiego więzienia, otoczone przez mury i olbrzymie wieże.
Przybywszy do stóp okrągłej skały, młody człowiek drapał się po stopniach niedbale wykutych i prowadzących kręto aż do podnóża jednej z wież, otaczających dziedziniec. Tam zatrąbił silnie w miedziany róg, który mu dał żołnierz, strzegący zwodzonego mostu.
— Otwórzcie, otwórzcie! — zawołał żywo głos z wieży — to pewnie ten przeklęty kapitan.
Otwierające się wrota pozwoliły przybyszowi spostrzedz w głębi gotyckiej sali, słabo oświeconej, młodego oficera, leżącego niedbale na kupie płaszczy i skór reniferów. Obok niego stała na ziemi jedna z tych lamp o trzech ogniskach, które przodkowie nasi zawieszali u rozety sufitów. Bogata i elegancka odzież oficera w dziwnem była przeciwieństwie z nagością i ordynaryjnemi meblami. Młody oficer trzymał w ręku książkę, a słysząc wchodzącego, naw pół się ku niemu obrócił.
— Ach, to kapitan? Witam cię, kapitanie! Nie spodziewałeś się zapewne, że kazałeś na siebie czekać człowiekowi, który nie ma honoru znać go wcale. Ale wszak prędko się poznamy, — nieprawdaż? Na początek racz przyjąć oświadczenia żalu, że wracasz do tego szanownego zamku. Jakkolwiek niedługo mam tu przebywać, stanę się jednak wesołym, gdyby sowa, którą jak straszydło przybijają nad wrotami wieży, i kiedy powrócę do Kopenhagi na wesele mojej siostry, do dyabła, na sto dam, cztery mnie pozna zaledwie! Powiedz mi też kapitanie, czy kokardy z różnych wstążek u dołu kaftana zawsze są w modzie? czy przetłumaczono jaki nowy romans tej Francuzki, panny Scudery? Właśnie mam w ręku „Clelię“; zapewne czytają ją jeszcze w Kopenhadze. Dla mnie jest to kodeks galanteryi, szczególniej teraz, kiedy marzę o tylu pięknych oczach... — bo jakkolwiek piękne są oczy naszej uwięzionej, dla mnie jednakże nigdy nic nie mówią. Ach! nawet bez rozkazu mego ojca.... A w zaufaniu muszę ci powiedzieć kapitanie, że mój ojciec, tylko nic o tem nie mów, zalecił mi względem córki Schumackera.... rozumiesz mnie pan przecie; próżne jednak są moje starania, to posąg nie kobieta — płacze tylko, a nigdy na mnie nawet nie spojrzy.
— Jakto! co pan mówisz? Polecono ci uwieść córkę tego nieszczęśliwego Schumackera?!
— Uwieść? Niech i tak będzie, jeżeli tak to nazyają dzisiaj w Kopenhadze; ale tego i sam dyabeł nie potrafi. Wczoraj, będąc na służbie, ubrałem się umyślnie dla niej w przepyszną kryzę francuską, sprowadzoną z samego Paryża. I czy pan uwierzysz, że ani okiem na mnie nie rzuciła, choć kilka razy przeszedłem przez jej apartament, dzwoniąc nowemi ostrogami, których kółka są większe niż dukaty lombardzkie. Wszak to najmodniejsza forma, nieprawdaż?
— Ależ to okropne! — zawołał nieznajomy, uderzając się w czoło — to nie do wiary!
— Czy nieprawda? — odparł oficer, nie rozumiejąc myśli tego wykrzyku. — Żeby na mnie nie zwrócić uwagi! To nie do uwierzenia... A jednak tak jest wistocie.
Młody człowiek, gwałtownie wzruszony, przechadzał się po sali wielkiemi krokami.
— Czy nie zechcesz się posilić, kapitanie Dispolsen? — rzekł do niego oficer.
Nieznajomy ocknął się z zamyślenia.
— Ja nie jestem kapitanem Dispolsen — rzekł.
— Jakto! — zawołał oficer surowo, zrywając się ze swego siedzenia. Któż więc pan jesteś, coś śmiał wejść tutaj, o tej godzinie?
Zapytany rozwinął swoje pozwolenie.
— Pragnę widzieć hrabiego Griffenfeld... pańskiego więźnia, chciałem powiedzieć.
— Hrabiego! hrabiego! — powtórzył kwaśno oficer. — Ale bądź co bądź, rozkaz ten jest w porządku; a nawet jest na nim podpis wice-kanclerza Grummonda Kund.„Okaziciel ma prawo zwiedzać o każdej porze i godzinie wszystkie więzienia królewskie. Grummond Kund, dowodzący w Drontheim“. A trzeba panu wiedzieć, że jenerał wychował mego przyszłego szwagra...
— Sądzę, poruczniku, że te szczegóły familijne są nieco zbyteczne. Czy pan myślisz, żeś za mało mi ich jeszcze opowiedział?
— Ten impertynent ma racyę — rzekł do siebie porucznik, przygryzając wargi. — Hola! odźwierny odźwierny wieżowy! zaprowadź tego nieznajomego do Schumackera, tylko nie narzekaj, że zdjąłem twoją lampę o trzech płomieniach a z jednym knotem. Chciałem zbadać tę sztukę, która pamięta zapewne Sciolda-Bałwochwalcę albo Hawara-Rozdwoiciela; a zresztą, teraz zawieszają u sufitu tylko żyrandole kryształowe.
Po wyrzeczeniu tych słów, kiedy młody człowiek i jego przewodnik przechodzili przez pusty ogród wieżycy, porucznik wziął się na nowo, jako prawdziwy męczennik mody, do czytania romansowych przygód amazonki Clelii i Horacyusza Jednookiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.