Flamarande/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Pierwszą rzeczą, która mi wpadła w rękę był list tego samego poranku datowany do pani Montesparre w Paryżu; włożony w kopertę ale jeszcze nie stemplowany ani zapieczętowany.

Zakątek 18. maja 1850.
„Powiedz jej godna podziwu i wspaniałomyślna przyjaciółko, że nie ma i nie było recydywy. On odzyskał już świeże kolory i zaczyna przechadzać się po starym ogrodzie zamczyska. Szedłby dalej gdyby mu pozwolono. Po upływie dni kilku będzie mógł na nowo rozpocząć swoje lekcje w zakątku. Gdybym spostrzegł jakiekolwiek po nim znużenie chodziłbym do niego na wieżę. Ambroży nie opuszcza go i jest mu całą duszą oddany; ale sen tego zacnego człowieka jest mniej lekki od mojego i ja przepędzam teraz noce koło jego łóżka. Przyszedłem dziś tylko na chwilę do siebie aby odpowiedzieć na Twój drogi list. Natychmiast potem wracam na wieżycę a jutro już spać będę u siebie, bo starania moje są mu już zupełnie niepotrzebne i czuję się sam trochę znużony. Możesz więc znowu pisać do mnie do zakątka. Mamy teraz wybornego wiejskiego posłańca który zna doskonale drogę do naszego mieszkanka i nie żali się wcale o ten jeden więcej kurs na dzień.“

„Nic Ci nie powiem o mojem moralnem położeniu. Ją widzieć przez całe trzy dni i myśleć o dalekiej chwili kiedy ją znów obaczę... Nie chcę myśleć o tem! Przysiągłem nie opuszczać jej syna a choćbym był jej tego nie przyrzekł, zostanę. Zycie moje nie należy już do mnie, jej całe poświęcę na zawsze. Ty to wiesz, pochwalasz mi to i pomagasz mi. Ach droga Berto, jakież Ty masz serce, jakąż Ty jesteś przyjaciółką! Bez Ciebie umarłbym był idiotą lub szalonym, a teraz po długiem konaniu przyszedłem do życia. Tobie winien jestem użyteczne drugie moje życie i silne postanowienie możliwego powetowania mimowolnego błędu! Ciesz się więc Twojem dziełem! Nie wiem czy jestem szczęśliwym ale nie jestem już słabym i rozpaczającym. Zresztą nie jest to nieszczęściem żyć z jakiemś cierpieniem. Brak cierpień nie stanowi szczęścia, ono tkwi jedynie w wielkości lub piękności idei, dla której je znosimy. Nie jestem nikczemnikiem, a jeźli tyle wycierpiałem, to dla tego tylko, żem był z siebie niezadowolony. Od czasu kiedy staram się o zadość uczynienie, czuję powracającą dumę i tego rodzaju radość, którą daje osiągnięcie godnego siebie celu.
„Ona Ci powie, z jakiem uczuciem szczęścia uściskała wyratowanego syna. Ale Ci nie opowie, z jaką odwagą sama jedna o tej jeszcze ostrej u nas porze, przebywała nasze głębokie śniegi i przepaście aby pospieszyć do swego chorego dziecięcia. Nie mogłem nic wymyśleć, aby ułatwić jej tę podróż; nie chciałem nawet na godzinę odstąpić chorego. Ambroży też nie wiedział chwili jej przybycia. Czekał na nią całą noc koło Montesparre, nie pokazując się we wsi gdzie go wszyscy znają. Ukryty z małym swoim wózkiem w wyłomie, czatował na nią i zabrał biedną podróżnicę. Nieszczęśliwy muł, jedyny jakiego mógł potajemnie dostać, ledwie nie zginął z zimna i głodu. Nie mógł iść, a ona, ona krokiem szybkim i pewnym szła ścieżkami po nad przepaście. Ambroży bardzo był niespokojny straciwszy ją z oczu, gdy dojechał nareszcie, była już przy łożu swego dziecięcia. Biedna kobieta! Nie mogła się powstrzymać aby go nie okryć pocałunkami i łzami nazywając go swoim synem, a on uśmiechnął się do niej i okraszony bladym rumieńcem wyszeptał ledwo dosłyszanym głosem: Moja matka, moja własna matka!“
„Szczęściem byliśmy sami na wieży. Bezpieczne miała schronienie przez kilka dni i nocy w urządzonej przezemnie wieżyczce, gdzie chroniła się jak tylko Michelin’y przychodzili odwiedzać małego. Poczciwi ludziska niczego się nie domyślali a ona mogła równie niepostrzeżona odjechać jak przyjechała w nocy. Tym razem Ambroży dobrze się sprawił, bo odwiózł ją do Saint-Sernin, zkąd odjechała porannym dyliżansem. Musiała być przybita i znużona! Jednej chwilki nie spała przez trzy dni i trzy noce, chociaż w wieżyczce przygotowane miała materace. Spodziewałem się, że uśnie przynajmniej podczas wizyty doktora i Michelin’ów. Ale nie, zastawałem ją stojącą, zasłuchaną i zapatrzoną przez dziurkę od klucza. Zaledwie dotknęła się jadła przyniesionego dla mnie. Nie czuła ani pragnienia, ani głodu, ani zmęczenia, ani potrzeby snu. Nie zbladła nawet ze znużenia; widziała swego syna, był uratowany! — Cóż by mi brakowało, mówiła do mnie, kiedy Bóg dał mi tyle radości i szczęścia?
„Napróżno błagałem ją żeby zechciała jedną noc przed odjazdem wypocząć w zakątku; nie chciała się na to zgodzić. — Wszystkie chwile mojego życia, odpowiedziała, należą jedynie do niego i do tamtego drugiego; nie ma dla mnie spoczynku tylko przy jednym z nich.
„Pomimo wszelkich ostrożności, odkąd wyjechała zaczynają już coś podejrzywać w Flamarande. Dziecię miało raz jeszcze lekką gorączkę i zapytywało o swoją matkę, swoją śliczną piękną mamę, która przychodziła poprzednio do jego łóżka. Mała Michelin była wtedy przy nim i rzekła do niego: — Twoja mama? Śniło ci się. Ty przecież nie masz mamy. — Przeciwnie, odpowiedział, mam swoją własną mamę. — A jak ona wygląda, czy tak jak wszystkie inne kobiety. — Nie, to wielka pani, bo przyseła ci wiele pieniędzy i podarunków. — Ona nie jest wielką damą, ubrana jest tak jak ty.
„Byłem obecny przy tej rozmowie. Powiedziałem małej, że Esperancowi śniło się tylko i że tu nie było nikogo. Uwierzyła mi, ale mały temu nie wierzy.Udało mi się otrzymać jego przyrzeczenie, że wiarę swoją zachowa w milczeniu dla siebie. Chociaż dotrzymuje słowa z wrodzoną sobie stałością charakteru, Mieheliny, mają jakieś niejasne pojęcie o dziwnych i tajemniczych odwiedzinach. Starsza córka Michelin’ów utrzymuje, że przez szparę odchylonych drzwi widziała jakąś piękną wysoką wieśniaczkę niosącą w filiżance rumianek dla chorego, która rozpłynęła się w powietrzu jak tylko drzwi otworzono. Rodzice twierdzą, że to było widzenie. Dzieci wolą przypuszczać, że to „Biała dama“ z starej legendy, ukazująca się w wieży Flamarande. Przychodzi ona opiekować się Esperancem a to jest oznaką dobrego powodzenia dla całego domu.
„Droga przyjaciółko! Jutro dopiero posłaniec weźmie list mój na pocztę, bo dziś już za późno. Jeżeli zostanie trochę miejsca, dodam małe post-scriptum. Idę, jak zwykle na objad do Michelinów i dziś w zamczysku jeszcze będę nocować. Całą duszą oddany ci przyjaciel

Alfons.“

Pierwszy ten list i ten pierwszy zdobyty przezemnie dowód uspokoił mnie zupełnie co do czasu, uzyskanego do przeglądnienia wszystkich papierów pana Salcéde. Jutro dopiero miał powrócić. Cały wieczór i całą noc mogłem spokojnie na poszukiwaniach przepędzić. List uwiadamiał mię dokładnie o wszystkiem. Po przetrząśnieniu całego domu, przekonałem się, że nie ma tu miejsca dla Ambrożego. Mieszkał przy dziecku w wieżycy, gdzie je Salcéde umieścił, jako miejscu suchszem niż mieszkanie dzierżawców. Ivoine przychodził tylko w dzień do zakątka po potrzebne dla Salcéde’a rzeczy. Nie spostrzegł w salonie otwartego okna i nie ma potrzeby dziś już tutaj powracać. Ognia w domu nie było, ale zaopatrzony byłem w siarniki i świece stojące na kominku. Jeść mi się chciało po tym uciążliwym marszu i daremnie przeszukałem wszystkie pułki w szafie. Kuchni w tym domku nie było — więc pan Salcéde nie stołował się tutaj, ale musiał mieć gdzieś jakie takie prowianty, choćby na przypadek spodziewanej wizyty hrabiny. Nie przyjęła zaprosin, powinno więc stać gdzieś nietknięte.
Znalazłem w istocie bochenek czerstwego chleba w salonie, nieodkryty pasztet w formie i nienaruszone konfitury w słoiku, ale wobec takiej masy niespodziewanych dowodów byłem tak rozgorączkowany, że odechciało mi się jeść, pić i spać; oddychałem zaledwie z niecierpliwości, aby tylko coprędzej zasiąść do przeszukania całego biurka. Zapaliłem dwie świece i wziąłem się systematycznie do roboty. Uroczysta cisza panowała nad tą samotnią. Tylko od czasu do czasu daleki łoskot głuchego upadku zwiastował zesuwanie się lawin śnieżnych ze szczytów wyniosłych gór.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.