Ferenike i Peisidoros/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Południe. Gaj Święty — z olśniewającą białością wszystkich świątyń swoich, rzeźb i kolumnad, z bladą zielenią swych oliw, topól i platanów, z połyskami złota i brązu, z tłumem posągów i z jaśnieniem szat nieprzejrzanej rzeszy — tonął w blasku lipcowego dnia.

Skończyły się ofiary dziękczynne, stos na wielkim ołtarzu dogasa. Pod kolumnami, u wnijścia do świątyni Zeusa, hellanodikowie w purpurze stanęli półkręgiem za drogocennym stołem ze złota i kości słoniowej. Wyrzeźbił go był najmisterniej i bóstw mnogich postaciami uświetnił Kolotes Paryjczyk. Na stole wieńce leżały, uwite z gałązek oliwnego drzewa, co rosło po drugiej stronie, za Zeusową świątnicą. Dzisiejszego ranka naciął ich złotym nożykiem chłopiec, który musi mieć oboje żyjących jeszcze rodziców, a sam urodą jaśnieć. U stopni wiodących do świątyni stoją rzędem olimpionikowie strojni w szaty najpiękniejsze. Na nich, na szczęśliwych zwycięzców, oczy tłumów pozierają z podziwem i zazdrością. Ich imiona, z mianem ojca i z nazwą rodzinnego miasta, wywołuje kolejno jeden z hellanodików, drugi w księgę je pisze ku wiecznej pamięci. Wywołany raźnym krokiem wstępuje na podwyższenie, a Timoptolis wkłada mu wieniec na skronie. Grzmią salpingi, lud okrzykami pozdrawia zwycięzcę, który siebie, swój ród i ojczyznę wsławił. Szczęśliwy! Posąg jego może stanąć w Altis, ojczysty gród powracającego przyjmie uroczyście, wolen od wszelkich danin będzie miał prawo zasiadać do stołu w prytanejonie wśród mężów najzasłużeńszych miastu.

Gdy Pejsidoros brał wieniec, końca nie było wołaniom i oklaskom. Poczuł w nim lud krzepkie ciało i duszę piękną, i męstwo jego macierzy.

Ta matka siedziała w tej chwili przed bramą Altis, w powłóczystej, niewieściej odzieży. Czekała na syna. On zaś, ledwie poczuł wieniec na czole, jął sobie zaraz drogi szukać przez ciżbę, tak spieszno było mu do niej.

Zastał ją pod murem na ławce kamiennej w cieniu platanów. Przez gałęzie cedziła się jasność słoneczna i kładła się na fałdach jej szat, na murze i na murawie świetlanymi kółkami. Ona w zadumie dłonie splecione założyła na kolanie i patrzała przed siebie oczyma, co widziały raczej głąb jej własnej duszy niż cały ten piękny, weselny świat. Więc przybliżył się do niej cicho i na te białe, zaplecione ręce olimpijski wieniec położył — matce.


KONIEC