Flamarande/LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LX.

O dziewiątej wieczorem zawołano mnie do pani, gdzie zastałem już panią baronowę, pana Salcéde i Helenę Hurst.
Wieża od czasu zamieszkania jej przez Esperance była przyzwoicie i czysto urządzona. Ambroży mieszkając przy Esperancie czuwał nad wewnętrznym porządkiem; Michelin nie uważał za stosowne, żeby chłopiec mieszkał razem z jego córkami. Pan Salcéde postarał się o zdrowe i wesołe umieszczenie dla swego wychowanka a od czasu choroby Gastona, pielęgnowanego przez matkę, urządził dla niej jeszcze jeden pokój. Powiedział Michelin’om, że nie ma gdzie w „zakątku“ umieścić tyle mebli, musi więc tu je złożyć. Pani zajęła więc znowu znajomy już sobie pokój a pani Montesparre mieszkała w pokoju Gastona o jedno piętro wyżej.
Pani wstała, podeszła ku nam, uścisnęła nasze ręce w milczeniu i kazała zamknąć drzwi na klucz. Czekaliśmy na pana Salcéde, póki nie skończy coś pisać. Przypatrywałem mu się ciekawie. Zdobił go ten sam strój wieśniaczy; zawsze piękny jak wtedy, kiedym go widział śpiącym w „zakątku“ a pani także nic się nie zmieniła: ona miała trzydzieści ośm lat, on czterdzieści trzy. Pani Montesparre utyła troszeczkę, ale gustownie ubrana wyglądała na trzydziestoletnią kobietę. Była to zawsze miła i bardzo ładna kobieta, powiedziałbym nawet powabna. Niezasłużenie uważał ją hrabia za lekkomyślną. Kochała jedynie tylko pana Salcéde i poświęciła się z całą bezinteresownością jemu i hrabinie Flamarande. Cierpiała wiele i nadomiar boleści utraciła jedynego swego syna.
Kiedy pan Salcéde zapisał dwie stronnice, oddał rękopism hrabinie, która przemówiła temi słowy: Heleno Hurst, Karolu Louvier, Ambroży Ivoine, wszystko troje tu obecni, razem z ks. Ferras, który jutro przybędzie, jesteście jedynymi powiernikami tajemnicy, od zachowania której zależy przyszłość matki i dwojga jej dzieci. Chodzi tu o to, czy powinniście nadal dochowywać tajemnicy, czy za naszem zezwoleniem złamać ją. Każde z osobna niech przysięgnie, że jak długo żądać tego będziemy, tajemnica ta nigdy na jaw nie wyjdzie.
Helena pierwsza się odezwała. — Przysięgam zastosować się z zamkniętemi oczyma do jakiegokolwiek postanowienia drogiej mojej pani.
— nie wahałem się także ani chwili i dodałem jeszcze, że uważam dotrzymanie jej za konieczność.
— To dobrze, rzekł pan Salcéde, nie spuszczając ze mnie spojrzenia, przyrzekasz pan, dziękuję, a ty Ambroży.
— Ja panie Alfonsie, odpowiedział skrobiąc się w głowę, ja nic nie przyrzekam.
Zdziwieni spojrzeli na niego.
— Dla czego? zapytał spokojnie pan Salcéde. Czy moje powody nie przekonały cię?
— Nie, tego nie mówię, ale nie zrozumiałem ich dobrze. Trzeba mi raz jeszcze powtórzyć.
— Słusznie, przyszedłeś tu nawet po to, żeby je usłyszeć. I dał znak pani Montesparre, że na nią; przyszła kolej mówić.
Pani Flamarande uprzedziła ją kilkoma słowy.
— Moi przyjaciele, zagadnęła, chciałabym była nic jeszcze nie postanowić przed złożeniem na miejsce wiecznego spoczynku zwłok tego, który nam zostawił tyle trudnych obowiązków do spełnienia; ale czas nagli, bo lada chwila Roger nadjedzie i swoją obecnością uniemożebni wszelkie między nami porozumienie. Porozummy się więc natychmiast; ale gdyby ktokolwiek chciał roztrząsać postępki zmarłego, zaklinam go, żeby pamiętał o obecności jego wdowy, która jest tutaj na to, aby otoczyć wspomnienie i grób jego wszelkim możliwym szacunkiem.
To polecenie nie mogło się do mnie odnosić. Bądź co bądź kochałem wiernie hrabiego. Helena zanadto była dobrze wychowaną, żeby objawiać tu swoje zdanie. Ambrożego można by się było obawiać, ale hrabina nie patrzała na niego po skończonej przemowie. Jej spojrzenie zawisło mimowolnie na oczach pani Montesparre, której śmiała postawa nie zapowiadała wcale sympatji dla nieboszczyka. Ja z Heleną skłoniliśmy głowy na znak przyzwolenia, a Ambroży bez ukłonu powiedział — rozumie się, tak być powinno.
Pani de Montesparre zaczęła czystym i spokojnym głosem: Postanowienie, którego następstwom zmuszeni jesteśmy uledz, nie będzie tu roztrząsane, ale musimy wiedzieć treść jego, tu przeczytała papier który trzymała w ręku — niech to postanowienie zacięży na zawsze na naszej woli, obowiązujemy się nie sprzeciwić się mu ani dziś, ani jutro, — nie chcąc zadrasnąć winnej czci synów dla ojca. Czy Gaston przystałby wbrew woli swojego ojca, na przywrócenie należnych sobie praw? Coby powiedział Roger, widząc brata, nie uznanego przez ojca przypuszczonego do równego podziału majątku? A ostre i niesprawiedliwe częstokroć sądy opinji publicznej? Wdowa po panu Flamarande nigdy by się nie czuła wolną od zarzutu; zniewaga ta spadałaby także i na jej synów i rzuciłaby cień smutku i zwątpienia na całe ich życie; kto wie, czy nie widzieliby się kiedy zmuszeni wydobyć szpadę w obronie honoru swojej matki... Odwagi, rzekła pani Montesparre oddając papier panu Salcéde i ściskając w swoich objęciach zalaną łzami panią Flamarande: postanowiliśmy, że twoim obowiązkiem jako żony i matki jest być posłuszną jeszcze po za grobem twemu mężowi i sama przyznałaś nam słuszność. Poddaj się dla miłości twoich dzieci; ich miłość i szczęście wynagrodzi ci to.
— Wiem o tem, odpowiedziała pani Rolanda ściskając w swoich dłoniach ręce pani Berty. Wszystko poświęcę dla nich, to moje niezłomne postanowienie, ale pozwólcie mi zapłakać nad sobą. Więc już nigdy nie będę mogła widzieć Gastona jak tylko pokryjomu!
Wszyscy czuliśmy głęboko jej boleść, pan Salcéde odwrócił się, aby ukryć swoją. Widziałem, że ciche łkania rozrywały mu piersi. — Ty, jesteś uczciwym człowiekiem, pomyślałem sobie; wolisz patrzyć na cierpienia tej, którą kochasz, aniżeli narzucić swego syna Rogerowi i jego towarzystwu.
Ambroży nie podejrzywający ani na chwilę stanowiska, jakie w całej tej sprawie przypisywałem panu Salcéde, zgoła nic nie rozumiał. Prosił o głos.
— Mów pan co chcesz panie Alfonsie. Wiem, że chcesz Esperancowi zastąpić ojca i że byłbyś pan nawet daleko lepszym ojcem dla niego... przepraszam! że mi się nie chcący wyrwało... niż tamten. Kocham pana bardzo i skoczył bym w ogień za panem, ale kocham także mego drogiego chłopaka, Esperance’a; niech się pani hrabina za to na mnie nie gniewa, ale on też i do mnie trochę należy. Ja to, stary Ambroży zrobiłem go celnym strzelcem, wybornym pływakiem, doskonałym znawcą koni i różnych rzeczy wiejskich. Ja to usłyszałem pierwsze od niego słowo, kiedy do nikogo jeszcze mówić nie chciał, ja nosiłem go na barkach po górach, kiedy za małe jeszcze miał nóżki. Zrobiłem z niego najpiękniejszego na dwadzieścia mil w okół górala i podczas kiedy pan Alfons formował jego umysł, ja wzmacniałem jego piękne ciało. Nigdy dzieci nie miałem tak jak i pan Alfons a kocham go do szaleństwa, ale nie mówię tak jak on, że trzeba mieć tylko czyste sumienie, aby być zupełnie szczęśliwym. Ja jestem biedny, chowałem się w troskach i pracowałem ciężko na kawałek chleba, a mówię, że do szczęścia trzeba także pieniędzy i nie pogardzałbym majątkiem. Pan Alfons nie jest biednym ale mówił nam, że stracił majątek za granicą i widzimy także, że resztę, co miał, włożył w ziemię, która mu żadnych nie przynosi korzyści. Ani słowa, jest tam bardzo wiele pięknych ziół i roślin, ale oprócz wzbogacania niemi swoich zielników nie ma z nich pan Alfons żadnych dochodów. Wtedy pomyślałem sobie: Rachują dochody dóbr Flamarande na sto tysięcy, Esperance więc ma prawo do połowy a dla jakichś wygórowanych przyczyn, których tacy ludzie jak ja nie rozumieją, chcesz pan go tych praw pozbawić. To niesprawiedliwie! i na słowo uczciwego człowieka nie wstrzymałbym się widząc jego troski, aby mu nie powiedzieć: Jesteś hrabią Flamarande, tobie tytuł się ten i majątek należy.
— Bardzo dobrze, — odrzekł p. Salcéde, uśmiechający się podczas tej długiej przemowy — ale twoje wygórowane przyczyny okażą się najzwyklejszemi, jeźli ci powiem, że jestem bogatym jak rodzina Flamarande. Nie jestem wcale zrujnowany, ale umieszczając się tu przed piętnastu laty, musiałem podać jakiś słuszny powód mojego odosobnienia. Gaston więc będzie moim spadkobiercą i nie będzie potrzebował dzielić się z nikim swoim majątkiem. Jeśli pani hrabina da mi upoważnienie, ukończę zaczęte już w tem celu działanie i zaadoptuję go, do czego przysłuża mi wszelkie prawo.
— A imię — zapytał Ambroży — szlachta przywiązuje wiele znaczenia do imienia?
— Wiesz przecie, że Alfons Salcéde zawsze jest markizem a jeźli chcesz to dodam do mego tytułu, tytuł mego ojca, który był pierwszym grandem Hiszpanii.
— Nie rozumiem się na tem wcale, i to mi wszystko jedno — odpowiedział. — Kiedy już wiem że mój chłopak będzie miał tytuł i majątek taki jak jego brat, przyrzekam nie zdradzić przed nikim naszej tajemnicy.
Tak skończyła się nasza konferencja. Wszyscy byli z niej zadowoleni, wyjąwszy biednej hrabiny, która ściskała nam ręce ze łzami w oczach. Wychodziłem już z Ambrożym kiedy pani de Montesparre dotknęła się mego ramienia i zapytała mnie półgłosem czy mam czas pomówić z nią na osobności.
Zaprowadziłem ją do stajen i przeszedłem z nią obok żłobu, w którym niegdyś złożyłem Gastona. Bydło o tej porze było zawsze na pastwisku w górach. Przy końcu stajni były drzwi prowadzące do starego parku. Gdyśmy się już oddalili od budynku rzekła do mnie baronowa: — Panie Louyier, mam z panem do pomówienia o drażliwych wprawdzie ale bardzo poważnych rzeczach. Może to za wcześnie, za nadto może wcześnie, ale nie mogę się namyślać. Muszę podać projekt, który mi się najlepszym ze wszystkich wydaje, jedyny, który nie poświęca nikogo.... tylko mnie! Wiem, że można liczyć na pański charakter i na pańskie zdanie. Ufają tu panu wszyscy więc i ja mogę mu zaufać.
Odpowiedziałem, że jej zaufanie nieskończenie mi wiele zaszczytu przynosi. Pani Montesparre mówiła dalej bardzo ożywiona:
„Wiem, panie Louvier, że znasz treść moich listów pisanych niegdyś do pani Rolandy, a przez jej męża przejętych. Zresztą byłeś pan u mnie podczas strasznego zajścia pana Flamarande z panem Salcéde. Pan jeden musisz wiedzieć całą prawdę, tj. co było przyczyną tych zajść tak zgubnych dla pana Salcéde, a dla pani Flamarande tak dzisiaj stanowczych. Nie żądam i nie chcę nic wiedzieć — pan znasz także moją tajemnicę. Jest ona bardzo skromna, nie mam potrzeby rumienić się za nią. Kochałam pana Salcéde i kocham go dziś jeszcze o wiele wprawdzie spokojniej, ale z niemniejszą stałością. Nie chcę wiedzieć czy Alfons kocha jeszcze panią Flamarande tą samą miłością i czy ona wywzajemnia mu się tylko przez wdzięczność, czy też równą ku niemu pała namiętnością. W tej chwili widzę tylko tę niezrównaną kobietę udręczoną boleścią na myśl o konieczności rozstania się z Gastonem. Jest tylko jeden sposób ażeby ich nie rozłączać, ale dziś panu tylko mogę moją myśl wypowiedzieć — czy jej pan nie odgadujesz?
— Tak jest, odpowiedziałem, może być tylko mowa o małżeństwie pana Salcéde, przybranego ojca Gastona, dziecięcia nieznanego z wdową Flamarande, matką jedynego syna, hrabiego Rogera.
— Doskonale! Dzięki temu związkowi, świat nie będzie nic podejrzywał i nie miałby nic do gadania. Dwaj młodzi ludzie mogą się znać i kochać. Gdyby się nie lubieli, znosiliby się wzajemnie nie mając sobie czego zazdrościć. Matka ma ich obydwóch przy sobie i może go także nazywać synem. Jego by tylko oszukano tym układem, bo widział i kocha uczuciem synowskiem swoją matkę; ale ja znam tego młodego człowieka, zgodzi się na wszystko, a obecnością matki będzie sowicie wynagrodzony za wyrzeczenie się należnych mu praw. Po chwilce rozwagi, odpowiedziałem pani Montesparre, że jej myśl wprawdzie jest najlepszą, ale nie zabezpiecza Gastona od dochodzeń sądowych. Widział twarz swojej matki, a ona najnierozsądniej sobie postąpiła, nazywając go swoim synem: cóż będzie? dodałem, nie mogę mu powiedzieć, że jest owocem błędu, bo urodzony w małżeństwie, uważany jest za dziecię legalne. Nie widzę dla czegoby miał się wyrzec swojego własnego spadku odziedziczywszy także majątek po swoim przybranym ojcu.
— Przepraszam, odpowiedziała, radziłam się już co do tego punktu. Zostanie przybranym synem tylko pod warunkiem, jeśli wyrzeknie się wszelkich innych korzyści lub spadku.
— Jeśli tak, to myśl pani jest wyborną, i zgadzam się na nią zupełnie, w razie gdyby pani hrabina niemiała też nic przeciw temu.
— Dlaczegóż tylko „w razie,“ czyż myśl moja nie jest w każdym razie doskonałą?
— Nie chciałbym wnosić tu już żadnego zarzutu, tylko że miałbym niejaki... wstręt do małżeństwa z człowiekiem, którego słusznie czy nie słusznie oskarżał nieboszczyk mąż...
— Ah! nieboszczyk mąż.. zawołała z żywością baronowa — niech mu Bóg tego nie pamięta! Co do mnie...
Zatrzymała się nagle; przechodziliśmy środkiem kaplicy, bo zamknięto nam odwrót drogą, którąśmy przyszli; byliśmy więc zmuszeni powrócić przez kaplicę, której drzwi miały być całą noc otwarte od podwórza, z powodu nieustannego czuwania księdza przy zwłokach. Przechodząc mimo katafalku oświeconego jarzącem światłem woskowych świec, pani Montesparre wstrzymała się w połowie ostrego swego o nieboszczyku sądu, i zalękniona mimowolnie uchwyciła się mego ramienia. Doświadczyłem również dziwnego uczucia, ale więcej ze zdziwienia, niżeli z bojaźni. Nietylko sam ksiądz czuwał przy trumnie. Niedaleko od niego zobaczyłem młodego wieśniaka, klęczącego na grobie owego pasterza z legendy, pogrążonego w zadumie czy boleści.
— Czy to on? zapytałem cicho baronowej, gdyśmy już stanęli na progu kaplicy.
— Kto taki? zapytała zniżonym głosem.
— Gaston. Nie widziałem go już bardzo dawno, nie poznałbym go teraz.
— Widziałam tylko księdza. Zobaczmy więc.
Wróciła się, ale na szelest sukni ukrył się w cieniu. Baronowa wyszła za mną i rzekła:
— To nie Gaston; on jest w „Zakątku.“
— Zakątek ztąd niedaleko, pani baronowo, a szczególnie przez „espelunque.“
— Więc i to pan wiesz? Ale po co i na co przyszedłby tu Gaston modlić się albo rozmyślać?
— Czy pani baronowa zna legendę Gastona pasterza?
— Doskonale; tak jest ściśle związaną z teraźniejszą historją rodziny Flamarandów, że trudno abym o niej nie wiedziała.
— A więc, ten nowy Gaston, który na przekór dawnemu, przeżył swojego rodzonego ojca, przyszedł może powiedzieć albo spytać się zmarłego: „Jestemże twoim synem?“
— W takim razie, Karolu, wiedziałby o wszystkiem. Toby zmieniło całą postać rzeczy, a wszystkie nasze układy poszłyby w niwecz. Jakby się o tem dowiedzieć?
Baronowa ścisnęła mnie za rękę. Nieznajomy szedł ku nam. Odsunęliśmy się tak, ażeby widzieć, a nie być widzianymi. Przeszedł, a baronowa przy odbiciu światła z kaplicy poznała go: był to Gaston.
— Idź pan za nim, rzekła baronowa, staraj się coś od niego dowiedzieć, bo ja muszę wracać. Nie wiedzą żem wyszła, i gotowi zamknąć wieżycę. Potrzeba koniecznie wydrzeć tajemnicę z duszy tego dziecka. Jutro porozumiemy się znowu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.