Gehenna/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Gehenna‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Na szynach.

Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzącego słońca. Okrywała ją bujna, wszechpotężna fala roślin, traw i kwiecia cudnego. Pomiędzy pniami ściętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; jagody ich duże, przejrzałe, zwisły ciężkie z wątłych szypułek, sokiem, zda się, kapiąc na trawy. Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia. Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie; w prądach powietrza, które rozszerza ciała roślin, nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy; w ziemi czarnej i lśniącej, która sama będąc magnatką gleby, okrywa się miljardami tworzyw roślinnych, pięknych jak z bajki, karmiąc je piersiami nabranemi słodyczą żyzną i wonią. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynając w swem łonie co raz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucającej na powierzchnię ciała — cuda za cudami.
Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu.
Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazją, plącząc się chaotycznie, tworząc nieprzebity zwał kolorowy, a tak świeży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły po nad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy.
Nad tem bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu, na skłonie oślepiająco jaskrawa, w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważał seledin i róż; ciemny fiolet pojedyńczych pasm okalał się złotą taśmą, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony świetlistością. Wskroś całej łąki i poręby bieleje suchą, piasczystą linią prosta droga plantu kolejowego. Błyszczące, ciemne rygi szyn w zorzy zachodu wypukłe są, jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal. Po obu stronach plantu czerniały sągi drzewa, równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek. Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków, czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywając na drzewie, śpiewała półgłosem.
Nareszcie zaczęła wołać.
— Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!
Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły chłopak siedemnastoletni, od Handzi starszy o rok, w bluzie szkolnej. Krzyczy jak opętany.
— Poziomek nazbierałem całą czapkę! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz?
— Daj i chodź prędko, będziemy czekali na pociąg.
— Ii! Nie warto, teraz pójdzie towarowy.
— Właśnie na ten czekam. Wiesz dlaczego?
Chłopak zdumiony, szeroko otworzył oczy.
— Cóż ty naprawdę? Zwarjowałaś!
— Wcale nie zwarjowałam, a jak ty mogłeś?
— No, ja! Ja jestem mężczyzną, nie babą.
— Ty mogłeś to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczyną.
— Handziu! bo powiem pannie Ewelinie.
— Mów.
— Jak mamę kocham, tak powiem twemu ojczykowi.
— Ależ mów. Biegnij co tchu z tą wiadomością, ja tymczasem będę pod pociągiem.
Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem.
— To dopiero będzie frajda. Hu-ha!
Jaś zbladł z przerażenia.
— Handziuniu! moja miła, moja dobra nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to już i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przezemnie, nie ścierpiałbym nigdy! Zabiłbym się odrazu.
— Nic mi nie będzie. Właśnie pokażę, że umiem być odważną, jak prawdziwa Tarłówna. Zresztą pragnę zbadać jakie to robi wrażenie.
— To nie wrażenie, to tylko strach — upewniał Jaś głosem zbolałym. Tobie coś powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego...
Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza.
— Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pociąg pasażerski, cóż tam towarowy.
— Jeszcze jej się czego zachciewa! pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji —, może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią. Ty, Handzia, masz fijołka wyraźnego.
— Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć.
— Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię...
Jaś składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać.
— Słyszysz? — pyta szeptem.
— To grzmot huczy.
— A jakże! słuchaj dobrze, to hurkot pociągu... idzie już.
Oboje umilkli, wytężając słuch. Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory, źrenice jej się rozszerzają, lekki dreszcz przebiega członki.
— Idzie napewno.
Chłopak załamał ręce.
— Anulka, ja nie chcę, żebyś ty.... Boże, mój Boże, co ja narobiłem!
— Cicho bądź! o patrzaj, widzisz... dym.
Zęby jej lekko szczękają o siebie.
— Handziu, jak tobie serce bije — szepce gimnazjasta, sam przerażony do najwyższego stopnia.
— Słyszysz?...
— Słyszę, bije jak młotem.
— To z wrażenia.
— Prędzej ze strachu.
— Nie!
Oboje zdyszani i bladzi patrzą uparcie na czarny kłąb dymu, który wśród ostatnich już ognisk zachodu wygląda niby potworny gad, rozkręcający swe macki.
Zmrok osiadł na plancie, zmrok gęsty, leniwy, przesiąknięty lekką różowością. Szyny straciły nieskazitelne linie, zasnuwają się muślinem mroku. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał purpury okopconej zmrokiem, oddzielający horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okrągłe, czerwone i pędzą naprzód nieco nad ziemią w równej od siebie odległości. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczącej się masy. Nad niemi bucha czarnym kominem dym, przetkany iskrami złota.
— Widzisz latarnie — zbliża się już — szepce Andzia drżącemi wargami.
Jaś milczy, oddycha szybko i wczepia się konswulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaś walczy z sobą. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem.
Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosą do niej okropny lęk. Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi.
...Nie, nie pójdę — słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy.
... Więc się boisz? jesteś tchórzem — drwi znowu inny głos.
— Nie! nie! — zawołała głośno i nagle szarpnęła się. Jaś zdusił jej ramiona z okrzykiem:
— Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę!
Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia, zęby jej rozbiegane stuknęły o siebie aż ból sprawiając, nie jest w możności zatrzymania rozdygotanych szczęk. Orjentuje się momentalnie co do tożsamości toru, prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i rzucając spojrzenie przed siebie, padła piersiami na nasyp, wyciągając się pionowo jak długa w środku szyn. Żwir chrzęstnął i rozsunął się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownem pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoś łagodnie, chociaż donośnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przeciągłym tonie świstu.
— Może to moja śmierć toczy się tam — myśli dziewczyna z dziwnym chłodem w mózgu.
Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża ją szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydając z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i rośnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichem, drażniącem. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dźwięcząc skracały się coraz bardziej, idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płasko przylepiona jakby do ziemi, leży cicho. Ciało jej bezustanku przebiegają dreszcze, lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących, jak iskra piorunowa.
—... Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczą jak nożyce na stole, w który pięścią się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia warjatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Marja! zerwę się i ucieknę — jeszcze czas. Ale nie!... wytrwam, przecie i Jasia nie zabiło, więc czemu...
Nagle uczuła chęć zobaczenia pociągu jeszcze raz. Huk spotężniał — czarna masa potworu z krwawemi ślepiami jest tuż, tuż, blask czerwony lunął na plant i oświetlił szarą, drobną postać dziewczyny.
Podniosła głowę, spojrzała.
Szalony rzut przerażenia porwał ją za włosy; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnąc do ziemi całą swą siłą. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który jużby ją zabił, bo na ucieczkę było zapóźno.
Hałas, szum wściekły, niebywały tłok, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad nią, bierze ją pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad nią żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary.
Dziewczynka ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Moc inercji trzymała ją sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego tłoku, miażdży ją okrutny hałas i gorąco, w uszach jej biją dzwony, warczą bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niwecząca myśl...
Już!... Już lżej, co to jest?...
Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się odrazu w cug ostry, kolący swym pędem... Głośny, rytmiczny trajkot.
Trata — ta. Trata — ta — ta.
Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu.
— Aha, to wagony się toczą — błysnęła myśl ocucona.
Trata — ta. Trata — ta — brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów, i stuk buforów.
— Uratowana jestem! żyję! — woła Tarłówna.
Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę — lekko, ostrożnie — spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko, jak oddech. Zamajaczy szare niebo z pod łańcuchów, żelazo dźwięknie i znowu czarność, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcą się koła grube i mocne.
Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrząc już śmiało na biegnące nad nią wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idące w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz unosiły się w górę i znowu spadały.
Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest spocona tak obficie, jakby wyszła z łaźni. Twarz miała zlaną potem, kolana jej drżały, zresztą czuła się dobrze. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł ją dźwięk metaliczny tuż nad ziemią idący, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata—ta hałaśliwe, jednostajne.
Przerażenie skuło dziewczynkę.
Gdyby mnie te łańcuchy pociągnęły za sobą? Wtedy to już śmierć.
Ale oto zdaje się Andzi, że z niej coś ściągnięto. Grzechot wagonów nad jej głową przycichł. Trzask, hurkot ostatni przeleciał nad jej ciałem aż do nóg i trajkocze dalej, zmieniając ton na wyższy i niższy. Cug świstnął zamaszyście, nad Andzią zaś wieje już wiatr swobodny, szeroki i otrzeźwia ją zupełnie.
Pociąg przeleciał.
Młodociana awanturnica zerwała się na nogi, obróciła i patrzy w stronę znikającego potworu. Żelazne wozy roznoszą hałas tępy, dudnią, szumią to głośniej, to ciszej i biegną — uciekają w ciemną przestrzeń.
Dziewczynka oddycha z głębi piersi, owładnęły ją uczucia nieokreślone, pomieszane z sobą. Naraz doznała żalu za minioną chwilą i dzikiej wesołości, wyzwolenia i obawy, że Jaś zawiadomił ojczyma o jej wybryku. Ale chłopak już przyskoczył do niej, porwał jej ręce i odciągnął z nasypu daleko, aż pod sągi drzewa.
— A widzisz! Widzisz! — rzekła Andzia.
Jaś rzucił się jej na szyję. Woła uradowanym głosem,, przepojonym szczęściem:
— Andziuś złocista! żyjesz! jesteś cała. Myślałem, że umrę ze strachu. Wiesz, że to był okrutnie długi i naładowany pociąg?...
— Jasiu, nie powiesz o tem w domu, co? Daj słowo honoru.
— Daję — rzekł chłopak z powagą. — Ale, cóż ty — byłaś pod lokomotywą, a boisz się...
— Bo lokomotywa mogłaby mnie jedynie zabić; ja boję się wymówek i gniewów.
— Przecie rózgą nie dostaniesz?
Oboje parsnęli śmiechem.
— Wyobraź sobie pannę Ewelinę w tej roli karcącej — mówiła Tarłówna — chyba za każdem uderzeniem płakałaby i całowała po rękach, przepraszając.
Młoda para oddaliła się od plantu kolejowego, idąc w głąb łąki soczystej i wonnej. Kierowali się do leśniczówki wilczarskiej, migającej równym szeregiem świateł, jak gdyby zawieszonych w powietrzu.
— Leśniczówka oświetlona a giorno; może kto przyjechał? A jutro rano obława na wilki, pojedziemy znów razem, co?...
— Chciałabym!
— No, to pojedziesz! Jak zechcesz, to i do Turzeróg jeszcze nie tak prędko powrócimy. Przyjemniej tu w Wilczarach. Pan Kościesza zrobi wszystko dla ciebie. Onby cię gwiazdami karmił, jak kaszą. Mnie się zdaje, że on ciebie więcej kocha, niż swego Januszka.
— Tak, dobry jest mój ojczyk, ale zawsze Januszek, to przecie rodzony syn — odrzekła dziewczynka.
Szli dalej, milcząc. Poprzedzał ich miękki szelest rozsuwanych traw; dokoła rechotały żaby jednolitą, zgodną melodją wiosny. Czasem głośniejszy skrzek wystrzelił ponad monotonię żabiego śpiewu, czasem tempo wznosiło się raptownie w silne nuty crescenda, to znów opadało do piana i pianisima, aż pobudzone energicznie pojedyńczemi głosami żab dyrygujących, na nowo rozbrzmiewało echem donośnem, przy swej groteskowości dziwnie słodkie czyniąc wrażenie.
— Żaby śpiewają godzinki, a przewodzi im jeden bratczyk; słyszałam takie śpiewy w wiejskim kościółku na Podlasiu u cioci Hołowczyńskiej — rzekła Andzia.
Po długiej chwili Jaś zapytał ciekawie.
— Nie boli cię głowa po pociągu? Mów prawdę!...
— Trochę, ale głównie szumi w niej nieznośnie. To jednak wielki strach i niepokój tak leżeć na szynach; nawet wszystkie kości mię bolą.
— Ojej żebyś ty, Handziu, wiedziała, jaką ja mękę przeszedłem pod tą brzozą płaczącą. Myślałem, że jeśli tobie się co złego stanie, ja odrazu buchnąłbym pod pociąg. Nie zachoruj chociaż, bo ja po takiej sztuce kiedyś, przez parę dni ciągle miałem wrażenie, że lokomotywa ze mnie nie złazi. Po nocach dusiła mnie bestja. I z tobą tak będzie.
— Cicho! idzie ktoś.
Z powodu ciemności natknęli się prawie na jakąś postać ogromną, czarną i sapiącą.
— Kto to?
— O waa! Boże chorony! niech się pannuńca nie stracha — zamruczał głos gruby, życzliwy.
— Ach! to Grześko!
— A ja szedł szukać pannuńcię i paniczka, pan kazał, że długo nie przychodzą, mówi. Państwo już wieczerzają i gość nadjechał.
— Kto taki? — spytali jednocześnie.
— Mówią — naczelnik przystanku.
— Masz tobie! Tego tylko brakowało.
Jaś przysunął się do Andzi.
— Moja złota, ale nie powiesz o tem, prawda? Może ten naczelnik widział nas i dlatego przyjechał, żeby oskarżyć? Nie powiesz?...
— Ja nie powiem, ale jeśli jesteśmy zdradzeni, to się trzeba przyznać, niema rady.
— Ojej! jestem zgubiony.
— Nie bój się, ja cię obronię. Ależ z ciebie tchórz.
— Dobrze tobie mówić, boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma, ale ja to znam. Ja ucieknę! — zawołał z determinacją.
Zaśmiała się. Byli już przy ganku leśniczówki. Ładny, stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistemi wieżyczkami. Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy, w czarności, rozpanoszonej władczo, smugi te były jakby filary, na których stał pałacyk. Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe, Gama i Akord, z głośnem szczekaniem skoczyły do nadchodzących, lecz zaraz ucięły o pół tonu, łasząc się przyjaźnie. Andzia i Jaś weszli do sieni. Lunął na nich blask rzęsisty, oślepił na chwilę.
— A! otóż nasi dezerterzy!
Pan Kościesza stał przed młodymi, bacznie się im przypatrując. Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca, przytem na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku, głównie na kolanach i piersiach. Włosy miała roztargane, piasek w brwiach, nawet na rzęsach, gęstsze jego znamiona osiadły na stokach czoła około czarnych włosów, pokrytych jakby pudrem. Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki; wysokie żółte buciki zmoczone, na sznurowadłach zaś umazane piaskiem, sukienka, nie sięgająca kostek, mokra była na dole i szara od pyłu. Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię, wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową. Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej. Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę. Kościesza przemówił niskim swym, beczkowatym głosem.
— Spacer, widzę, miał... ciekawe epizody, co też to na to powie panna Niemojska, która pupilkę szuka już od godziny.
Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami. Jaś szarżował dzielnie, opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie. Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy. Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serją oględzin i uwag. Uczennica jej przechodziła tortury. Jednak tu szło o wiele łatwiej, bo nagle roześmiawszy się, porwała w pół drobną postać swej mentorki i całując, obiecała solenną poprawę. Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i odrazu zabrano młodych na kolację.
Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanka zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie. Kościesza to zauważył. Pan Łechtienko dobroduszny człowiek, z którego twarzy, raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco małe oczki, opowiadał z ruska po polsku o obławie na wilki, odbytej w sąsiednich lasach. W toku opowiadania spoglądał często na Tarłównę, jak jej się zdawało badawczo. Nareszcie rzekł:
— A panienka i ten ot kawaler to często po relsach spacerują, ja widział nie raz, nie dwa razy, i starszy roboczy widział, i „dorożnyj“. Ale to nie „po przykazu...“ gotowe nieszczęście. Maszyna nie prosi pardonu, ona się „babuszka“ nie usunie grzecznie, trzeba jej zejść z drogi. Ha! aa! — zaśmiał się szeroko.
Andzia milczała, lecz Jaś zawołał rezolutnie.
— Nikt też jej tej babuszce w drogę nie włazi, choćby i po szynach spacerował.
— Ale ona „niegodiajka“ czasem może najechać, ja „taki“ radzę być ostrożnie, łąka i las da poręby — szerokie, miejsca do „gulania“ dosyć.
— Byliśmy właśnie na łące — rzekła Andzia śmiało.
— Nu, a skąd piasek na sukni? jakby panienka przewróciła kozła na łące, toby się tylko zamaczała, a na drodze błoto by oblazło, a taki ot piaseczek żółcieńki to ja na końcu świata poznam, on z moich jest relsów, to „kazionny“ piasek.
Mówił tak komicznie, że wszyscy, nie wyłączając Kościeszy, wybuchnęli śmiechem.
— To pan tak dokładnie zna piasek z plantu, to dopiero sztuka — rzekł korepetytor dziesięcioletniego synka Kościeszy, Janusza, który się również zaśmiewał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
Naczelnik śmiał się także.
— A gdież tu na czarnoziomach taki żółty proszek jest? to „kazionny“ jego Bóg wie skąd taszczyli, a teraz panienka wynosi na sukience, pewno kładła się na szynach, albo upadła pod maszynę.
Dziewczynka i Jaś drgnęli wyraźnie, ona poczerwieniała jak szkarłat. Łechtienko klasnął w dłonie.
— Ot ja i zgadł... panienka niczem rak ugotowany. Nu żart żartem, ale jak maszyna-babuszka kiedy się rozgniewa, to ja nie odpowiadam, to będzie karambul.
— Skąd pan widział? — wyrwało się Handzi, która w tej chwili aż syknęła z bólu, tak ją siedzący obole Jaś przyprowadzał do porządku szczypnięciem w udo.
— Ot wydało się! Ja widział tylko, jak panienka i kawaler spacerują to pomiędzy sągami, to na sągach, to po relsach, a pociąg czasem tuż, tuż. Dziś „widno“ panienka upadła na plancie, nie wiadomo, dla jakiej komedji, ale sukienka całkiem „zamarana“ w kazionnym piasku. A może koziołki się fikało, a! a!? Ha! ha! ha...
Ton głosu naczelnika choć swobodny i wesoły był jednakże trochę kpiący, uderzył on niemile tak pana Kościeszę jak i Tarłównę. Niepojęta fałszywa nuta zabolała ją, mimowoli przyszło jej na myśl, że takim głosem, żartobliwym lecz drwiącym, jakim mówił Łechtienko, bada się przestępców i że to poprzedza aresztowanie lub jakieś ukryte posądzenie. Nie umiała zdać sobie sprawy, co ją boli i co zawstydza, ale oba te uczucia były wyraźne. Widziała na sobie surowy, pytający wzrok ojczyma, świdrujące roześmiane oczki naczelnika! w nodze zaś lewej piekący ból od ciągłych szczypań Jasia. Nareszcie gdy chłopak zauważywszy jej wahanie, zadał jej nową potężną dozę szczypnięcia, niby środek otrzeźwiający, Andzia rażona bólem, bez uwagi już na nic, trzepnęła go po ręku z całą pasją, odpychając jednocześnie od siebie. Zrobiło to wrażenie jaknajgorsze. Chłopiak zachwiał się na krześle i zzieleniał, Łechtienko wybuchnął śmiechem już prawie obrażającym,, pan Kościesza zaś i panna Ewelina zawołali jednocześnie.
— Handziu! Co to znaczy?
— Więc niech on mnie nie szczypie, już mam sińce.
— Ha! ha! ha! — zanosił się naczelnik.
— Anka!
— No cóż? Ja przecież nic złego nie zrobiłam i czego się ten pan śmieje, nie rozumiem, a Jaś szczypał mię dlatego żebym się... nie przyznawała... ale to wcale nie grzech...
— Może byśmy dali pokój tej sprawie — przerwał Kościesza mocno podrażniony.
— Ha, ha, ha! ot rozkosz! — zaśmiewał się Łechtienko.
Andzia czuła ciągle dokoła siebie jakiś dwuznaczny, niemiły nastrój, niedopowiedzenie czegoś niejasne, drżało w śmiechu naczelnika i w wykrzyknikach obecnych.
— Niema się pan czego tak cieszyć — wybuchnęła wreszcie. — Żadnej zbrodni nie popełniłam, tylko... leżałam umyślnie... pod pociągiem.
— Co? Co?! Andzia co pleciesz?
Naczelnik wytrzeszczył oczy i usta rozdziawił.
— Tak, położyłam się umyślnie pod pociąg towarowy, żeby wiedzieć, jakie to jest uczucie i dlatego mam ten „kazionny“ piasek na sukni. Jaś nic nie winien, on mię powstrzymywał i nie pozwalał na to.
Powiedziawszy to jednym tchem, zerwała się ku wyjściu, cała płonąca.
— Aneczko czyś ty przytomna, co ty wygadujesz?... Zaczekaj!.. — zawołał Kościesza.
— Niech Jaś opowie jak było, on widział.
Rzekłszy to, wybiegła z pokoju, prawie już z płaczem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.