Ewangelistka/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
UCIECZKA.

— Pociąg!... przybyłam na czas... rzekła pani Ebsen zdyszana, obarczona parasolami i parą kaloszy obwiniętych w gazetę, — stojąc u baryery w chwili kiedy pociąg zajeżdżał przed dworzec.
Była w domu, spokojnie zajęta nakrywaniem stołu do obiadu, kiedy nagła burza, ostatnia letnia burza, wybuchła potokami deszczu. Na myśl, że córka jej wybrała się rano do Portu Zbawiciela, w letniej sukni i cienkiem obówiu, jak wszystkie paryżanki dnia tego, zerwała się i zadyszana przybyła omnibusem do dworca kolei Orleańskiej.
Teraz czekała oparta o zakratowaną furtkę, szukając okiem kapelusza lub warkoczy Eliny, wśród tego tłumu ludzi śpieszących się, pomieszanych, niosących koszyki, bukiety i parasole wodą kapiące. Popychając się nawzajem, każdy się stara dobiedz pierwszy do powozu: słychać przytłumione głosy: „weź psa... zanieś dziecko...”
Ale napróżno wychyla się ku drzwiom, staje na palcach, zagląda poprzez kraty lub ramię celnika aż do placu, gdzie stoją błyszczące i puste wagony — nie widać czarnego kapelusza Eliny.
Z początku nie przerażało jej to, tłómaczyła sobie jej opóźnienie nagłą ulewą. „Pewno przyjedzie córeczka moja następnym pociągiem” myślała. „Ale będzie to dosyć późna godzina, bo do 8-mej żaden pociąg nie nadejdzie, prócz pośpiesznego, który się nie zatrzymuje w Ablon”.
Mało sobie z tego robiąc, przechadzała się po opustoszonej sali, gdzie gaz był tylko co zapalony i płomienie jego chwiały się od wilgotnego wiatru, odbijając się na bruku podwórza wodą zalanym.
— Na chwilę świst pośpiesznego pociągu ożywił dworzec; słychać było kroki ludzkie, szmer głosów i turkot taczek; potem znów odbijało się tylko echo powolnej przechadzki pani Ebsen, pluskanie deszczu, lub w korytarzach oszklonych szelest odwróconej stronnicy i głośne wycieranie niewidzialnego nosa.
To wyczekiwanie nudziło biedną kobietę: żołądek miała pusty, zimno jej było w nogi. Na pociechę za to długie wartowanie, wyobrażała sobie, że za chwilę, w wygodnem gniazdku, zasiądą z Liną naprzeciw siebie do wyśmienitej i gorącej „zupy z piwa”.
Ósma godzina!... Słychać świst i turkot wagonów zajeżdżających przed dworzec. Drzwi się otwierają... Eliny znowu nie ma... „Niezawodnie zatrzymano ją w pałacu i zastanę w domu depeszę. Bądź co bądź, nie jestto grzecznie ze strony pani Autheman, która wie, żeśmy zawsze razem i że się tak kochamy... Elina, także niepowinna była przystać...
Biedna kobiecina gderała, brodząc pod parasolem po kałużach wzdłuż tych długich alej, na których ciągną się od dworca do Val-de Grâce, ogromne niezamieszkałe budowle o pięciu piętrach, z czarnemi otworami zamiast okien.
— Czy jest dla mnie depesza, matko Blot?...
— Nie... mam tylko gazetę... ale co to znaczy, że pani sama jedna? Nie miała siły odpowiedzieć ogarnięta tysiącem obaw, które jej się cisnęły do głowy.
— Może Elina chora? ale by mnie uprzedzono, jeżeli w tym pałacu ludzkie istoty mieszkają...
— Pojechać, włóczyć się po nocy, w taką niepogodę?... Lepiej zaczekam do jutra rana... myślała.
Jakże ten smutny wieczór przypominał jej powrót z pogrzebu Babuni. Ogarnęło ją to samo wrażenie pustki i rozłąki, z tą różnicą, że Eliny nie ma i że ona sama jedna musi dźwigać zmartwienie i katusze niepokoju.
U Lorie’go nie świeciło się.
Odkąd wyprawił Sylwanirę z dziećmi do tamy, apóźno wracał biedak, unikając sąsiedztwa, które zbyt było bolesne od czasu, jak Elina postanowiła nie odpowiadać mu na listy, nawet na ten w którym poddawał się i przyjmował narzucane warunki, dla siebie i dla dzieci.
Nagle, pani Ebsen, która od dwu miesięcy nie schodziła już do Lorie’go, doznała w swym smutku wyrzutów sumienia, że z taką łatwością opuściła tę zacną ofiarę kapryśnej nieczułości Eliny. W strapieniu najlepiej potrafimy odczuwać cudze, nawet tajone cierpienia.
Nie gasząc lampy, siedziała całą noc i rachowała godziny, śledziła szmery i turkot nielicznych powozów, — to z szaloną nadzieją, to pod wpływem gorączkowych zabobonów.
— Trzeci, co nadjedzie, zatrzyma się przed domem... Ale mijał ten i inne, a nakoniec, o świcie, zaczęły się zjawiać głośne wózki mleczarzy.
Przez reakcyą następującą za zwyczaj po źle spędzonej nocy, usnęła na fotelu, jak się to sypia po czuwaniu przy umarłym, z usty otwartemi, z głową zwieszoną. Obudziła się wkrótce, posłyszawszy gwałtowny dzwonek i energiczne wołanie matki Blot:
— Pani Ebsen... pani Ebsen... tylko co odebrałam... zdaje mi się, że to od córki...
Wśród światła dziennego, jakiem już był oblany salonik, dostrzegła wsuniętą pod drzwi kopertę, pobiegła więc podnieść ją. „Elina pisze, nie chora... więc cóż to jest?” Oto co było:
„Moja droga matko, obawiając się zasmucić cię, cofałam się dotąd przed postanowieniem, oddawna już powziętem, w głębi serca. Ale wybiła godzina. Bóg mię powołuje, dążę do Niego. Skoro list ten rąk twych dojdzie, będę już daleko. Czy rozłąka nasza będzie długą, dopóki będą trwały dni próby — nie wiem; ale będę się starała przesyłać ci wiadomości i dam ci sposobność udzielania mi ich o sobie. Bądź pewną że cię nigdy nie zapomnę i że będę błagała Zbawcę Miłosiernego aby cię błogosławieństwem swojem obdarzał.

Kochająca cię córka
Elina Ebsen.”

Z początku nie zrozumiała; odczytała więc powoli, głośno, zdanie po zdaniu, aż do podpisu...
— Elina... Elina to napisała... moje dziecko, moja Linetka... Co znowu!... Jednakże to jej pismo, chociaż trochę niepewne. Te waryatki musiały jej rękę prowadzić i dyktować potworne frazesa, które się nie mogły zrodzić w jej głowie...
Skąd ten list przyszedł?... Stempel z Petit-Port! Elina jest tam jeszcze... pojadę... wiem, że natychmiast zmieni to okrutne postanowienie... Cóż to za niegodziwość, chcieć mi odebrać dziecko... ukochaną Linę... Pani Autheman zrobiła sobie chyba zawód z tego, żeby ludziom serca krwawić...
— Zobaczymy, czy jej się to uda tym razem...
Wszystkie te myśli wypowiadała głośno lub objawiała tylko gniewnym gestem, gotując się do wyjazdu: przyczesała włosy i twarz obmyła po łzach nocnych.
Skoro kupiła bilet i usiadła w wagonie, uspokoiła się nieco. Z zimną krwią zaczęła rozważać, jak powoli, zdradziecko, zastawiano sidła na jej córkę, począwszy od pierwszej bytności Anny de Beuil, która ją tak ciekawie wypytywała jakie mają stosunki w Paryżu, — pewno dla przekonania się, czy można działać bezkarnie, — skończywszy na zgromadzeniu w Ternes, gdzie córka jej stała na estradzie, obok tej waryatki.
Jakież to okropne!... wszystko jej się uprzytomniało; nawet ten frazes pani Autheman, kiedy przyjechała zaprosić Elinę do swych szkół: „Pani bardzo kochasz swe dziecko!” Jak złośliwie i zimno wymówiły to, jej ładne choć zaciśnięte usta.
— Jakim sposobem dotąd tego nie spostrzegłam? Cóż to za zaślepienie?... Jakie niedołęztwo... wszystkiemu ja winną jestem...
Elina nie chciała tych tłumaczeń, tych chorobliwych obrzędów religijnych, któremi zwolna obałamucono jej głowę. Na ową wspólną modlitwę także nie miała chęci... Ja sama tego pragnęłam przez chciwość, przez próżność, dla zbliżenia się z Authemanami, dla tego że to bogaci ludzie. Ach głupia ze mnie, głupia!...
Przeklinała siebie samą i zarzucała obelgami.
Ablon!
Wysiadła, nie poznając dworca, nie przypominając sobie przyjemnej wycieczki, jaką tam wszyscy razem na wiosnę zrobili; tak dalece miejscowość przeistacza się, stosownie do naszych wrażeń osobistych, tak wpływa nasze oko na krajobraz i ludzi, którym się przygląda!
— Przyszło jej na myśl, że Elina jeździ do Portu Zbawiciela omnibusem, zapytała więc o niego, ale nie przychodził na ten pociąg; w skazano jej tylko krótszą drogę, którą w pół godziny zajść może do pałacu.
Powietrze było miłe, białawe, mgła wznosiła się z ziemi wilgotnej jeszcze po nocnej ulewie, czekając południa, aby spaść znowu deszczem, lub ulotnić się pod słońca promieńmi.
Z początku szła ciągle koło domów i murów, między któremi gdzieniegdzie, była wysoka krata ukazująca W dali łączki zielone, rabaty kwiatów, — szeregi drzew pomarańczowych przed balkonami, — słowem lato zaskoczone i drżące wśród mgły, jak wczorajsze jasne suknie paryżanek. Naraz znalazła się na wsi: otaczały ją piętrzące się na stokach winnice, buraki, gromady kruków na wielkich uprawnych przestrzeniach, pola z kartoflami, gdzie worki ustawione szeregiem i postacie ludzkie, wyglądały jak plamy szare i ciężkie na tych białych mgłach, zawieszonych tuż nad ziemią.
Biedną matkę przytłaczało to smutne otoczenie jakby fizycznym ciężarem, a stan ten wzmagał się w miarę jak się zbliżała do Portu Zbawiciela, którego czerwone dachy widać było w połowie pochyłości wzgórza.
Długi czas szła przy ogrodzeniu olbrzymiego parku, na którem pięły się bluszcz i purpurowe wino dzikie, potem przeszła przez plant drogi i znalazła się nad brzegiem Sekwany, przed pałacem ujrzawszy naprzeciw głównego wejścia gazon w kształcie półksiężyca, otoczony żelaznemi łańcuchami i długi dom za wspaniałą kratą, powiedziała sobie:
— Tak, to tutaj.
— Moja córka... gdzie ona jest?... Natychmiast chcę ją zobaczyć...
Lokaj w białym fartuchu, z cyfrą P. L. wyszytą srebrem na czarnym sukiennym kołnierzu, odrzekł, jak mu przykazano, że panna Elina wczoraj jeszcze wyjechała z pałacu. Widząc rozpaczliwy i przeczący gest matki, dodał:
— Z resztą, pani Autheman jest w domu... może się pani z nią rozmówi...
Przeszła za nim kilka alej, balkon i parę schodków, nic nie wiedząc; nareszcie znalazła się w zielonym saloniku, gdzie pani Autheman wyprostowana pisała przy biurku. Ta znana jej twarz, ten uśmiech imponujący i słodki, uśmierzyły jej gniew.
— Ach! pani... pani... Lina... ten list... co to wszystko znaczy?...
Tu wybuchnęła konwulsyjnem łkaniem trzęsąc się cała.
Pani Autheman zmiarkowała, że łatwo da sobie radę z tą płaczliwą kobieciną: usiadłszy obok niej na sofie, słodziutko, czule, odezwała się:
— Niepowinnaś pani rozpaczać, ale raczej cieszyć się i wielbić Pana, który raczył oświecić twe dziecko i wyrwać je z ponurego grobu...
To mystyczne opatrywanie rany serdecznej sprawiło wrażenie rozpalonego żelaza...
Matka zebrawszy siły, podniosła się i rzekła z suchem już okiem:
— To są czcze słowa... Moje dziecko!... ja chcę mego dziecka!...
— Eliny tu już nie ma... odparła pani Autheman, smutno wzdychając na widok tego bezbożnego oporu.
— Powiedzże pani gdzie jest... chcę wiedzieć, gdzie jest moja córka... Prezydująca, oswojona z podobnemi utarczkami, spokojnie odpowiedziała, że Elina wyjechała z Erancyi, w celu głoszenia ewangelii.
— Może się uda do Anglii, może do Szwajcaryi, nie wiem tego na pewno, w każdym razie prześle wiadomość o sobie matce, dla której przechowuje zawsze uczucie córki chrześciańskiej i przywiązanej.
Był to list Eliny, prawie w tychże samych wyrazach, wypowiedziany powoli, z powagą, tonem nieubłaganej słodyczy, która doprowadzała panią Ebsen do wściekłości, do gwałtownego szału zabójców, — wobec tej kobiety ubranej starannie w obcisłą czarną suknię, przy której wązka jej twarz zdawała się jeszcze bledszą, z tem czołem wypukłem, dużemi przejrzystemi oczami prawie bez źrenicy, z których widziało się, że jest jak kamień twarda i zimna, nieznająca tkliwości i kobiecego miłosierdzia.
— Ja ją zaduszę!.. myślała matka.
Ale jej ręce nerwowo skurczone, wyciągały się błagalnie:
— Pani Autheman, mówiła, oddaj mi Linetkę... Ją tylko jedną mam na całym świecie. Ježeli wyjechała, nic mi już nie pozostało... Mój Boże! my co byłyśmy tak szczęśliwe, widziałaś pani nasze mieszkanko, tak starannie utrzymane, takie miluchne... niepodobna tam dąsać się, nie ma na to miejsca... Trzeba się ciągle całować...
Łkania wznawiały się co chwila gwałtownie jak burza — dusiły ją i zalewały błagalne wyrazy.
Prosiła tylko o to jedno, żeby mogła zobaczyć córkę, rozmówić się z nią. Jeżeli to wszystko jest prawdą, jeżeli Lina sama jej to powie... Wówczas przyrzekała poddać się konieczności.
Joanna nie mogła właśnie na to pozwolić. Ona wolała używać dla przekonania matki kaznodziejskich frazesów, wyjątków z takich książeczek, jak: Pocieszenie w Jezusie.. Smutek usposabiający do modlitwy...
Egzaltując się powoli własnem kazaniem, zaczęła w ten sposób przemawiać:
— Ależ to ciebie, nieszczęsna kobieto, twoją duszę Elina chce zbawić. Twoja wielka boleść jest początkiem zbawienia...
Pani Ebsen słuchała ze wzrokiem w ziemię spuszczonym, lecz sercem i głową buntowała się.
Nagle, z siłą powziętego postanowienia, rzekła:
— Dobrze nie chcesz mi pani oddać Liny... udam się do sprawiedliwości. Zobaczymy, czy takie bezeceństwa są dozwolone.
Pomimo tych pogróżek, na które była obojętna, pani Autheman wyprowadziła ją na ganek gdzie dała znak lokajowi, aby jej towarzyszył — ciągle majestatyczna, nieugięta jak przeznaczenie.
W połowie drogi, matka obejrzała się, stanęła na tym tarasie, gdzie córka jej przechadzała się wczoraj, może dziś rano. Objęła okiem wielki i cichy park, nad którym się wznosił krzyż biały, wyłaniający się z mgły, jakby na szczycie cmentarza.
Ach! pobiedz ku tym gęstym zaroślom, ku tej grobowej piwnicy, gdzie czuła, że córkę jej żywcem zamknięto, ciężarem własnym rozbić drzwi i z wielkim, z okropnym okrzykiem: „Lina!...” porwać ją, unieść daleko, przywrócić ją do życia... oto jakie pomysły wzburzona krew zrodziła w jej głowie.
Potem zatrzymała-ją pewna wstydliwość, poczucie swej niemocy wobec tego zbytku, tego przepychu, które bądź co bądź, czyniły na niej wrażenie.
Pozostała jej tylko ucieczka do sprawiedliwości.
Z silnem postanowieniem szła wyprostowana ku wsi, mając gotowy i bardzo prosty plan. Oto chciała pójść do mera, przełożyć mu swą skargę i wrócić z żandarmem, ze strażą wiejską, z kimkolwiek, coby zmusił tę szkaradną kobietę, żeby jej oddała dziecko, lub przynajmniej powiedziała, co się z niem stało.
O skutku tego przedsięwzięcia nie wątpiła; o to jej tylko chodziło, czy uczyniła wszystko, co się dało, coby przekonać mogło panią Autheman zgodnym sposobem.
— Płakałam, zaklinałam ze złożonemi rękami... nie chciała mię słuchać. Trudna rada! Trzeba dać naukę tej kobiecie kradnącej dzieci.
Na jedynej ulicy tej wsi, po której pięła się w górę między szeregiem domków i wązkich ogródków, nie było żadnego ruchu. Wszyscy musieli być w polu w tej porze żniw.
Od czasu do czasu uchylił ktoś firankę, albo pies przyszedł węszyć kroki obcej osoby, ale firanka opadała natychmiast, a pies nie szczekał. Nic nie przerywało tej ponurej ciszy koszar lub domu karnego.
Na górze w cienistej alei ze starych wiązów błyszczała pod mglistem niebem, świeżo wybielona świątynia, wraz z dwiema ewangelickiemi szkołami.
Pani Ebsen zatrzymała się przy uchylonych wysokich oknach szkoły dziewcząt, chcąc się przysłuchać dziecięcym głosikom recytującym jednostajnie i w takt: „Któ-ry-jest-ró-wny-Przed-wie-czne-mu-w-nie-bie-Kó-ry-jest-ja-ko-Przed-wie -czny mię-dzy-sil-ny-mi...“ Uderzenia linią w stół przyśpieszały lub zwalniały tempo czytania.
— A gdyby wejść?
Elina to właśnie uczy; może nieco o niej powiedzą... Kto wie nawet, czy jej nie zastanę wykładającą lekcyę po prostu...
Otworzywszy drzwi, ujrzała się pośród czterech białych ścian, pełnych wersetów, długie szeregi opalonych wieśniaczek w czarnych bluzach i takichże czepeczkach, siedzące przy pulpitach. W głębi siedziała słusznego wzrostu dziewczyna z twarzą bladą i nalaną, trzymając w jednej ręce biblię, a w drugiej długą linijkę. Ujrzawszy wchodzącą panią Ebsen, przystąpiła do niej; lekcya została przerwaną i wszystkie główki podniosły się ciekawie.
— Zmiłuj się pani... jestem matką Eliny...
— Nie przerywajcie! zawołała z przestrachem panna Haumer do dzieci, tak donośnie, jak się na to mógł zdobyć jej pokorny głos.
Cała klasa na nowo rozpoczęła:
— O-Przed-wie-czny-Bo-że!
Biedna panna Hammer musiała być wielce wzburzoną, kiedy pchnęła panią Ebsen ku drzwiom, odpowiadając na wszystkie jej pytania: „tak, tak ”, głosem żałosnym, zrozpaczonym, w którym czuć było wstyd i smutek wywołane po tylu tysiącach lat, nieszczęsną przygodą Adama i Ewy pod jabłonią.
— Czy pani znasz moją córkę?
— Так...
— Tutaj dawała lekcye?
— Tak...
— Prawda to że wyjechała? Ach, powiedz... Zlituj się...
— Tak... tak... niс nie wiem, zapytaj się pani w pałacu.
Nieśmiała ta osoba, korzystając z silnej dłoni, wypchnęła potem biedną matkę i zamknęła drzwi, a cała klasa przez ten czas dalej zawzięcie recytowała: „Dro-gi-Przed-wie-czne-go-są-pro-ste i spra-wie-dli-wi-po-nich-po-stę-po-wać-bę-dą.


Po drugiej stronie placu widać było chorągiew trójkolorową merostwa, a na szarych murach wypisano wielkie litery R. F. których pani Autheman jeszcze nie śmiała zastąpić swojemi: P. L.
Jakiś otyły i blady człowiek z fizyonomią sługi kościelnego, pisał przy jednem z dolnych okien. Był to sekretarz merostwa; ale pani Ebsen chciała się rozmówić z samym merem.
— Nie ma go w domu... odrzekł zapytany, nie obracając głowy.
— O której godzinie można go zastać?
— Godzien, od szóstej do siódmej, w pałacu.
— W pałacu! jestto więc...
— Tak, to pan Autheman...
Nie mogąc się po nim nic spodziewać, pomyślała o proboszczu, który musi być ich nieprzyjacielem, a przez to samo, wesprze ją radą lub pomocą.
Zapytawszy o drogę do probostwa, podążyła szybkim krokiem nad brzeg wody. Idąc, dostrzegła mały, wiejski omnibus, przed biurem pocztowem. Zbliżywszy się do konduktora zapytała, czy nie zna wysokiej, pięknej osoby w żałobie — i dla odświeżenia pamięci, wsunęła mu w rękę srebrną monetę.
— Spodziewam się, że ją znam. Przecież ją wożę trzy razy w tygodniu.
— Czy jeździła wczoraj... i dziś rano?... o, proszę sobie przypomnieć!...
Na nieszczęście swoje, dodała:
— To moja córka... porwali mi ją...
Człowiek ten zaraz się zmieszał... nie mógł sobie nic przypomnieć...
— Czy jeździła wczoraj?... Niech się pani spyta w pałacu.
Ciągle pałac! Ten długi i szary dom rósł, olbrzymiał w umyśle matki, jakby Bastylia, forteca, jeden z tych olbrzymich feodalnych gmachów, które na całą okolicę rzucają cienie swych wieżyczek, podkopując ją podwalinami i rowami bezpieczeństwa.
Nad brzegiem wody, naprzeciw małej przystani, gdzie kobiety zajęte były praniem, wznosiło się probostwo, podobne do domku rybaka, z powodu czółen przywiązanych do schodków na dole — i wielkich, schnących sieci, rozciągniętych jak hamaki, pomiędzy dwiema tykami.
Proboszcz odrazu wzbudził w niej zaufanie postacią krzepką i dobroduszną, czerwonością twarzy z dołeczkami — widząc osobę przyzwoicie ubraną wprowadził ją do saloniku przesiąkłego trochę wilgocią parterowego mieszkania i poblizkiej rzeki. Przestraszył go nieco jej pierwszy frazes:
— Nieszczęśliwa matka przychodzi po radę i pomoc...
Nie miał się bowiem czem dzielić.... Jeszcze bardziej przeraziły go słowa:
— Pani Autheman porwała mi córkę...
Nie spostrzegając, że nagle twarz tego smakosza przybrała wyraz obojętności i chłodu, z zapałem zaczęła swe opowiadanie. Ksiądz, pomny na słowa biskupa tyczące tych bankierów i na przykrą przygodę siostry Oktawii, nie był skłonny ryzykować się na tak niebezpieczną walkę, dla osób mu nieznanych.
Po kilku wstępnych frazesach, żywo przerwał jej mowę:
— Przepraszam, pani jesteś protestantką?... Jakże więc mogę mieszać się w to wszystko?... To są familijne sprawy, które pastorowie powinni rozwikłać...
— Ależ księże proboszczu, to raczej kwestya ogólnie ludzka, jak religijna... Kobieta, matka przychodzi... przecież jej pan nie odepchniesz od siebie...
Pomiarkował, że słowa jego były zbyt ostre i że trzeba osłodzić odprawę współczuciem, rzekł więc:
— To bardzo wzruszająca bistorya i łzy pani dowodzą, że jest prawdziwą... Należy przyznać, że osoba, o której mowa — wymieniać ją byłoby zbyteczne... oddaje na usługi swych przekonań religijnych, mając zbyt ślepy zapał i naganną gorliwość w propagandzie... Ja pierwszy na tem ucierpiałem.
„Zresztą, w rzeczach tyczących się religii, kobiety zawsze idą za daleko, bezwzględu na rozsądek i na cel. Księża katoliccy dobrze znają te egzaltacye dewotek, które pod pozorem że się śmią ołtarzem zająć i kwiaty odmieniać, mięszają się w sprawy zakrystyi, w czem je trzeba ciągle poskramiać. Ale pastorowie nie mają takiej powagi.
Cóż można zrobić w religii gdzie jest dozwoloną krytyka, swobodne roztrząsanie, w religii bez karności, do której każdy wchodzi, jak do młyna, wierzy w co mu się podoba, może się nawet bawić w księdza, jeżeli mu to przyjemność sprawia.
Dla tego takie tam mnóstwo sekt, wierzeń!...
Ożywiał się, unosił, — rozżalony będąc względem Lutra i Kalwina i dumny z erudycyi w przedmiocie, który specyalnie studyował w wolnych chwilach od obowiązków proboszcza: wymieniał liczne sekty, na które oprócz wielkich niesnasek między wolnomyślnymi i prawowiernymi, rozpada się Reforma.
— Rachuj pani, mówił podnosząc jeden po drugim grube swe palce, na których porobiły mu się odciski od wioseł i sieci... Macie Irwingianów, chcących powrotu do idej pierwszych apostołów; Sabbatystów, żądających sabbatu, jak żydzi. Peagersów, których cała pobożność polega na biciu się w piersi; Derbystów, buntujących się przeciw wszelkiej władzy duchownej, nie przyjmujących żadnego pośrednika pomiędzy swą pychą a Bogiem; Metodystów, Wesleyenczyków, Mormonów, Anabaptystów, Krzykaczy Drżących... i kogo tam jeszcze.
Biedna kobieta odurzona słuchała tej nomenklatury teologicznej i jak gdyby wszystkie te religie stanowiły zapory między nią a córką, zasłoniwszy oczy ręką, wyszeptała: „Moje dziecko!... moje dziecko!... głosem tak rozdzierającym, że ksiądz wzruszony do głębi serca, otrząsnął się ze swego chłodu:
— Bądź co bądź, są przecież prawa... Trzeba się udać do Corbeil... wnieść skargę do sądu... Wprawdzie będziesz pani miała do czynienia z nielada przeciwnikami... Kilka lat temu, prawie w takich samych okolicznościach zaczęto śledztwo... Ale było to podczas szesnastego Maja; pani zapewne lepiej się powiedzie, pod rządem szczerze republikańskim.
Przy tych ostatnich słowach, dziecinna jego twarzyczka przybrała wyraz złośliwości.
— Czy Corbeil daleko stąd? zapytała nagle matka.
— Niedaleko, będziesz pani szła wzdłuż nadbrzeża do Juvisy, stamtąd koleją we dwadzieścia minut staniesz na miejscu.
Szła więc wązką ścieżką zmierzającą ku Juvisy: mogłaby dostrzedz zdaleka grupy białych domów na zakręcie Sekwany, gdyby nie to, że gęsta mgła zasłaniała wszystko o pięćdziesiąt kroków.
Rzeka stężała pod tą mgłą, wyglądała jakby skrzepła pomiędzy drzewami o niewyraźnych kształtach. Gdzieniegdzie, ukazywało się nieruchome czółno z wyprostowaną postacią rybaka, trzymającego żerdź w ręku. Dodajmy do tego, ciszę panującą dokoła, oczekiwanie jakieś, niepokój w powietrzu, który się udzielał matce, już i tak bezsilnej, nie jadła bowiem od wczoraj, znużona była, spłakana i tak rozmiękła niejako, jak ta ścieżka mało uczęszczana, zarośnięta trawą, gliniasta, gdzie się poślizgiwała za każdym krokiem. Myśli gnały ją tak niemiłosiernie, że biegła jak niesforne dziecko i dziesięć razy więcej uszła drogi, aniżeli było potrzeba.
Już sobie wyobrażała, jak wejdzie do prokuratora, co on powie, co ona odrzeknie... W tem... ogarnęło ją straszne zniechęcenie... Pomyślała: „Idę sama jedna... brnę po błocie, w bezludnej okolicy, chcę wezwać żandarmów, żeby mi siłą oddali dziecko...
Na co się zdadzą sędziowie, żołnierze, kiedy mnie już córka nie kocha? Powtarzała sobie słowo po słowie straszny list, od rana tyle razy odczytywany. Bóg mię woła, idę do Niego... oddana ci córka...
— Lina!... oddana mi!... Doprawdy, są rzeczy...
Wtedy, wraz z niewdzięcznością Liny odżyło w jej sercu wszystko, co dla niej uczyniła...
— Czuwałam po nocach, biegałam nad siły, żeby jej na niczem nie zbywało, żeby była wykształcona i wychowana starannie. Sama chodziłam w łachmanach i łatach, żeby dziecku dać nową wyprawkę na pensyę. I kiedy po tylu prywacyach i trudach, wyrosła na piękną i wykształconą osobę... ach jakaż ona miluchna... „Bóg mnie woła, idę do Niego!
Nogi się pod nią uginały. Musiała wypocząć na stosie czerwonawych kamieni z kopalni do jakiejś budowli przywiezionych-, pomiędzy pokrzywami i wielkiemi roślinami przechowującemi w zielonych kieliszkach wodę deszczową, jakby truciznę w czaszy.
Postawiła przemokłe nogi na desce wiodącej do statków; której koniec mókł jeszcze w rzece; jej gładka spadzistość nęciła znużoną i zrozpaczoną matkę, ale nie dłużej jak na mgnienie oka. Jedna tylko straszna myśl ją zajmowała:
— A gdyby to było prawdą, co ta kobieta mówiła? Gdyby rzeczywiście Bóg nie kto inny odebrał mi córkę?... Przecież ta Joanna Autheman nie jest czarodziejką i trzeba czegoś nadnaturalnego, żeby tak obałamucać głowy dorosłym, dwudziestoletnim dziewczętom...
Urywki zdań posłyszanych na kazaniu i słowa z książek pobożnych, w zamąconym jej umyśle przybierały nagle ognistą siłę pogróżek biblijnych... „Nie kochajcie... Теn, kto opuści ojca lub matkę...“ W takim razie... jakaż rada na Boga?... Po cóż idę do Corbeil?... Szukać sprawiedliwości?... Przeciw Bogu?...
Siedząc na swym stosie kamieni, przytłoczona, nieruchoma, patrzyła na Sekwanę żółtą i gęstą, gdzie niegdzie tylko pieniącą się. Całe życie biednej matki skupiło się w tych kipiących myślach, które głucho huczały w jej głowie, jak woda wrząca w kotle... Zaczął padać deszcz drobny i tak gęsty, że całkiem zasłaniał niebo.
Chciała wstać, puścić się w dalszą drogę; ale wszystko wirowało: rzeka i drzewo... ona sama zaś padła na rozmiękłą i błotnistą trawę, zamknęła oczy, ręce wyciągnęła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.